Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Fic: Fairy God Doctor [Z]
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 3:17, 01 Lip 2010    Temat postu:

Agusss napisał:
Przyszedł perwers skomentować

wszystkie perwersy zawsze mile widziane

Agusss napisał:
Dobra przepraszam za długo przebywam z moją koleżanką^^

uff, dobrze wiedzieć, że nie tylko ja mam dziwne, pożerające mózgi koleżanki

Agusss napisał:
Ogólnie on jest wspaniały xD

hmm... no... czy aby na pewno tak do końca...?

Agusss napisał:
I ten ciekawy element ery, który jest niestety tylko wtrąceniem do całości... Szkoda, że nie jest bardziej rozbudowany, ale w sumie to ma w sobie urok xD Taki słodki^^

zbyt dużo ery bywa niezdrowe
a takich wtrąceń jeszcze kilka będzie, więc słodkości nie powinno zabraknąć

Weeenooo!!! chodź do mamusi!!!...


***

Eais napisał:
czuję, że to dopiero początek długich i trudnych przygód chłopców

przynajmniej nie tak długich i nie tak trudnych jak poprzednie dwa sezony

Eais napisał:
Pocieszmy się tym, że House nie był na tych zdjęciach zbyt szczęśliwy

nooo... to jest jakiś plus Tylko się boję, żeby nie obrócili tego przeciwko nam W końcu z mieszkania chłopaków razem też się cieszyłyśmy i z tego wyszła

Eais napisał:
Wilson, no stress! Aż chce się go pocieszyć i przytulić...

łapy precz!!! on należy do House'a



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 7:15, 03 Lip 2010    Temat postu:

Cytat:
wiem, wiem, trochę mi zajął ten rozdział, ale niektóre zwroty z tej części dosłownie zwalały z nóg – czy zakochany Wilson naprawdę musi gadać jak potłuczony?... No i dodatkową trudnością przy tych wszystkich HOT kawałkach był lejący się z nieba upał
Tak więc przepraszam wszystkich, że to bardziej improwizacja niż tłumaczenie Starałam się najlepiej jak mogłam oddać to, co Wilson miał na myśli – a zresztą wszyscy wiemy, o co chodzi

Enjoy!



Rozdział 3


Wilson nie mógł uwierzyć w ostatnie dwa dni spędzone w obecności House'a; House w jego łóżku, w jego ramionach... w jego ustach. Przewrócił się na drugi bok i spojrzał na swojego kochanka drugiego dnia rano, zastanawiając się, czy naprawdę właśnie spędził ostatnie czterdzieści osiem godzin uprawiając z przerwami niesamowity seks ze swoim najlepszym przyjacielem.

Ale nie mógł zaprzeczyć obecności przyprószonych siwizną włosów o mysim kolorze, ani prostego nosa zwróconego ku sufitowi, który wydawał łagodne odgłosy pochrapywania. Wilson położył palec na zaroście pokrywającym policzek House'a; z powodu tej kłującej powierzchni jego własna, ogolona skóra była zaróżowiona od otarć. Lecz francuskie pocałunki warte były ofiary w postaci kilku utraconych komórek naskórka.

Pomiędzy brwiami Wilsona utworzyła się maleńka zmarszczka. Z tak bliskiej odległości House wyglądał starzej, niż Wilson sobie przypominał. Ale co on właściwie pamiętał? House zawsze był od niego starszy o blisko dekadę. A jednak twarz House'a nigdy się nie zmieniała - nie w jego umyśle, nie w jego pamięci, ani nie w jego dobrze zakorzenionym poczuciu czym House jest i czym zawsze był. Ani też nie w sposobie, w jaki House wyglądał dzień po dniu.

Lecz owszem, House się postarzał. Lata stresów, utrata Stacy, strach przed uczestniczeniem Cuddy w jego życiu jako ktoś więcej, niż szefowa (samo to było wystarczająco trudnym kompromisem ze strony House'a) i stale obecny ból - z pewnością to również - wszystko to odcisnęło na nim swoje piętno. House był chudszy niż kiedykolwiek od kiedy Wilson go znał, jego policzki były ziemiste, niemal zapadnięte. Wilson nie potrafił oprzeć się rozważaniom, czy to zachowanie House'a - ta zaskakująca seksualna napaść i dopełnienie ich przyjaźni - było ostateczną próbą starszego mężczyzny na pochwycenie kawałka szczęścia. Nareszcie. Definitywnie.

Na przekór agonii, wynikającej z bycia zdradzanym każdego dnia przez własną nogę, House zdołał zachować wrażliwość, której większość nie dostrzegała, kiedy lustrowali go wzrokiem, szybko go lekceważyli i przechodzili dalej. Jedno spojrzenie: laska, jeansy, grymas niezadowolenia na twarzy, usta nieprzebierające w słowach, mózg pracujący z prędkością, która zdumiewa tysiące... i pomimo tego wszystkiego, tym bardziej głupcy tego świata lekceważą go jako kłótliwego (aczkolwiek genialnego) dziwaka.

Wilson widział o wiele, wiele ponad to. Spoglądał głębiej - w ślad za korzeniami zapuszczającymi się w House'ową glebę. Wiedział, co tam rosło. Znał te maleńkie, żyjące istoty, które House ukrywał przed wszystkimi - cuda zamknięte w człowieku, trawionym przez ból i potrzeby. Wilson wiedział również, że kocha je bardzo mocno. A także kochał House'a.

Spokojna cisza w pomieszczeniu została zakłócona przez dzwoniący telefon i Wilson odebrał go pośpiesznie, zanim mógł on obudzić House'a, który - dla odmiany - korzystał ze spokojnego snu do późna.

- Słucham? - odezwał się cicho do słuchawki. Siadając na łóżku, uwolnił swoje długie nogi spod ciepłego przykrycia, wystawiając je na przyprawiający o dreszcze poranny chłód swojej gustownie udekorowanej sypialni. Wszystkie kolory i odcienie wybierał sam. Kobiecej obecności Amber pozbył się stopniowo i delikatnie kilka miesięcy temu. Palce u jego stóp skuliły się w zetknięciu z wyziębionymi kafelkami. Zapamiętał sobie, że musi przestawić termostat. House preferował cieplejsze wnętrza.

- Mówi Wilson - powiedział do telefonu. Mówił szeptem, dopóki nie dotarł do kuchni. Jego ciało pokryło się gęsią skórką, protestując przeciwko brakowi ubrań.

- Doktor Wilson?

Dzwonił jego prawnik. Było wcześnie. Zbyt wcześnie jak dla człowieka, który bez kiwnięcia palcem zarabiał pięć stów za godzinę.
- Tak. Pan Harcourt?

- Zgadza się. Zastanawiam się, czy już pan słyszał?

Wilson uśmiechnął się lekko pod nosem, nie chcąc jeszcze uwalniać się od wspomnień rozkosznie nieprzyzwoitych dźwięków, które House wydawał poprzedniej nocy.
- Uhm, nie. Co pan ma na myśli?

- Doktor Morgan nie żyje.


<center>#####</center>

- To już koniec pańskich kłopotów, doktorze Wilson. Prześlę panu ostateczny rachunek, chyba że ma pan jakieś mandaty za przekroczenie prędkości, od których chciałby się pan odwołać.

Wilson zmarszczył brwi. Poczucie humoru - i wyczucie czasu - Harcourta było do niczego.
- Nie żyje? - Serce Wilsona zabiło mocniej w jego piersi. Było to przedziwne doznanie: drgający organ tańczył w absolutnym zachwycie i równocześnie łomotał w skrajnym przerażeniu. Wilson nie mógł się powstrzymać przed zadaniem sobie pytania: Czy Morgan umarł z powodu fizycznie szkodliwych i nieuchronnych komplikacji swojego hedonistycznego stylu życia, czy może to on, Wilson, zabił go?
- Co się stało?

- Prawnik Morgana powiedział, że lekarz prowadzący nie potrafił powiedzieć. - Głos Harcourta brzmiał tak, jakby czytał on scenariusz. - Co, jak zakładam, oznacza w języku lekarzy: "tak naprawdę nie wiemy".

Wilson przypomniał sobie o czymś strasznym. Coś okropnego i przerażającego, o czym sobie przypomniał, zmaterializowało się obok niego w białej i błyszczącej czystością kuchni. - Ro... rozumiem. Uh. Okej.

- Okej? - Ton Harcourta dawał do zrozumienia, że ma on najwyraźniej do czynienia z człowiekiem, któremu brakowało subtelności w cieszeniu się zwycięstwem. - To wręcz alleluja, doktorze, przynajmniej dla pana. Ja właśnie straciłem kupę szmalu z potencjalnej zapłaty.

Od tego momentu problemy Harcourta obchodziły Wilsona tyle, co zeszłoroczny śnieg. - To prawda.
Rozłączył się bez wyrzutów sumienia. Tamto przerażające wspomnienie, ta okropna zjawa ze swoim czarnym, nieruchomym spojrzeniem, nie odwróciła wzroku.

Jezu. Serce Wilsona zaczęło walić, niczym bęben wojenny. O-mój-dobry-boże-Jezu! Następne słowo wypowiedział szeptem, bojąc się, że ktoś mógłby usłyszeć i podnieść alarm.
- House...


<center>#####</center>

- House.

Wilson energicznie potrząsnął ramieniem przyjaciela. To nie był czas na spanie, ani na ignorowanie człowieka, dla którego być może popełniłeś właśnie ohydną zbrodnię, by zrealizować swój własny egoistyczny plan.

House drgnął, przewrócił się na plecy i spojrzał na Wilsona przez szparki zaspanych oczu.
- Nie czuję zapachu bekonu. - Ziewnął przeciągle, niczym kot po satysfakcjonującym śnie, wypełnionym wizjami ciepłych myszy i bezbronnych piskląt gołębi. - Ani tostów - dodał.

- Słucham?

- Obudź mnie, kiedy śniadanie będzie gotowe, a nie zanim je zrobisz.

- Nie ma śniadania. - Wilson włożył bieliznę, spodnie i wyprasowaną koszulę. Z jakiegoś powodu stawianie czoła House'owi i mierzenie się z nim, kiedy jego własny oklapły penis dyndał mu między nogami, wydawało się nie pasować do występu Wściekłego Wilsona. - House, musimy porozmawiać.

House stęknął.

Wilson wiedział, że House nienawidził tego wstępu do rozmowy i że z regularnością zegarka zacznie narzekać.
- Ty musisz porozmawiać. Ja potrzebuję pożywienia. - House spojrzał na niego z frustrująco seksownym uśmieszkiem. - Mam na myśli ten rodzaj, który wchodzi do moich ust i się nie wier...

- ...House! - Wilson poczuł, jak jego upór słabnie, a jego spodnie stają się odrobinę ciaśniejsze, zanim jeszcze kłótnia, którą chciał zacząć w ogóle się rozpoczęła. - Chodzi o coś poważnego. - Przełknął gulę przejmującego strachu. - Pojechałeś do szpitala zobaczyć się z Morganem.

- Już ci o tym mówiłem. Nie był w stanie ze mną rozmawiać.

- No cóż... - Wilson naprawdę nie miał pojęcia, czego się obawiał, ani o co się wściekał. House by nigdy... - Morgan nie żyje.

House usiadł, odruchowo masując swoje udo.

To udo - jak Wilson sobie przypomniał - chociaż pokiereszowane, wciąż było seksowne. A zwłaszcza jego słodka, wewnętrzna strona.
- Co...? - Wilson urwał. To nie mogło...? Nie. Ale... Skrzyżował ramiona na piersi. - Czy ty mo coś... zrobiłeś?

House przerwał monotonny ruch swojej dłoni po uszkodzonej-bolącej-nodze i spojrzał na Wilsona tak, jak gdyby dopiero przed chwilą się poznali.
- Zrobiłem?? - powiedział, naśladując onkologa. - Coś?? Masz na myśli wstrzyknięcie mu pęcherzyka powietrza? Uduszenie poduszką? Zabicie go poczuciem winy?

Diagnosta odrzucił na bok przykrycie i całe pole widzenia Wilsona zajął House w naturalnym świetle poranka. Złota skóra i delikatna warstwa włosów, pokrywająca spłycone przez upływający czas doliny mięśni. Rozkoszny różowy członek i gładkie jądra. Wciąż wyrobione, chociaż starsze, pozostałości atletycznego ciała. Znaki i kontury człowieka, który niegdyś biegał, skakał i podnosił ciężary, teraz pochylone ku przodowi z powodu zmęczenia latami bezlitosnego bólu.

- Dobrze wiedzieć, jakie masz o mnie zdanie - powiedział House, z trudem próbując podnieść się na nogi i odsuwając się od wyciągniętej odruchowo przez Wilsona pomocnej dłoni. Lata uporczywego nawyku. - Jeśli chciałeś powiedzieć: "Czy ty go zabiłeś?", odpowiedź brzmi: nie!

- Więc dlaczego pojechałeś się z nim zobaczyć? - Wilson nie wiedział, czemu nie potrafił tak tego zostawić. Nieustępliwe wspomnienia. Życie z House'em: nieustająca gra w zgadywanie. Maraton wyciągania wniosków, prób zrozumienia chociażby połowy z połowy tego, kim House był. Ten człowiek był tak cholernie frustrujący, a za razem tak niewiarygodnie pełen uroku, że nigdy nie wiedziałeś, czy chcesz odejść od niego ogarnięty słusznym gniewem, czy nie odstępować go nawet na krok.

Wilson wiedział dzięki swoim przeszłym doświadczeniom z tym mężczyzną, że przegrywał zbyt często, żeby mieć absolutną pewność co do House'a. Doprawdy, nawet częściowo.
- Czy ty... czy zabiłeś człowieka, żeby zaciągnąć mnie do łóżka??

House się roześmiał.

Pomimo postanowienia, żeby ignorować wszystkie zbaczające z tematu zniewagi House'a, ta jedna go zabolała.

- Schowaj to swoje ego, zanim dostaniesz zatoru. Wydaje ci się, że moim jedynym sposobem, żeby się z kimś przespać, to zamordowanie istoty ludzkiej? Albo że aż tak często myślę o twoim fiucie?

A jednak Wilson dostrzegł błysk oczu House'a i przesunęły się one po jego ciele z lubieżnymi pozostałościami bardzo upojnych chwil spędzonych w łóżku.
- Ubiegłej nocy nie wyglądało na to, że masz coś przeciwko niemu.

House odwrócił wzrok. - Tylko żartowałem. Zupełnie jak zawsze.

Wilson uznał to za House'owe przeprosiny i że była to jedyna ich forma, na jaką mógł liczyć.
- House. Obiecaj mi...

- ...nie zrobiłem mu krzywdy. On umierał. Prawdopodobnie był umierający od miesięcy, na długo przed tym zanim ty i twoja niewprawna pięść trafiliście na niego.

Wilson popatrzył uważnie na House'a, prowokując go, by skłamał lub by ciągnął dalej swoje kłamstwo. Albo żeby zobaczyć, czy House rzeczywiście mówił mu prawdę.
- A zatem ty, Gregory House, człowiek powłóczący nogą, wybrałeś się w godzinną podróż tylko po to, żeby... porozmawiać z nim?

House zacisnął szczęki i zaczął szukać wzrokiem swojej laski. - Jeżeli poczujesz się lepiej, kiedy powiem to jeszcze raz... nie zabiłem Morgana. On umarł przez własną głupotę.

Wilson odnalazł laskę i podał mu ją, czując się teraz dosyć głupio z powodu swojego szybkiego i pochopnego założenia. Jak daleko sięgał pamięcią, House nigdy nikogo nie skrzywdził - przynajmniej nie na stałe.
- Proszę.

House wziął laskę delikatnie, muskając jednym palcem białe kłykcie swojego przyjaciela-kochanka. Wilson doznał olśnienia, że ten dotyk nie był przypadkowy. Niezwykle ujmujący gest ze strony zachowującego fizyczny dystans House'a. Nawet jeśli ubiegłej nocy House w żaden sposób nie zachowywał się jak ktoś zdystansowany. Wilsonowi wciąż wydawało się nierealne, że spał z House'em, chociaż House zdawał się traktować to jako całkowicie akceptowalny i naturalny rozwój ich przyjaźni.

Cztery miesiące jego dobrowolnej nieobecności w życiu House'a nagle ponownie zalały Wilsona, przepełniając go wstydem za jego własne tchórzostwo. Przez wszystkie te tygodnie chronił się w bezpiecznej przystani, ukrywając pewność, że House nadal znaczy dla niego tyle samo, co zawsze. Może nawet więcej.

Ale dopóki w końcu nie przyjął tego do wiadomości i nie wrócił - nieśmiało szurając nogami - nie przeczuwał nawet, ile on znaczy dla House'a. Wyznanie House'a: "Jeśli wracasz z powodu wszystkich moich żałosnych potrzeb, to mnie to nie przeszkadza."

Prawdziwie przytłaczające wyznanie ze strony House'a. I najbardziej szczodry gest, jakim House go kiedykolwiek obdarzył - gdy nie wspomniał ani słowem na temat tego, jak mocno zraniło go samo bycie porzuconym przez najlepszego przyjaciela. Wilson nagle przypomniał sobie, że nie zapytał nawet o uszkodzenia czaszki House'a po stymulacji mózgu. Nie zadał sobie trudu, by dowiedzieć się od Foremana, Chase'a czy kogokolwiek, czy z House'em będzie wszystko w porządku. Równie samolubnym przeoczeniem było także to, że nigdy nie podziękował House'owi za ryzykowanie życiem i zdrowiem psychicznym, by uratować kobietę, która go nienawidziła.

Niespodziewanie Wilson poczuł rozpaczliwą potrzebę, żeby go dotknąć, nawiązać fizyczny kontakt - chociażby najdrobniejszy - i delikatnie przesunął kciukiem po lewej skroni House'a. Czasami jestem prawdziwym sukinsynem.

House potraktował ten gest jako dobry omen. - Wierzysz mi? - zapytał.
Wilson zatracił się na sekundę w nieskazitelnym błękicie hipnotyzujących oczu mężczyzny, po czym opuścił rękę i odpowiedział: - Tak, wierzę ci.

Po chwili Wilson pokręcił głową, dodając: - Nigdy nie miałem żadnych podstaw, żeby pomyśleć... to, co właśnie pomyślałem... oraz powiedziałem. To było głupie.

- To najmądrzejsza rzecz, jaką powiedziałeś do tej pory.

Wilson poczuł lekkie zaniepokojenie, kiedy House podniósł się na nogi. Ponieważ rama jego dwuosobowego łóżka we wschodnioeuropejskim stylu była na wysokości łydek, House musiał się wysilić bardziej niż zazwyczaj, żeby wstać. Wilson zanotował w pamięci, żeby zamówić drugi materac - gruby z miękkim pikowanym poszyciem.
- Nie wybierasz się nigdzie, prawda? - Wilson zerknął na zegarek: niedziela, 10:21. - Nie zjedliśmy jeszcze śniadania.

House wyminął go, ocierając się przy tym o jego ramię. - Bez obaw, Jamesie Juanie, idę się tylko odlać.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Czw 1:10, 16 Wrz 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 8:47, 12 Lip 2010    Temat postu:

Cytat:
W myśl złotej zasady "życie nie pieści, pieśćmy się sami" zrobiłam sobie Wróżkowego House'a w nagrodę za trudy i znoje tłumaczenia, o




Rozdział 4


Kilka tygodni uspokajających wieczorów, wypełnionych zimnym piwem, umiarkowanie dobrą telewizją oraz ponadprzeciętnym seksem z jego najdawniejszym i najlepszym przyjacielem-świadczącym-nowe-usługi, Jamesem Wilsonem, wymalowało nieśmiały uśmiech na ustach House'a. Lisa Cuddy nie zauważyła owego uśmiechu, ani też przyczyny nieobecnej, lekko rozmarzonej miny na jego twarzy, kiedy House i doktor Wilson rozeszli się każdy w swoją stronę przy wejściu do Szpitala Princeton Plainsboro. Szef onkologii udał się wolno - acz nieznacznie sprężystym krokiem - w głąb holu.

House pokuśtykał w jej stronę, ale zanim zdołał wypowiedzieć choćby jedną sylabę, Dziekan Medycyny, Lisa Cuddy, wbiła pomalowane na różowo paznokcie we wrażliwe ciało jego bicepsa i pociągnęła House'a stanowczo - niemal brutalnie - do swojego gabinetu. Gdy znaleźli się w środku, uwolniła go z uścisku i ruszyła ku swojemu fotelowi.

- Czy to miało być zaproszenie do jakiejś perwersyjnej zabawy? - zapytał House, kiedy kobieta posłała mu ostre spojrzenie zza swojego biurka. - Bo jeśli tak, to w każdym innym momencie mojego życia byłbym zainteresowany, nawet by mi to schlebiało, ale obecnie można powiedzieć, że jestem w pewnym sensie związany z...

- ...czyś ty oszalał?

- On nie jest aż taki zły.

- Masz w ogóle pojęcie, w jakie kłopoty się wpakowałeś?

- No cóż, przyznaję, nie będzie łatwo przejść nad tym do porządku dziennego. Zwłaszcza przez to całe żydowskie poczucie winy! Ale nie uwierzyłabyś, co ten facet potrafi zrobić z [link widoczny dla zalogowanych].

Cuddy potrząsnęła głową, próbując rozwiać nieporozumienie. - O czym ty mówisz?

House zawahał się, zdając sobie sprawę z zamieszania. - Ja... nie... um, a o czym ty mówisz?

- Mówię o śmierci doktora Terrance'a Morgana. Mówię o twojej wizycie u Morgana w dniu jego śmierci, i mówię o tym, że byłeś tam tuż przed tym, zanim on umarł.

- Och. - House wzruszył ramionami i rozejrzał się po pokoju. Cuddy nie zamknęła drzwi na klucz, a przynajmniej tak mu się wydawało. - Mówiłem dokładnie o tym samym.

Cuddy westchnęła. - House, wiem, że nic nie zrobiłeś Morganowi. Ten człowiek był wiodącym przykładem chodzącej skłonności do poważnego zatoru, ale czemu pojechałeś się z nim zobaczyć? Dlaczego wtedy? Czemu tam pojechałeś, skoro nie miałeś nic wspólnego z tą sprawą?

Dla House'a odpowiedź była oczywista: - Ponieważ on pozwał Wilsona. Pojechałem tam, żeby go przekonać do zmiany zdania.

- I?

- I on nie był w stanie rozmawiać.

- Cóż, teraz nie ma to żadnego znaczenia, ale wiesz, że gdyby sprawy zaszły tak daleko, Wilson zostałby oczyszczony z zarzutów.

House ponownie wzruszył ramionami. Jego mina wyrażała swobodną naiwność. - Teraz już się nie dowiemy.

Z wypisanymi na twarzy powagą i zrezygnowaniem, wywołanymi przez lata House'o-pochodnej minimalizacji szkód, Cuddy wyciągnęła z szuflady kopertę.
- Ktoś sądzi, że jednak się dowiemy. - Pchnęła przesyłkę w stronę House'a. - Kurier przyniósł to dziesięć minut temu. Nie było cię w twoim biurze.

House rozdarł kopertę i przeczytał jednostronicowy list. - Przesłuchanie?

- Nieformalne przesłuchanie zamiast oficjalnego... "wyraz grzeczności". Towarzystwo ubezpieczeniowe Morgana domaga się wstępnego dochodzenia w sprawie jego śmierci. Sekcja zwłok Morgana była nierozstrzygająca...

- Co za bzdura! Jego dwunastnica była oblepiona tkanką bliznową. Miał prawie pięćdziesiąt kilogramów nadwagi i pił jak wieloryb.

- Morgan zmarł po tym, jak Wilson - cytując - uratował mu życie. Teraz oni chcą się upewnić, że przyczyną śmierci były działania Wilsona, jak twierdzą krewni Morgana, a nie jego swawolny tryb życia - co unieważniłoby odszkodowanie wypłacane w razie wypadku. Chodzi o dodatkowe pół miliona, gdybyś chciał wiedzieć, którego ludzie od ubezpieczeń oczywiście woleliby nie płacić.

House wyrzucił list do wiklinowego kosza na śmieci. - Oczywiście.


<center>#####</center>

- O mój boże.

House nie miał zgryźliwej odpowiedzi dla swojego zafrasowanego partnera.
- Jeśli będzie trzeba, jestem gotów zeznać, że z medycznego punktu widzenia nie zrobiłeś nic złego. Podkreślam - z medycznego punktu widzenia.

- To nie ty podejmiesz ostateczną decyzję. - Wilson opadł na czarną kanapę House'a, krzyżując nogi na stoliku do kawy. Wlewał w siebie już trzecie piwo i rozczulał się sam nad sobą.

House uniósł do góry swoją czwartą butelkę i niczym małe dziecko potknął się o szczupłe nogi Wilsona.
- Gdzie moja laska?

- W szafie.

House poszedł po nią, przeklinając w duchu gen porządku Wilsona. - Nie, decyzja będzie należeć do zespołu prawników, którym bardzo zależy, żeby wybrano ich na stanowisko sędziego. To będą ludzie, którzy nie mają zielonego pojęcia o medycynie. Dlatego właśnie muszę tam być. Co właściwie robi twój adwokat, żeby się do tego przygotować?

- Powiedział, że przegląda materiał dowodowy. Kasety z hotelowego monitoringu, zapisy ze szpitala, przesłuchania, które przeprowadzili pozostali prawnicy, jego własne przesłuchania...

House otworzył kolejną butelkę piwa i usiadł. - Kiedy będzie rozmawiał z tobą?

- W dniu poprzedzającym przesłuchanie przed ławą przysięgłych. - Wilson zamyślił się na chwilę. - Dlaczego nie rozmawiali jeszcze z tobą? Czemu przysłano tamten list?

- Nie wiem. Chyba dlatego, że nie jestem w to bezpośrednio zamieszany. To bez znaczenia. Pójdę i powiem im, co wiem, jeśli chodzi o kwestie medyczne...

- ...chciałeś powiedzieć: co podejrzewasz.

- Chciałem powiedzieć: co wiem. Morgan umierał powoli od lat.

Wilson podrapał się kciukiem pomiędzy krzaczastymi brwiami. - Nie możesz mieć pewności...

House gwałtownie odstawił pustą butelkę na stolik. - Czemu cię to tak obchodzi? On jest martwy, ty żyjesz. Koniec gry.

Wilson sprawiał przygnębiające wrażenie. - Chcę po prostu... być pewien, że niczego nie schrzaniłem. Chciałbym wiedzieć bez cienia wątpliwości, że go nie zabiłem, że to nie przez to, co zrobiłem...

- ...to nie przez to. Napij się jeszcze piwa.

- Ale skąd możesz mieć pewność...?

- ...bo jestem geniuszem, pamiętasz? A gdyby przypadkiem ci to umknęło, zabiłeś całe mnóstwo pacjentów, Doktorku Od Raka. - Następne słowa House'a były ostrzejsze. Szorstkie. Z powodu, którego nie potrafił określić, nagle poczuł, że jest wkurzony na Wilsona. - Przestań zgrywać zszokowanego, jakby pierwszy raz się zdarzyło, że ktoś umarł, kiedy ty trzymałeś rękę na pulsie. Przestań udawać, że nie jesteś tak naprawdę zadowolony, że Morgan nie żyje.

Rysy twarzy Wilsona zastygły w gniewnym wyrazie. - Wybacz. Może ty potrafisz zlekceważyć śmierć, do której się przyczyniłeś bądź nie. Ja nie potrafię. - Wilson wstał. - Nie jestem taki jak ty, House... ja jestem człowiekiem!

House wsłuchiwał się w rozbrzmiewające za jego plecami gniewne kroki Wilsona, oddalające się szybko w kierunku sypialni. Siedział na kanapie, zastygły w bezruchu niczym nieboszczyk, póki nie ucichł odgłos szorowania zębów. Kran został zakręcony, szafka nad umywalką zamknięta z trzaskiem. W końcu usłyszał szelest pościeli, kiedy Wilson kładł się do łóżka w sąsiednim pokoju.

House siedział jeszcze przez chwilę, czując się zmęczonym i starym. Następnie pokuśtykał cicho na odzianych w skarpetki stopach do sypialni, pozbył się ubrań i wsunął się do łóżka obok swojego rozemocjonowanego, trapionego niepokojem kochanka.

Objąwszy go ramionami i nogami, odezwał się. Chociaż Wilson się nie poruszył, House wiedział, że mężczyzna jeszcze nie zasnął i słucha.
- Całe to nieformalne przesłuchanie jest dla nas korzystne. To jasne jak słońce, że towarzystwo ubezpieczeniowe nie chce, żebyś to ty był winien. Dzięki temu zaoszczędzą kupę pieniędzy. A ty nie zrobiłeś nic złego - powiedział cicho.

Wilson westchnął głęboko. - Nie wiesz tego - odpowiedział po chwili.

- Owszem, wiem. - House odszukał palce Wilsona i splótł jego dłoń ze swoją. - Owszem, wiem. Uwierz najlepszemu diagnoście na świecie: nie zrobiłeś nic złego.

Wilson prychnął śmiechem, ironicznie nadymając usta. - Skąd możesz mieć taką pewność?

- Ponieważ - odparł zdecydowanie House, nie dając wiary własnym słowom - ty nigdy nie robisz niczego złego. Jesteś miłym żydowskim dzieciakiem z miłej żydowskiej rodziny, którego przeraża zachowanie się w niewłaściwy sposób. Przez ciebie jest mi wstyd.

House niemalże wyczuwał uśmiech Wilsona poprzez jego spięte ciało. - Naprawdę?

House złożył pocałunek na jego ciepłej skórze. - To nie był komplement. A teraz zamknij się i śpij.


<center>#####</center>

- Czy nazywa się pan Doktor James Wilson? I czy jest pan obecnie szefem Oddziału Onkologii w Szpitalu Princeton Plainsboro?

Wilson odchrząknął. - Tak.

Zapłakani członkowie rodziny Terrance'a Morgana siedzieli w luksusowej poczekalni na zewnątrz ciężkich dwuskrzydłowych dębowych drzwi pokoju konferencyjnego Streagley and Manner - jednej z największych kompanii ubezpieczeniowych stanu New Jersey. Zamknięte drzwi zdawały się obwieszczać, że jedynie ważnym osobom - jak lekarze i prawnicy - wolno wejść do środka.

Wewnątrz trzej prawnicy pracujący dla Streagley and Manner zadawali doktorowi Wilsonowi odnoszące się do sprawy pytania, podczas gdy u boku Wilsona siedział jego własny adwokat, szepcząc mu do ucha swoje uwagi za każdym razem, kiedy pytanie było zbyt ogólnikowe. Miejsce po jego drugiej stronie zajmował House.

- W którym momencie zauważył pan, że doktor Morgan ma kłopoty z oddychaniem tamtego wieczora w hotelu?

Wilson głośno przełknął ślinę, czując, że robi mu się niedobrze od spoczywających na nim bacznych spojrzeń.

House siedział, wpatrując się w zespół trzech prawników, którzy odwzajemniali jego spojrzenie i liczyli na potwierdzenie swoich nadziei, że Wilson jest niewinny oraz że to ich ostatni, otyły klient swoim brakiem umiaru w jedzeniu i piciu przyczynił się do własnej przedwczesnej śmierci, a sfuszerowana próba młodego lekarza by zachować się jak dobry Samarytanin nie miała z tym nic wspólnego.

- Pił pan alkohol tamtego wieczoru? - zapytał najstarszy i wyglądającego najsurowiej z całej trójki prawnik.

Było oczywiste, że z niechęcią zadają to pytanie, ponieważ umacniało ono stanowisko rodziny zmarłego, a nie ich własne.

- Wypiłem kilka drinków z doktorem House'em.

Kolejne niechętnie zadane pytanie: - Kilka, to znaczy ile?

Wilson próbował sobie przypomnieć, zgodnie z tym jak jego prawnik pouczał go, żeby przypominał sobie tak niewiele szczegółów, jak to tylko możliwe i tak bardzo mijających się z prawdą, na ile jego "wkurzająco moralne" sumienie mu na to pozwoli.
- Wydaje mi się, że dwa. Nie byłem pijany.

Wyglądało na to, że to stwierdzenie uspokoiło umysły prawników ubezpieczalni.
- Przejdźmy dalej. Co pan zrobił, kiedy zauważył pan, że pan Morgan się dusi?

- Podszedłem do niego od tyłu i dokonałem szybkich oględzin...

- ...w jaki sposób? Jak dokonał pan oględzin?

- To były wzrokowe oględziny. Morgan był czerwony na twarzy, a jego wargi były posiniałe.

- Niebieskie?

- Tak.

- Zatem jego stan był poważny już w momencie, kiedy znalazł się pan wystarczająco blisko, żeby się mu przyjrzeć?

- Owszem. Było jasne, że jego drogi oddechowe są zablokowane, a jego żona już wtedy klepała go mocno po plecach...

- ...jak mocno? - zapytał najszczuplejszy z prawników, mając nadzieję, że ktoś inny nie spowodował śmierci Morgana. Wszyscy w pokoju liczyli na to, że Morgan był odżywiającym się niezdrowo, spasionym pijakiem.

- Wydaje mi się, że nie na tyle, żeby spowodować obrażenia. - Wilson przywołał z pamięci słabe klepnięcia drobnej kobiety na pokrytych wałeczkami tłuszczu plecach jej męża. - Wtedy właśnie zastosowałem rękoczyn Heimlicha.

- To chyba nie było łatwe. Doktor Morgan miał nadwagę, jak sądzę? - zauważył najmłodszy z prawników. Stwierdzenie to było dla wszystkich rozpoznawalne jako uprzejmy odpowiednik dla: "Owszem, nasz klient był chorobliwie otyły, ale mimo wszystko go szanowaliśmy". - Ile wynosiła ta nadwaga? - Wszystkie te informacje były oczywiście zawarte w dokumentach leżących przed nimi.

- No cóż, szacowałbym, że pomiędzy trzydzieści pięć a czterdzieści kilogramów.

- Nie miał pan trudności z objęciem ramionami doktora Morgana?

- Nie. Musiałem umieścić pięść tuż pod jego mostkiem i byłem w stanie to zrobić.

- I co potem?

- Zastosowałem kilka szybkich uciśnięć na jego brzuch, póki zator nie został usunięty.

- To była szybka akcja, doktorze. - Uprzejmy odpowiednik dla: "Czemu musiałeś być tak cholernie uczynny?"

Wyglądało na to, że pytania skończyły się na ten moment.
- W porządku, doktorze Wilson. Poprosiliśmy o obecność doktora House'a, żeby potwierdził lub zakwestionował prawidłowość pańskiego zachowania tamtego wieczoru, jeżeli miałby jakieś wątpliwości oraz żeby przedstawił nam swoją medyczną opinię na temat ogólnego stanu zdrowia doktora Morgana poprzedzającego tamto zdarzenie.

Wilson nie był pewien, czy dobrze zrozumiał: - Doktora House'a...?

- Zgadza się. - Najstarszy prawnik zwrócił się do House'a: - Słyszeliśmy, że odwiedzał pan Morgana kilkakrotnie, kiedy przebywał w szpitalu. Oraz że znał go pan uprzednio jako przyjaciela i kolegę po fachu.

Siedząc blisko obok niego, Wilson poczuł, jak House sztywnieje.

- Byliśmy znajomymi - odpowiedział House i Wilson usłyszał charakterystyczny ton kłamstwa w jego głosie.

Stary prawnik odczytał ze swoich informacji. - Odwiedził go pan raz na ostrym dyżurze i dwa razy na sali pooperacyjnej. Jedna z tych wizyt miała miejsce w dniu, w którym umarł. Doktor - mężczyzna zerknął w notatki - Hetchfield wspomniał, że pan i Morgan byliście przyjaciółmi.

Wilson poczuł, że krew gęstnieje i stygnie w jego żyłach, podczas gdy jego serce dorównywało swoim rytmem orkiestrze na defiladzie. House zdawał się być tego nieświadomy i odpowiedział:
- Pewnie. Morgan był moim kolegą od wielu lat.

- Ale mieszkaliście i pracowaliście w różnych stanach - zauważył prawnik o młodym wyglądzie.

- Konieczność związana z praktykowaniem medycyny - odparł bez zająknięcia House, jakby takie rzeczy zdarzały się bez przerwy pomiędzy lekarzami. Ryzyko zawodowe. - Oczywiście nasze kontakty się nieco rozluźniły.

- Rozumiem - przytaknął prawnik, chociaż najwyraźniej wcale tak nie było. - Jaka jest pańska opinia o ogólnym stanie zdrowia Morgana z okresu, kiedy spędzaliście czas ze sobą? Czy Morgan dbał o siebie?

Konieczność stosownego zachowania powstrzymała grupowy wybuch śmiechu.

- Na nieszczęście, nie - powiedział House z odpowiednią mieszaniną życzliwości i ubolewania w głosie. - Terrance zawsze nieco... swobodnie... traktował swoje zdrowie. Pił alkohol, prawdopodobnie zbyt często. Ignorował zalecenia swoich lekarzy, zwłaszcza swojego [link widoczny dla zalogowanych] - lekarza, który przeprowadził u Terrence'a zabieg zmniejszenia żołądka. - House wzruszył ramionami. - Kiedy znów zaczął przybierać na wadze, cóż, Terrence stwierdził, że powinien móc żyć tak, jak tego chce. Ostrzegałem go, ale... - House zawiesił głos, dając szansę prawnikom, by gorliwie dopowiedzieli sobie resztę.

House naprawdę się zaangażował w swoją zaimprowizowaną rolę będącego w żałobie lekarza-przyjaciela. Swoim występem prawie przekonał Wilsona.

Najstarszy prawnik nachylił się, żeby szepnąć coś do ucha swojemu najmłodszemu wychowankowi, po czym powiedział: - Tak, no cóż, rozumiem. - Następnie zadał bezpośrednie pytanie: - Zdaniem lekarza sądowego, wnioski z autopsji były nierozstrzygające. Chciałbym teraz...

- Ale rodzina nie wyraziła zgody na pełną autopsję - przerwał mu House.

Prawnicy pokiwali głowami, potwierdzając jego słowa, niczym wystrojone cyrkowe małpy. - Nie. Dlatego właśnie przeprowadzamy to nieformalne dochodzenie. Staramy się określić, czy mamy wystarczające dowody, by zażądać pełnej autopsji.

- Ale minęło już kilka tygodni - odezwał się Wilson. - Morgan został już pochowany.

- Owszem - odparł starszy prawnik. - Ale jeżeli będziemy mieli dostateczny powód, by poddać w wątpliwość wnioski lekarza sądowego, będziemy mogli uzyskać sądowy nakaz ekshumacji zwłok i dokonania pełnej autopsji.

- Poszukajcie zbliznowaceń przewodu pokarmowego.

- Słucham?

House pochylił się ku przodowi, splatając dłonie na wypolerowanym na wysoki połysk stole. - Jeśli albo kiedy otrzymacie nakaz, niech niezależny lekarz sądowy poszuka zbliznowaceń na dwunastnicy Morgana.

- Czy ma pan jakieś podejrzenia, doktorze House? Czegoś nie zauważono podczas tamtej autopsji?

- Tamten patolog nie przeoczył niczego, co wolno mu było zbadać. Jeśli chcecie znać moją opinię na temat tego, co spotkało Terrence'a Morgana, jako Licencjonowany Diagnosta podejrzewam tachypnoe - czyli przyspieszony i spłycony oddech - spowodowaną niedowładem - czyli innymi słowy, słabością - przepony. Morgan nie mógł oddychać, ponieważ zanim jeszcze zaczął się dusić, nie oddychał normalnie. Tkanka bliznowa na jego dwunastnicy spowodowała kinetyczną przeszkodę w funkcjonowaniu przepony. Morgan nie mógł wykrztusić kawałka pokarmu, a nawet gdyby nie miał go w swojej tchawicy, i tak zacząłby sinieć. Skurcz przepony spowodował niewydolność oddechową, w wyniku której doszło do tachypnoe i kęs pokarmu utknął jeszcze głębiej. - House z powrotem oparł się na swoim fotelu.

Wilson miał wrażenie, że wyszli na prostą, a jego nieustający niepokój odkąd ta cała sprawa się zaczęła dobiegł końca. House kłamał i mówił prawdę. Próbuje mnie uratować. Doprowadzające do szału nawykowe kłamanie House'a prawdopodobnie wcale nie było takie złe.

- Moim zdaniem - skonkludował House, nie pozostawiając wątpliwości w umysłach trzech prawników, że się nie myli - działania podjęte przez doktora Wilsona ocaliły temu człowiekowi życie i to był ich jedyny efekt.


<center>#####</center>

Wilson szarpnął za koszulę House'a, posyłając kilka guzików we wszystkich kierunkach. Niezdarnie zabrał się za pasek przy jego spodniach od garnituru - teraz już niepotrzebnych. W tym pokoju żadne ubrania nie były wymagane. Ani tym bardziej pożądane.

House uśmiechnął się i zachichotał, czując niezdarne palce swojego kochanka, kiedy Wilson - zamroczony uczuciem ulgi, ze sztywnym penisem ukrytym w jego własnych spodniach - lizał i kąsał jego szorstką szyję oraz pocierał zachłannymi palcami uwięziony i sztywniejący członek starszego mężczyzny.
- Kocham cię - powiedział Wilson, nie odrywając ust od klatki piersiowej House'a.

Pozwoliwszy swoim niewidzącym stopom poprowadzić ich obu do łóżka, a umięśnionym łydkom idealnych nóg House'a na zlokalizowanie krawędzi materaca, Wilson pchnął swojego kochanka na narzutę i zdarł z niego spodnie wraz z pozostałymi elementami odzieży. Następnie - nie spuszczając z oczu ciała House'a, które leżało przed nim w pełnej gotowości, ani z jego rozszerzonych w oczekiwaniu źrenic - zwinnie pozbył się własnych ubrań i położył się na starszym mężczyźnie.

Żaden z nich nie wypowiedział już ani słowa, przemawiało jedynie ciało, a Wilson grał pierwsze skrzypce. Jego biodra wykonywały koliste ruchy, a sztywna erekcja przesuwała się w górę i w dół, napierając na członek House'a. Z jego ust wydobywały się jęki, spowodowane uderzającą do głowy i nigdy niegasnącą ekscytacją, towarzyszącą pieprzeniu się z najlepszym przyjacielem. Wilson uwielbiał to, że House należał do niego pod każdym względem.
- Ja tu dowodzę - wyszeptał mu do ucha; ich nowy żart, który pewnego dnia miał się zestarzeć.

Dla Wilsona to nie był żart. Pragnął mieć House'a w swojej seksualnej niewoli. Żył po to, by brać go kiedy i gdzie zechciał. I House również wydawał się po to żyć.

- Jesteś, kurwa, mój - powiedział szeptem, podczas gdy jego dłonie i biodra nie zatrzymywały się ani na chwilę - prawda?

House nie odpowiedział, jedynie oddawał pocałunki za każdym razem, kiedy mógł dosięgnąć wargami ust Wilsona.

- Lubisz to, prawda, skarbie? - powiedział Wilson, nie wątpiąc w odpowiedź. - Chcesz, żebym to zrobił, prawda? Chcesz, żebym to ja miał kontrolę. Przyznaj. - Uniósł głowę i spojrzał z uwielbieniem w błyszczące niebieskie oczy House'a. Kochał je tak zajebiście mocno, że aż bolało. - Mam rację? - powtórzył, przyspieszając swoje pchnięcia nacierające na różowy, twardy członek House'a - kolejną część ciała tego mężczyzny, bez której Wilson nie mógłby już żyć.

- Będziesz mi się oddawał, kiedykolwiek zechcę. Gdzie-kolwiek, jak-kolwiek...

To był ich erotyczny rytuał - Wilson demonstrował swoją seksualną dominację, wylewając ją na swojego kochanka jak najświetniejszy trunek, a House spijał ją do ostatniej kropli niczym alkoholik.

Wilson chwycił House'a rękoma za włosy, na tyle delikatnie, by nie zrobić mu krzywdy, ale wystarczająco mocno, żeby jego panowanie i żądza nie przeszły niezauważone.
- Kochasz to, skarbie. Oddasz mi się na zawsze, prawda? Prawda? Powiedz "tak", a to zrobię. No dalej, powiedz tylko "tak", skarbie. Wystarczy jedno pieprzone "tak" i to zrobię.

Członek Wilsona stał się jeszcze twardszy, kiedy spomiędzy warg House'a wymknął się cichy skowyt rozkoszy i bólu wraz z krótkim, rozpaczliwym Tak.

Drugorzędny cel został osiągnięty, a Wilson jęknął niczym zwierzę, póki jego członek nie osiągnął pierwotnego celu... i zaczął szczytować. Kołysał się nad House'em i ocierał o niego, niczym człowiek opętany najczystszym głodem ciała swojego kochanka, nie pragnąc już niczego ponad to.

Wilson wystrzelił swoją spermę pomiędzy nich i w dalszym ciągu napierał gwałtownie na swojego kochanka, póki nie opuściły go resztki sił. Nie zauważył nawet, czy House również doszedł, póki nie zsunął się z niego i nie poznał po ilości płynu, który pokrywał ich podbrzusza, że to z pewnością był rezultat dwóch orgazmów.

Wilson przesunął dwoma palcami po spoconych kosmykach włosów House'a.
- Kocham twoje ciało. - Przetoczył się w jego stronę i cmoknął go w usta na dobranoc. - I kocham ciebie.

House oddał pocałunek i patrzył bezczynnie, jak Wilson wyciera się chusteczką i naciąga koc na swoją stygnącą skórę, przewracając się na bok, żeby zasnąć. House patrzył, jak Wilson wpada w senny rytm i dopiero wówczas również się powycierał.

Naciągnąwszy koc na siebie, leżał i wpatrywał się w sufit. Wilson był jedyny w swoim rodzaju i nie było mowy o tym, że cokolwiek albo ktokolwiek miało mu go odebrać. Chociaż rzadko wypowiadał te słowa, kochał Wilsona. Zawsze tak było. Przez długi czas nigdy tego nie przyznał. Aż do tamtego dnia, kiedy obudził się na ostrym dyżurze po "sprawie z nożem" - jak Wilson obecnie to nazywał.

Od tamtego zdarzenia House czuł, że Wilson był - z całą pewnością - jego ostoją. Wilson stanowił jego najlepsze i najmilsze cechy i dzięki temu House był w stanie - gdy znajdował się wystarczająco blisko Wilsona - znieść rodzące się w nim uczucie najbliższe temu, którego - jak podejrzewał - doznawała większość ludzi. Było to dla niego niewiarygodne, że to wszystko spacerowało sobie tuż obok w drogich butach na nogach i z głupawym uśmiechem na twarzy.

- Ja ciebie też - wyszeptał do śpiącego mężczyzny.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Sob 0:17, 07 Sie 2010, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
milea
Ginekolog
Ginekolog


Dołączył: 14 Paź 2009
Posty: 2104
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 11 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: The Mighty Boosh
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 10:13, 12 Lip 2010    Temat postu:

Cytat:
Szef onkologii udał się wolno - acz nieznacznie sprężystym krokiem - w głąb holu.


Biorąc pod uwagę to, co wcześniej robił, powinien podskakiwać z radości

Cytat:
- Gdzie moja laska?

- W szafie.


Ja już myślałam o innych laskach

Cytat:
Wtedy właśnie zastosowałem rękoczyn Heimlicha.


Rękoczyn Heimlicha już zawsze będzie mi się kojarzył z filmem Pani Doubtfire

Cytat:
House naprawdę się zaangażował w swoją zaimprowizowaną rolę będącego w żałobie lekarza-przyjaciela. Swoim występem prawie przekonał Wilsona.


Mnie też
Cytat:

- Jesteś, kurwa, mój - powiedział szeptem, podczas gdy jego dłonie i biodra nie zatrzymywały się ani na chwilę - prawda?


zUy Jimmy!

Dobrze, że już wróciłam z wakacji i mogę dorwać się do Twoich fików 3 tygodnie bez internetu mnie dobiły

Dziwnie jest czytać o dominującym Jimmym, to House powinien wypowiadać te słowa, a Wilson rumienić się ze wstydu i odwracać wzrok

Wena do dalszego tłumaczenia (mój wen został gdzieś za granicą )


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady Makbeth
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 29 Paź 2008
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Płaszczyk Bena ;)
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 21:05, 12 Lip 2010    Temat postu:

W tym fiku zawsze najbardziej podobał mi się ten stopniowy rozwój fabuły, no i, oczywiście, sala sądowa. Bo nie ma dobrego "kryminału", czy też "drama" bez obecności sali sądowej. wychowałam się na Grishamie, to wiem

Co do drugiej części rozdziału. Już miałam zacząć sypać cytatami, ale wolę jeszcze trochę pożyć, więc swoje zdanie na ten temat wolę zachować dla siebie (na razie )
Aczkolwiek jedna rzecz mnie tu zaskoczyła. To House pierwszy zainicjował akcję i, jak by na to nie spojrzeć, uwiódł Wilsona, po czym to Wilson praktycznie natychmiastowo przejął dowodzenie.

I dlaczego w tych fikach zwykle przy nazwisku Wilson pojawia mi się czerwony napis z wyrazem "STALKER"


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 4:07, 13 Lip 2010    Temat postu:

OOOooo... *przeciera oczy ze zdumieniem* KOMENTY!!!


milea napisał:
Biorąc pod uwagę to, co wcześniej robił, powinien podskakiwać z radości

może był zbyt obolały, żeby podskakiwać?

milea napisał:
Ja już myślałam o innych laskach

ciała protytutek schowane na pawlaczu?

milea napisał:
Rękoczyn Heimlicha już zawsze będzie mi się kojarzył z filmem Pani Doubtfire

no to mamy ze sobą kolejną wspólną rzecz Chociaż mi utkwił w pamięci nie tyle sam rękoczyn, co lecący przez pół sali kawałek jedzenia

milea napisał:
Dobrze, że już wróciłam z wakacji i mogę dorwać się do Twoich fików 3 tygodnie bez internetu mnie dobiły

też się cieszę, że wróciłaś I znam ten ból... sama za miesiąc wyjeżdżam i już się boję

milea napisał:
Dziwnie jest czytać o dominującym Jimmym, to House powinien wypowiadać te słowa, a Wilson rumienić się ze wstydu i odwracać wzrok

A mi nie jest dziwnie - nawet mi to w pewnym sensie pasuje Może to dlatego, że ostatnio czytałam fika, w którym House był - dosłownie - NIEWOLNIKIEM w PPTH W ogóle to sporo jest fików, gdzie Wilson jest dominującą stroną i to ma IMO dosyć dobre psychologiczne podstawy. Mniej podstaw mają fiki, gdzie House jest ofiarą gwałtu albo te o niewolnictwie (jeden czytałam i czekam na kolejne części, a drugi - od GeeLady - czeka, aż zostanie ukończony, bo się boję jej fików ), ale tu już przemawia postrzeganie House'a przez fikopisaczy

milea napisał:
(mój wen został gdzieś za granicą )

poor wen! oby szybko wrócił

***

Lady M. napisał:
W tym fiku zawsze najbardziej podobał mi się ten stopniowy rozwój fabuły

zabrakło w nim tylko jakiejś przesłanki na temat zakończenia (chyba że coś przeoczyłam po angielsku). Bo tak jak to zostało napisane, to równie dobrze na Morgana mógł spaść meteoryt i musilibyśmy to zaakceptować.

Lady M. napisał:
oczywiście, sala sądowa. Bo nie ma dobrego "kryminału", czy też "drama" bez obecności sali sądowej.

trochę mnie te sądowe procedury przerażały na początku Ale po lekturze kilku książek właśnie Grishama okazują się one dla mnie najłatwiejsze w całym tym fiku.

Lady M. napisał:
Już miałam zacząć sypać cytatami, ale wolę jeszcze trochę pożyć, więc swoje zdanie na ten temat wolę zachować dla siebie (na razie )

ech, ech... chyba już na dobre przesiąknęłaś klimatem FF Huddy, że tak się boisz ukatrupienia z powodu własnej opinii Tutaj nikt nikogo nie bije, więc możesz cytować śmiało

Lady M. napisał:
To House pierwszy zainicjował akcję i, jak by na to nie spojrzeć, uwiódł Wilsona, po czym to Wilson praktycznie natychmiastowo przejął dowodzenie.

A czy tak przypadkiem nie dzieje się najczęściej? Tzn że obaj mają na siebie ochotę, ale zwykle to House wykonuje pierwszy ruch, bo Wilson nie ma odwagi? Różnica tylko w tym, na czym ten pierwszy ruch polega - raz jest to zmuszanie Wilsona do wyznań, a innym razem dobieranie się Wilsonowi do spodni Reszta to wina/zasługa nogi House'a

Lady M. napisał:
I dlaczego w tych fikach zwykle przy nazwisku Wilson pojawia mi się czerwony napis z wyrazem "STALKER"

IDK Mi już prędzej pojawiłoby się manipulative bitch


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Czw 1:42, 15 Lip 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agusss
Członek Anbu
Członek Anbu


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 2867
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: bierze się głupota?

PostWysłany: Śro 22:54, 14 Lip 2010    Temat postu:

O w końcu! Znaczy w końcu za komentowanie się biorę xD Ale bedzie krótko[i mam nadzieje]treściwie

Fic mi się podoba xD
Szczerze jak tak czytałam tę całą gadkę House'a to wcale mu nie uwierzyłam. No na serio. Ja nadal jakoś dziwnie myślę, że on jednak miał coś wspólnego. Za bardzo mi tu nie gra.
Ale i tak najlepsza była scena Wilsona! xD W sesnie tego nieobliczalnego, boga seksu Wilsona! O tak w tym właśnie fragmencie przedstawił się jako taki człowiek xD Ale bardzo mi sie podoba xD
Jednak nie za treściwie

Weny na tłumaczenie


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 1:51, 15 Lip 2010    Temat postu:

To dopsz, że Ci się podoba, bo mi również Chociaż pod względem językowym, to go nienawidzę

Czy ktokolwiek w ogóle wątpi, że House miał z tą śmiercią coś wspólnego? Nawet Wilson mu nie wierzy Z drugiej strony, najoczywistsze rozwiązanie jest takie unlike-House...
Wilson nie jest nieobliczalny - jego działania zawsze są tak skalkulowane, żeby House'owi było dobrze. Za to bogiem seksu już jest - temu nie da się zaprzeczyć

hhhh... Gimme czy tłumaczenie, tłumaczenie czy Gimme?... Może jak poczytam jakąś erę, to w końcu podejmę decyzję



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eais
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 08 Maj 2010
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 10:45, 15 Lip 2010    Temat postu:

Cytat:
Nie jestem taki jak ty, House... ja jestem człowiekiem!

O nie, Jimmy! Ty jesteś bogiem... seksu

Cytat:
- Ja tu dowodzę - wyszeptał mu do ucha; ich nowy żart, który pewnego dnia miał się zestarzeć.

Podoba mi się dominujący Wilson Że tak powiem górujący, szczytujący Jimmy

Cytat:
- Jesteś, kurwa, mój - powiedział szeptem, podczas gdy jego dłonie i biodra nie zatrzymywały się ani na chwilę - prawda?

Uwielbiam dobrze wplecione przekleństwa w fickach. I uwielbiam Wilsona Chociaż, o tym już chyba kiedyś wspominałam...

Powoli wczuwam się w Hilsonowe tematy o zaczynam się czuć tu jak w domu

Wena na tłumaczenie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agusss
Członek Anbu
Członek Anbu


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 2867
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: bierze się głupota?

PostWysłany: Czw 21:07, 15 Lip 2010    Temat postu:

Ja wszystko co po angielsku nienawidzę pod względem językowym^^

Chciałam mu wierzyć, ale nie umiałam xD
W sumie masz rację xD Robie dooobrze House'owi^^
Mówiłam - sex bogu do potegi <i>entej</i>
ja też juz nie wiem co bardziej chce xD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 6:54, 17 Lip 2010    Temat postu:

Eais napisał:
O nie, Jimmy! Ty jesteś bogiem... seksu

I to rozwiązuje mój dylemat, czy zostać ateistką czy nie

Eais napisał:
Że tak powiem górujący, szczytujący Jimmy

mmmmmm... Dobrze powiedziane

Eais napisał:
Uwielbiam dobrze wplecione przekleństwa w fickach.

Ja też Tylko dziwnym trafem wplatanie ich w fiki jest dla mnie o wiele trudniejsze, niż "rzucanie mięsem" w zwyczajnej rozmowie

Eais napisał:
Powoli wczuwam się w Hilsonowe tematy o zaczynam się czuć tu jak w domu

Jak Jimmy na House'owej kanapie, co?



***

Agusss napisał:
ja też juz nie wiem co bardziej chce xD

erę?
...
w każdym razie korniczki wzięły się za gimme - stworzyły już połowę rozdziału, która była zupełnie wcześniej nieplanowana I męczą House'a - pewnie to ma być zemsta na mnie za zmuszanie ich do pracy w upale


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agusss
Członek Anbu
Członek Anbu


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 2867
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: bierze się głupota?

PostWysłany: Sob 21:30, 17 Lip 2010    Temat postu:

Richie117 napisał:

erę?


*dyskretnie się uśmiecha* nieeeee wcaaaale xD *patrz na Richie z nadzieją*
Gimme! Nieważne, że nie planowana! Niech piszą i piszą i piszą i nie przestają xD Ale chwilami niech dają potłumaczyć^^


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 8:42, 26 Lip 2010    Temat postu:

Rozdział 5


- House.

Głos Cuddy, wysoki i napięty, niczym jej za mały o dwa rozmiary stanik, zakradł się do niego od tyłu. House wzdrygnął się. To był jej głos zwiastujący kłopoty. Nie jej kłopoty - jego.

- Doktor Cuddy. - House wcisnął guzik windy gumowym końcem swojej laski. Tego dnia była to jego laska z płomieniami. Była to jego zabawna laska, a on miał tego dnia ochotę na zabawę.

Cuddy weszła za nim do windy i przez chwilę byli jej jedynymi pasażerami.
- Mój telefon dzwonił przez cały ranek.

- Nie robiłby tego, gdybyś podniosła słuchawkę.

- Nie zachowuj się jak dupek. - Tego dnia Cuddy nie była w nastroju do zabawy. - Adwokat rodziny Morgana próbował się z tobą skontaktować.

- Och? - House miał to gdzieś. Wilsonowi nic nie groziło i tylko to miało dla niego znaczenie zarówno dziś, jak i w przyszłości. - Morgan nie żyje i to nie była wina Wilsona. Reszta mnie nie obchodzi.

Cuddy podsunęła mu kawałek papieru. - Zadzwoń do niego albo dam mu numer twojej prywatnej komórki, numer komórki twojej matki, numer do faceta, który dostarcza ci piwo oraz numer do twojej ulubionej prostytutki. - Cuddy wręczyła mu również tekturowy skoroszyt. - A to nowy przypadek.

- Zachowujesz się złośliwie, kiedy jesteś brzydka. - House wziął irytującą kartkę z notatnika. - Ale przynajmniej nie jesteś brzydka przez cały czas.

Na piętrze, gdzie znajdowało się jego biuro, Cuddy opuściła windę, a Hadley weszła do kabiny.
- A ty dokąd? - spytał House. O tej porze zaczynał się dyżur. Jego dyżur. Początek jej dyżuru oraz dyżuru reszty zespołu miał miejsce kilka godzin temu.

- Na śniadanie.

House zakręcił laską o sto osiemdziesiąt stopni, zaczepiając jej zaokrąglonym końcem o rękę Hadley.
- Tak właściwie to pora lunchu, na który ty się dzisiaj nie załapiesz. - Wcisnął jej folder w ręce, nawet go nie czytając. - Bierz się do roboty.

Hadley westchnęła, podążając za swoim ekscentrycznym i często kłótliwym szefem przez podwójne szklane drzwi pokoju konferencyjnego, gdzie siedzieli już pozostali trzej członkowie zespołu, popijając swoje około-południowe napoje.

House przeszedł przez wspólny pokój, nie zatrzymując się ani na moment.

- Nie zamierzasz przyłączyć się dzisiaj do diagnozowania? - zapytał Taub kwaśnym tonem, którym posługiwał się ostatnimi czasy.

- Kiedy tylko odkażę mój gabinet z prawnika. - House wszedł do swojego biura, ledwie zerkając na adwokata, usadowionego na krześle dla gości. Przeszedł do własnego fotela i rozsiadł się na nim. Ten dzień z każdą chwilą stawał się coraz mniej zabawny.

- Jest pan człowiekiem, którego trudno zastać.

- A może jestem człowiekiem, któremu z trudem staje - odparł House. - Zwłaszcza wtedy, kiedy staram się pana ignorować.

Harcourt nie próbował rozpracować, co lekarz miał na myśli. - Przyszedłem z grzecznościową wizytą.

Każdy, kto rozpoczyna rozmowę od tego typu kłamstwa, wkrótce ma wygłosić nieprzyjemną prawdę.

- Doktor Wilson został oficjalnie oczyszczony z zarzutu bycia odpowiedzialnym za śmierć doktora Morgana.

House spojrzał na rzeczowego prawnika. - Mówienie mi tego, o czym już wiem, to marnowanie mojego czasu, zatem podejrzewam, że jest coś jeszcze?

Rzeczowy stróż prawa odchrząknął. - Dokonano pełnej autopsji. Była to bardzo skrupulatna autopsja, nalegał na to prawnik rodziny.

- To oczywiste.

- Jednakże wnioski z autopsji dostarczyły pewnych dziwnych wyników innego typu.

- Jakiego typu? - Nagle House był bardziej zainteresowany, niż jeszcze sekundę temu.

- Nie jestem upoważniony do udzielenia tej informacji, ale pomyślałem, że - skoro był pan przyjacielem Morgana - może chciałby pan wiedzieć, że być może zostanie wszczęte śledztwo przeciwko panu.

- Przeciwko mnie? A po jaką cholerę?

- Mogę jedynie zakładać, że chodzi o medyczną ingerencję.

- Ja z nim wyłącznie rozmawiałem. To nie ingerencja, to okazywanie troski.

- Tak, no cóż, przypuszczam, że zjawią się u pana inni goście. - Harcourt wstał, sięgnął do kieszeni marynarki i położył wizytówkę na biurku House'a. - Nie reprezentuję już doktora Wilsona. Moja, ee... stawka nie jest wygórowana.


<center>#####</center>

Goście, którzy pojawili się następnego dnia w biurze House'a, nie byli ani trochę tacy sympatyczni.

House siedział ze swoją bolącą nogą opartą na podnóżku. Był środek popołudnia - ta pora dnia, kiedy jego kłopotliwe udo wpadało z bólu w agonię.

Uszło to uwadze dwóch ubranych po cywilnemu policjantów.
- Musimy zadać panu parę pytań, doktorze House. Chcielibyśmy, żeby pojechał pan z nami na posterunek.

House westchnął. Od sprawy z Tritterem, odczuwał nagły niepokój na dźwięk oficjalnego i nieszczerego tonu w głosie każdego przedstawiciela władzy.
- Nie możemy zrobić tego tutaj, a potem sobie pójdziecie? Albo jeszcze lepiej, nie moglibyście po prostu sobie pójść?

Żaden z mężczyzn nie wzdrygnął się, ani nawet nie wykrzywił ust, by odsłonić zęby w uśmieszku. House odepchnął się od fotela i stanął na nogi. Wyższy i młodszy z dwójki detektywów podał mu jego płaszcz. W drzwiach pojawiła się Cuddy wraz z Harcourtem, i House był wdzięczny, że go widzi.

- Wezwałam go, gdy tylko do mnie zadzwonili - wyjaśniła House'owi. - Powiedziałam mu, że to nagły wypadek. - Cuddy skinęła głową na Harcourta: - Pierwszy rachunek proszę przysłać do mnie - spojrzała na House'a z wyuczoną przez dekadę wytrwałością - a reszta może powędrować do House'a.


<center>#####</center>

Na posterunku policji podano House'owi letnią kawę wątpliwej świeżości. House dodał do niej śmietanki w proszku, żeby nadać jej odrobinę znośniejszy smak i połknął Vicodin.

Mężczyzna, którego House nigdy wcześniej nie widział, wszedł do szarego pomieszczenia wyposażonego w aż-nazbyt-oczywiste, znane z filmów [link widoczny dla zalogowanych], pojedynczy stół i niewygodne, proste krzesła.

Ubrany w brązowy garnitur policjant usadowił się naprzeciwko House'a. Mężczyzna był łysy, krępej budowy ciała i pomimo jedynie - jak oszacował House - stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu, na siedząco wydawał się wysoki jak olbrzym.

- Jestem detektyw Lowitz.

Członek Wilsonowego klubu, uświadomił sobie House. Żydzi uwielbiają dyskutować.

Lowitz schował swój jaskrawopomarańczowy krawat pod marynarkę, żeby mu nie przeszkadzał i otworzył skoroszyt, który był wyraźnie o wiele zbyt gruby, by zawierać materiały z początkowego etapu śledztwa w jakiejkolwiek sprawie. Pewnie wypchał go makulaturą, żeby sprawiać wrażenie, że są już doskonale poinformowani. House zdecydował się ignorować detektywa, na ile to tylko możliwe i współpracować tylko do tego stopnia, dzięki któremu otrzyma przeprosiny i szybkie zwolnienie.

- Pan nazywa się doktor House?

Moje gratulacje, dupku, potrafisz czytać. - O czym już pan wie.

Lowitz nie podniósł wzroku znad dokumentów, które miał pod nosem. - Doktor Hetchfield zeznał, że odwiedził pan doktora Morgana, kiedy przebywał on na Ostrym Dyżurze w Chicago Medical Center. - Detektyw nagle przypomniał House'owi pozbawionego poczucia humoru dyrektora z jego szkoły średniej, tylko grubszego i o wredniejszym wyglądzie. - Gdzie twierdził pan, że jest przyjacielem Morgana.

- Ja nie "twierdziłem", ja byłem jego przyjacielem.

Lowitz spojrzał na House'a, jakby potrafił rozpoznać kłamcę jednym rzutem oka. - Rodzina zmarłego twierdzi, że nigdy przed konferencją nie widzieli pana z Morganem...

- ...nie było ich na konferencji - odparł zwięźle House. - Nie uczęszczali na studia medyczne, ani nie byli obecni w czasie rezydentury. Wątpię, żeby śledzili Terrance'a całymi dniami w trakcie jego obchodów oraz nie założyli podsłuchu w moim telefonie, zatem właściwie nie mają pojęcia, czy go znałem, czy nie. Tak samo nigdy nie poznałem większej części plemienia Jamesa Wilsona.

- Wilsona? Tego onkologa?

- Tak. Tego drugiego lekarza, co do którego się myliliście.

Policjant zignorował ciętą uwagę. - I nie wydaje się to panu niezwykłe, żeby być czyimś bliskim przyjacielem i nigdy nie poznać jego rodziny? Mówi mi pan, że nigdy wcześniej nie poznał rodziny Terrance'a Morgana? Swojego przyjaciela?

- Może pan popytać.

- Nie sądzi pan, że to dziwne?

- Nie tak dziwne, jak pański krawat.

Lowitz zignorował zniewagę. - Wyniki drugiej autopsji Morgana dostarczyły pewnych interesujących wniosków.

- Zbliznowacenia przewodu pokarmowego.

Lowitz odchrząknął. - Owszem. Okazało się, przynajmniej zdaniem lekarza sądowego, że pańska diagnoza była w gruncie rzeczy poprawna. Zgodnie z tym, co powiedział, jedyne, czego nie można wytłumaczyć, to wysypka.

Po raz pierwszy House poczuł zdenerwowanie. - Jaka wysypka?

- Morgan miał wysypkę na klatce piersiowej. Nie wzięto jej pod uwagę w czasie pierwszej autopsji, bo lekarz prowadzący uznał, że była ona wynikiem gorączki.

- Prawdopodobnie miał rację.

- Tyle tylko, że była ona zlokalizowana w bardzo nietypowym miejscu.

- To znaczy?

- Na jego piersi. - Lowitz zacytował szczegóły słowo w słowo: - Zaobserwowano śródpiersiową wysypkę, która wcześniej została zarejestrowana jako wynik gorączki. Zdaniem tego instytutu, owa wysypka jest idiopatyczna. Brana jest pod uwagę ewentualność, że jest ona reakcją jatrogenną, aczkolwiek w czasie leczenia doktora Morgana ani razu nie podano mu [link widoczny dla zalogowanych] ani mieszanki epinefryny z [link widoczny dla zalogowanych]*, [link widoczny dla zalogowanych] czy leków z grupy [link widoczny dla zalogowanych].

- A co to wszystko ma wspólnego ze mną?

Lowitz splótł dłonie na stole. - Reakcja jatrogenna - o ile rozumiem medyczny żargon - oznacza, że została wywołana przez działania lekarza.

- Nie byłem jego lekarzem. Zatem nie została ona wywołana działaniami House'a, jeśli do tego pan zmierza - zauważył House. - A "idiopatyczna" - i ja rozumiem medyczny żargon - oznacza, że ani lekarz prowadzący, ani lekarz sądowy, nie wiedzą dlaczego Morgan miał wysypkę. Zatem, wracając do tematu, co to wszystko ma wspólnego ze mną?

- Był pan ostatnią osobą, która widziała Morgana żywego.

Adwokat House'a, który milczał aż do tego momentu, nachylił się bliżej i zaczął szeptać do ucha swojemu klientowi. House słuchał, po czym potrząsnął głową.
- W jaki sposób nie udzielenie odpowiedzi umocni moją "pozycję"? - spytał Harcourta. - I co to za pozycja? Nie ma żadnej pozycji, tylko kolejny gliniarz-idiota.

Harcourt westchnął, kiedy krnąbrny klient nie przestał mówić.
- Pewnie - powiedział do Lowitza House - Morgan nie żyje, a jego rodzina chce, żeby ktoś inny, poza samym Morganem, był temu winien, bo wtedy oni nie stracą dodatkowego pól miliona dolców. Rozumiem. Niech pan im powie, że są w błędzie. Niech pan im powie, że lekarz Morgana był kretynem. Sam niech pan to sobie uświadomi przy okazji. I niech pan powie tej idiotce, wdowie po Morganie, że powinna była dopilnować, żeby jej mąż trzymał się diety.

House oparł się na krześle, poczerwieniały na twarzy ze wzburzenia, ale zadowolony.

Harcourt zwrócił się do Lowitza: - O ile nie zamierza pan przedstawić zarzutów...

Lowitz spuścił wzrok w kierunku stołu. Ku frustracji House'a, mężczyzna wydawał się delikatnie rozbawiony. Zachowujący panowanie nad sobą.
- Nie. Nie w tym momencie. Pański klient może odejść.


<center>#####</center>

House naparł swoim ciałem na sztywniejący członek Wilsona, wciskając biodra pomiędzy nieznacznie rozchylone uda onkologa.

To zabawne. Nie był w nastroju na seks, ale był w nastroju na to. Na bycie blisko Wilsona, na zagłębienie się w jego ciele i na ukrycie się wewnątrz niego. Zupełnie jak przez wszystkie minione lata. Zupełnie jak zawsze, ale tym razem nie działo się to wyłącznie w sensie metaforycznym.

- Czego chciała policja?

House nie chciał o tym rozmawiać. Chciał, żeby Wilson zaspokoił się jego poznaczonym bliznami ciałem. Chciał, żeby Wilson wykorzystał go dla swojej własnej przyjemności, chciał poddania i zapierającego dech w piersiach spełnienia dla Wilsona. Dla siebie chciał tylko ciszy.
- Niczego. - Złożył pocałunek na klatce piersiowej Wilsona. Jego serce załomotało na dźwięk tego pytania. Czy oni naprawdę myślą, że zabiłem Morgana? - Po prostu zamykają niewyjaśnione wątki.

- Byłeś u niego w szpitalu tamtego dnia.

- Owszem. Ale on i tak umarł. Teraz stul dziób. - House zsunął się w dół po ciele Wilsona i wziął jego członek do ust, zamierzając zrobić mu loda, jakiego Wilson nigdy w życiu nie zapomni. Coś, co odsunie na bok niepewność i pytania. Co utrzyma jedyne połączenie, jakiego pragnął z kimkolwiek i sprawi, że będzie ono iskrzyć w dzielącej ich szalonej odległości, prowadząc ich obu przez życie, aż do grobowej deski.

Silny strach, który narastał w jego piersi od wielu godzin, nareszcie ustępował i pozwalał mu odzyskać złudzenie, że wszystko w jego życiu układało się jak trzeba.

Jednakże House był w wystarczającej mierze realistą, by wiedzieć, że jest inaczej.

Mimo to chciał przez kilka godzin nie myśleć o żadnych niepokojach. Minęło już sporo czasu, tak bardzo sporo czasu, odkąd czuł zadowolenie lub spokój.

Teraz to właśnie czuł, a wszystko dzięki temu, że Wilson mu wybaczył. Wrócił i przyjął go ponownie do siebie.

Kiedy House obudził się w tamtym wypożyczonym samochodzie i zobaczył Wilsona siedzącego obok, był cholernie blisko rozpłakania się z ulgą. Jednak nawet drgnięcie powieki nie zdradziło tym brązowym oczom, co się działo w jego duszy. Wszystko w dalszym ciągu znajdowało się zbyt blisko krawędzi katastrofy, żeby zaryzykować.

Wilson był z powrotem w jego życiu, a teraz także w jego łóżku. Jednak to wciąż było ulotne. Jeżeli House przekonał się o czymś dotkliwie w swoim życiu to o tym, że szczęście zdawało się istnieć na swoich własnych zasadach i wyłącznie dla samego siebie. Nic, co House zrobił w przeszłości, nie nakłoniło szczęścia, by zostało przy nim na dłużej niż kilka lat.

Zatem House nauczył się nie oczekiwać niczego lepszego niż momenty szczęścia od czasu do czasu, chwytane naprędce, kiedy pojawiały się w zasięgu ręki.

Zaledwie kilka tygodni temu nadszedł taki moment i House pochwycił ciało Wilsona, tak jak on złapał go za serce. Teraz więc planował wykorzystać te kilka momentów każdym skrętem swojego ciała i każdym jękiem wydobywającym się z jego ust. Mógłby umrzeć po tym razie albo po następnym jako zadowolony człowiek.

W tej chwili jednak był wyłącznie ten moment. Każdy z nich pojawiał się sam z siebie bez fanfar, a House przezornie pragnął jedynie tego konkretnego momentu, chwili obecnej - nie sądził, że prosi o zbyt wiele. Ten moment House zamierzał przemienić w fontannę uczucia i sprawić, że Wilson będzie tak wyczerpany, tak całkowicie pusty, a jednocześnie nasycony dłońmi i ustami swojego kochanka, iż ten młodszy mężczyzna nigdy nie zapragnie niczego innego na świecie, poza swoim starszym, kalekim, uzależnionym od alkoholu i narkotyków kochankiem-palantem.

Może szczęście trzymało się na dystans z jakiegoś powodu.

House przygotował sobie ten substytut. To było wszystko, czego pragnął tamtego wieczoru - dokładnej kopii szczęścia - kiedy pocałował Wilson pierwszy i nie jedyny raz. Po prostu pewnego pseudo-prawie-ale-nie-do-końca uczucia radości. Rozpaczliwie pragnął, że przynajmniej na tyle może liczyć.

W odpowiedzi na niewypowiedziane życzenie House'a, Wilson wplątał swoje palce w jego siwiejące kosmyki.
- Och, taak. Obciągnij mi, skarbie. Tak zajebiście mocno cię kocham.


Cytat:
* mieszanka stosowana w celu ograniczenia krwawienia


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Sob 0:19, 07 Sie 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 6:48, 05 Sie 2010    Temat postu:

Rozdział 6


- Zamierzasz tym razem zastosować się do mojej rady? Bo jeśli upierasz się przy werbalnym zakładaniu sobie stryczka na szyję, możesz to robić z moją kosztowną pomocą lub bez niej.

- Czemu cię to obchodzi? Dostajesz swoją wypłatę.

- Mam reputację i karierę, które chciałbym zachować. Masz zamiar mnie słuchać, czy nie? Jeżeli tak, przyjdź o siedemnastej do mojego biura.

House zapewnił swojego prawnika, że się pojawi i z trzaskiem zamknął swoją komórkę. Niech to szlag!

- Kto dzwonił? - zawołał z łazienki Wilson.

House wyłączył telefon i wrzucił go do kieszeni płaszcza. - Taub. - Podniósł laskę i pokuśtykał do drzwi.

Jednak okazał się zbyt powolny wobec wkurzającej zasady Wilsona "kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje". House wymknął się z łóżka na pełną godzinę przed porą, kiedy zwykle włączał się budzik Wilsona, a mimo to młodszy mężczyzna zdołał się z nim zrównać przy porannej toalecie. House przeklął dwudziestominutowy masaż, którego wcześniej domagała się jego noga.
- Chcą, żebym kupił bajgle.

Wilson podszedł do frontowych drzwi ze szczoteczką do zębów między wargami, odzywając się pomiędzy dokładnymi, regularnymi ruchami szczoteczki: - I rzeczywiście zamierzasz im je przynieść? Kim jesteś i co zrobiłeś z moim chłopakiem?

House wyszedł za próg, ale nie przed tym, zanim Wilson złożył miętowy pocałunek w kąciku jego ust.


<center>#####</center>

- Najprawdopodobniej dojdzie do przesłuchania, doktorze House.

- W porządku. Niech wszyscy usłyszą o tym, że nie mam nic wspólnego ze śmiercią Morgana. To była wyłącznie jego wina.

- Proces z wiązany z przeniesieniem tego sporu przed oblicze sądu jest już w toku. - Harcourt westchnął i zerknął do leżącego przed nim żółtego notatnika. - Doktor Hetchfield złożył pisemne zeznanie dla sądu, z którego wynika, że - o ile jemu oraz jego zespołowi wiadomo - byłeś ostatnią osobą, która widziała Morgana żywego, zanim jego stan gwałtownie się pogorszył. Rodzina doktora Morgana również zeznała jasno i wyraźnie, że nic im nie wiadomo na temat waszej przyjaźni, ani nawet o tym, że kiedykolwiek poznałeś doktora Morgana.

Harcourt odchrząknął. - W grę wchodzi również okoliczność łagodząca w postaci twojego bardzo bliskiego osobistego... ee... związku z doktorem Wilsonem.

- Sypiam z nim, zatem morduję dla niego?

- Naprawdę? To z pewnością nie przemawia na twoją korzyść. Ani jego. Ludzie mogą powiedzieć, że zrobiłbyś wszystko, żeby pomóc doktorowi Wilsonowi.

- Ludzie to idioci.

- Czy...?

- ...popełniłem morderstwo, żeby móc dalej mieszkać w gniazdku mojego przyjaciela? Nie! Ile jeszcze kasy będę musiał wybulić, zanim mi uwierzysz?

- W mojej profesji, niewinność zawsze jest... zakładana. - Harcourt zabębnił grubymi palcami po kosztownym mahoniu. - Ale tutaj pojawia się owa tajemnicza wysypka.

- Jestem w stanie jeszcze dzisiaj zaprosić tu pół tuzina endokrynologów i dwa razy tylu immunologów, którzy mogą podać każdą z trzech razy tylu przyczyn wystąpienia wysypki u faceta z niegroźną infekcją, naszprycowanego antybiotykami, z jatrogenną gorączką i którym być może zajmował się niekompetentny personel, który zapomniał zanotować informacji o alergii. Biorąc pod uwagę całą tę tak zwaną tajemniczość, kryjącą się za tą wysypką, to równie dobrze mogły być pryszcze.

- Taka jest twoja diagnoza?

- Jak mi się bezustannie przypomina, ja nie byłem jego lekarzem.

- A jednak wydawałeś się być żywo zainteresowany medycznym stanem człowieka, którego nie znałeś...

- ...Znałem go!

- Chciałem powiedzieć: inaczej niż tylko ze słyszenia. - Harcourt był całkowicie niezrażony oraz, czego dowodem były jego zaciśnięte usta, nieprzekonany. - Zatroszczono się już wtedy o niego na OIOM-ie prestiżowego szpitala.

- Czy mi się wydaje, czy zatrudniłem cię jako mojego adwokata?

- A zatem widzisz, dlaczego potrzebny ci adwokat? - zauważył Harcourt. - Jeżeli nie potrafisz przekonać nawet mnie, to na ile oceniasz szanse, że uwierzy ci sędzia, zakładając, iż dojdzie do procesu?

House postukał laską w dywan. Harcourt oczywiście miał rację, ale to nie oznaczało, że House nie mógł się irytować z tego powodu.
- Zatem co proponujesz?

- Na sam początek mógłbyś zacząć od powiedzenia mi, jaka jest prawda.

- Prawda zazwyczaj nie leży w granicach zainteresowań obrońcy.

- Zgadza się. Ale jednak musimy przekonać pełną salę ludzi, że jest wręcz przeciwnie, nieprawdaż? - Harcourt oparł się w fotelu i splótł dłonie. - Czy znałeś doktora Morgana?

House odwrócił wzrok ku promieniom słońca wpadającym przez szerokie okna. Znajdujące się na dziesiątym piętrze biuro Harcourta dumnie mówiło, że jego usługi miały wysoką cenę, ale były warte każdego centa. House spojrzał na adwokata, a następnie na swoją laskę. Pokręcił głową.

Harcourt przytaknął nieznacznym skinieniem głowy - wyznanie House'a jasno popierało wszystkie fakty, które prawnik podejrzewał od samego początku.
- Zatem po co poszedłeś do szpitala tamtego dnia?

House przeklął wszystkich prawników oraz węże, które przyniosły ich na swoich grzbietach.
- Ponieważ Morgan planował wytoczyć Wilsonowi proces za ocalenie mu życia. - Ciszej dodał: - Wilson nie zrobił niczego złego i za to Morgan wraz ze swoją rodzinką zamierzali go pogrążyć.

- Spekulacje. - Harcourt przyjrzał się uważnie twarzy swojego klienta, doszukując się prawdy i kłamstw. Te dwa czynniki zawsze trzymały się razem. - Co się wydarzyło, kiedy byłeś z nim w pokoju?

- Byłem przekonany, że Morgan będzie przytomny, kiedy przyjadę. Ale nie był.

- I?

- I być może wymamrotałem coś na temat tego, że zrujnuje on karierę dobrego człowieka.

- To wszystko?

- Może jeszcze to, że nie zamierzam do tego dopuścić.

- Bardzo głupio. Ludzie podsłuchują pod drzwiami przez cały czas, gdybyś nie wiedział.

House musiał się z tym zgodzić. Wszystko, co Harcourt powiedział mu jak na razie, odzwierciedlało jego własne cyniczne zdanie na temat ludzkości.

- Ale nie padły żadne groźby? - spytał Harcourt. - Nie dotknąłeś go? Nie potrząsnąłeś łóżkiem? Może coś mu poda...?

- ...Oczywiście, że nie.

Harcourt odczekał chwilę, a gdy uznał, że nic więcej nie zostanie wypowiedziane, skinął głową. Jeżeli było cokolwiek, czego jego klient mu nie mówił, wyciągnie to z niego w swoim czasie.
- Czy dotykałeś czegoś w sali oprócz, powiedzmy, poręczy łóżka?

- Co za różnica?

- Może żadna. A może to sedno sprawy. Dotykałeś?

House naprawdę nie potrafił sobie przypomnieć. - Nie.

- W porządku.

- Więc to wszystko?

- Jak na razie. Dam ci znać, na kiedy zostanie ustalona data przesłuchania. W międzyczasie spróbuj wymyślić jakieś bardzo dobre wytłumaczenie, po co poszedłeś tamtego dnia do szpitala... oprócz tego, że chciałeś zastraszyć człowieka, którego nie znałeś, nie wspominając o tym, że okłamałeś lekarza prowadzącego, żeby się tam dostać.

Zauważywszy zmarszczone brwi House'a, Harcourt dodał: - Mój kolega oskarżyciel również nie jest idiotą.


<center>#####</center>

- Potrzebuję twojej pomocy.

Cameron skończyła wydawać polecenia przełożonej pielęgniarek, która oddaliła się pospiesznie, żeby je wykonać, po czym zwróciła się do House'a: - Kiedy jest przesłuchanie?

Zauważyła, że udało jej się go zaskoczyć, dzięki chwilowemu milczeniu, które było nie w jego stylu. House szybko wziął się w garść.
- Wilson wszystko wypaplał.

- Słyszałam plotkę o twojej najnowszej kolizji z prawem. Każdy o tym słyszał.

- Jestem zachwycony. A skoro o tym mowa, to prawo weszło w kolizję ze mną. Ja niczego nie zrobiłem.

- Z pewnością. - Cameron skrzyżowała ramiona. Widok podenerwowanego House'a, siedzącego po uszy w kłopotach, był niemal ujmujący. - Zakładam, że masz już adwokata... Czego potrzebujesz ode mnie?

Kładąc jedną rękę na jej przedramieniu, House pokierował nią na ubocze gwarnego centrum izby przyjęć.
- Potrzebuję alergologa, żeby uzmysłowił tym idiotom, czemu człowiek na antybiotykach o szerokim spektrum miał gorączkę i wysypkę.

Cameron wyczuła nadchodzący przewlekły ból głowy wywołany kłopotami. - Sam znasz wszystkie możliwe przyczyny.

- Oni sądzą, że jestem kłamcą.

Cameron nie mogła się powstrzymać: - Coś podobnego! Ciekawe skąd taki wniosek? A więc oni sądzą, że ich okłamiesz? Zamiast tego chcesz, żebym to ja okłamała ich w twoim imieniu?

House spojrzał na nią w sposób, który niegdyś tak dobrze znała i za którym czasami tęskniła - ze zniecierpliwionym rozdrażnieniem, które pojawiało się, gdy ktoś nie wierzył w jego sieć kłamstw z lekkomyślnym, łatwowiernym zaufaniem. House był człowiekiem, za którym tęskniło się jedynie z niewłaściwych powodów i to była jedna z jego najbardziej frustrujących cech.

- Nie-e-e, chcę, żebyś powiedziała im prawdę. Istnieje mnóstwo przyczyn wyjaśniających wysypkę u tego faceta, innych niż to, że w jakiś sposób zamordowałem go moim przystojnym wyglądem.

- A zrobiłeś to?

Teraz House wyglądał niemal na urażonego i Cameron prawie pożałowała, że zadała to pytanie.

- Czemu nagle wszyscy uważają mnie za Ala Capone'a? Nie zabiłem go, ani nie wsunąłem mu pod koc odciętego końskiego łba. W ogóle go nie dotknąłem.

- W porządku.

House'a zaskoczyła jej szybka zgoda. - W porządku?

- Tak. W porządku. Daj mi znać, kiedy mam się pojawić.


<center>#####</center>

Wilson siedział z tyłu sali sądowej, wyglądając na człowieka, który marzy o tym, by móc znaleźć się gdziekolwiek indziej, ale ze względu na swojego przyjaciela nie ma innego wyboru, jak być właśnie tam.

House siedział z przodu sali obok swojego - a wcześniej reprezentującego Wilsona - prawnika, zastanawiając się nad tym, jakim cudem udało mu się znaleźć ponownie w takim miejscu, chociaż w ogóle się o to nie starał.

Prokurator cuchnął arogancją i zwracał się do doktora Hetchfielda. - Zatem doktor House powiedział panu wprost, że był bliskim przyjacielem doktora Morgana?

- Tak. Powiedział też, że - nieoficjalnie - jest lekarzem Morgana w czasie konferencji.

- Ale obecnie wierzy pan, że House wcale Morgana nie znał?

- Sprzeciw. - Adwokat House'a powstał z miejsca. - To, w co doktor Hetchfield obecnie wierzy, nie ma związku ze sprawą. Aż do tamtego dnia doktor House był obcym człowiekiem dla doktora Hetchfielda. Wynika z tego, że jeśli zaczął on żywić jakieś przekonania w związku z doktorem House'em, z pewnością wynikają one z informacji, które przedstawiono mu po zaistnieniu całej sytuacji.

Bardzo gruby sędzia skinął czupryną siwych włosów. - Podtrzymuję. - Zwracając się do pierwszego prawnika: - Niech pan zadaje pytania trzymające się faktów, panie DeLouise.

Kiwnąwszy uprzejmie głową w stronę sędziego, DeLouise odchrząknął, dając jasno do zrozumienia, że potraktował to jako grubiańskie wtrącenie się.
- Doktor House dopytywał się o stan zdrowia doktora Morgana, zgadza się?

- Owszem. Doktor House pytał o rokowania Morgana i powiedział, że jest jego bliskim przyjacielem.

Zmieniając ton głosu, jak gdyby nie był jedynie oskarżycielem, ale samym sędzią, DeLouise zwrócił się do sądowego protokolanta: - Proszę zanotować dla porządku, że nie ma dowodów na poparcie twierdzenia doktora House'a, iż on i Morgan byli bliskimi przyjaciółmi. Rodzina doktora Morgana nieugięcie zapewnia, że doktor House nie tylko nie był przyjacielem Morgana, ale nawet nie spotkał tego człowieka osobiście aż do rzeczonej konferencji.

- Myślę, że zdążył pan już zwrócić na to uwagę, panie DeLouise - odezwał się sędzia, żeby sprowadzić oskarżyciela z powrotem na ziemię. Następnie sędzia McKenzie zwrócił się do Harcourta: - Czy ma pan jakieś pytania, panie Harcourt?

- Tak, wysoki sądzie.

House westchnął z ulgą. Jak na razie Harcourt był okropnie milczący.

Harcourt podszedł do miejsca dla świadków i uprzejmie zwrócił się do Hetchfielda: - A co z płaszczyzną zawodową?

- Słucham? - zapytał Hetchfield.

- Czy doktorzy Morgan i House mogli się znać na płaszczyźnie zawodowej, zanim pojawili się na pańskim oddziale?

- Sądzę, że tak.

- Zatem mogli się znać, zgodzi się pan ze mną, doktorze Hetchfield? To jest możliwe.

- Tak. To możliwe.

- Czy doktor House miał do pana jakieś prośby? Na gruncie zawodowym?

DeLouise wstał: - Wysoki sądzie...

House jęknął.

- ...to, że akta medyczne doktora Morgana zostały udostępnione doktorowi House'owi, było ustalone już wcześniej. Dlaczego musimy dalej się w to zagłębiać?

Sędzia spojrzał na Harcourta, żeby ten udzielił odpowiedzi.

- Tym razem odnosi się to do ówczesnej motywacji mojego klienta. Jak zakładam, wolno mi w odpowiedni sposób przedstawić sądowi osobę doktora House'a?

Sędzia przytaknął: - Chciałbym tego również wysłuchać, panie DeLouise. Proszę usiąść.

Harcourt pozwolił sobie na mikroskopijny uśmieszek i unosząc pytająco brwi, zwrócił się do Hetchfielda. - A zatem?

Hetchfield skinął głową. - Tak, jak już zeznałem, doktor House poprosił o przesłanie mu kopii dokumentacji medycznej doktora Morgana.

Harcourt podrapał się po policzku, marszcząc brwi, jakby zamyślił się głęboko. House czuł wdzięczność, że jego adwokat zdawał się być całkiem niezłym aktorem.
- Czy to nie jest naruszenie Tajemnicy Lekarskiej? Przypuszczam, że dokumentacja medyczna jest ściśle poufna. Czy naprawdę przesłał pan kopie poufnych danych medycznych innemu lekarzowi? Doktorowi House'owi? Lekarzowi, który - jeśli mamy wierzyć stronie oskarżenia - nie miał do nich żadnych praw?

Hetchfield wyglądał na odrobinę zakłopotanego: - To była zawodowa uprzejmość.

Harcourt nie dał zbić się z tropu: - To wszystko? Postanowił pan wykazać się uprzejmością i złamać prawo?

Na twarzy Hetchfielda pojawił się grymas. - Oczywiście, że nie. Morgan wyraził zgodę.

Brwi Harcourta uniosły się w wyrazie zaskoczenia. - Doprawdy? Doktor Morgan wyraził zgodę? Na piśmie?

- Owszem, tak. Obudził się raz czy dwa razy i był wystarczająco przytomny, by zrozumieć, że doktor House jest zainteresowany jego przypadkiem oraz chce pomóc w postawieniu diagnozy.

- Zatem Morgan, najwyraźniej rozpoznając nazwisko doktora House'a, życzył sobie jego pomocy? Powiedział, że się zgadza. Czy doktor Morgan w jakikolwiek sposób okazał swoją niechęć?

Hetchfield potrząsnął głową. - Nie. Wydawał się być zadowolony. Zakładam, że doktor Morgan wiedział, jaką reputacją cieszy się doktor House.

- Reputacją genialnego diagnostyka?

- Tak.

- Czy doktor Morgan swoim zachowaniem dał panu do zrozumienia, że nie chce pomocy doktora House'a? Że nie darzył go zaufaniem, albo nawet czuł do niego nienawiść?

- Nie, cóż, nie wiem, czy Morgan nienawidził doktora House'a, czy nie.

- Zatem byłby pan skłonny przyznać, że Morgan sprawiał wrażenie człowieka, który polega na radach doktora House'a?

- Na to wyglądało.

- Z pańskich słów, doktorze Hetchfield, wynika, że Morgan znał doktora House'a wystarczająco dobrze, by w rzeczy samej oddać własne życie w jego ręce.

- Być może.

DeLouise wstał ponownie, w jego głosie pobrzmiewała nutka znużenia: - Sprzeciw. Pan Harcourt doskonale wie, że nie prosi się świadka o spekulowanie czy wyciąganie wniosków.

Harcourt skinął dłonią w kierunku sędziego w geście przeprosin. - Cofam pytanie, wysoki sądzie. - Odwrócił się i następne słowa skierował do zebranych w niewielkiej sali, od czasu do czasu spoglądając bezpośrednio na DeLouise'a: - Ale czyż to nie dziwne? Morgan ochoczo zgadza się na udzielenie doktorowi House'owi dostępu do jego dokumentacji medycznej, co więcej - zgadza się na jego udział w postawieniu diagnozy oraz wyborze zalecanego leczenia. Wydaje mi się, że ci dwaj mężczyźni nie byli sobie kompletnie obcy. - Harcourt zwrócił się do Hetchfielda: - Czy panu wydaje się tak samo, doktorze Hetchfield?

Hetchfield wyglądał jak człowiek, który wpadł w pułapkę własnej prawdomówności. - Przypuszczam, że to możliwe, iż się znali.

- To jest możliwe, nieprawdaż? Wnioskując z wyrażonej chętnie zgody Morgana, znał on doktora House'a przynajmniej na tyle dobrze, by mu zaufać. Nie wygląda to na działanie, jakiego można by oczekiwać po dwóch obcych sobie osobach, nie sądzi pan, doktorze Hetchfield?

- Tak przypuszczam.

House miał nadzieję, ze Harcourt zasługiwał na swój luksusowy gabinet.

- Sprzeciw. - DeLouise wstał i zwrócił się do sędziego: - Wysoki sądzie, kontynuowanie tej linii pytań doprawdy nie jest konieczne.

Sędzia McKenzie posłał DeLouise'owi groźne spojrzenie, tak samo jak Harcourtowi. - Jestem skłonny się zgodzić. Celem tego przesłuchania jest nie tyle ustalenie, czy ci dwaj mężczyźni się znali, panie Harcourt, co określenie czy istnieje dostateczny dowód, by podejrzewać doktora House'a o wyrządzenie krzywdy doktorowi Morganowi, a jeśli to zostanie dowiedzione, trzeba będzie ustalić, czy jest to wystarczający dowód, by skierować sprawę do sądu. Stanowczo doradzałbym panu, żeby pan o tym pamiętał. To dotyczy również pana, panie DeLouise. Proszę kontynuować.

- Oczywiście. Cofam pytanie, wysoki sądzie. - Harcourt uśmiechnął się uprzejmie. - W tym momencie nie mam więcej pytań.

House nachylił się w stronę swojego prawnika i wyszeptał z gniewem: - Czemu, do diabła, nie poddasz w wątpliwość tego tak-zwanego dowodu rzeczowego? Jak mam niby skorzystać na tym całym pieprzeniu?

Harcourt odpowiedział swojemu kłopotliwemu klientowi szorstkim szeptem: - DeLouise wie, że dowód rzeczowy jako taki nie istnieje. Dlatego atakuje najpierw twoją osobę i dzięki bogu za tę przysługę. To oznacza, że możemy skorzystać z okazji, by odeprzeć jego atak oraz wykreować dla sędziego nasz własny obraz twojej osoby jako miłego i uczciwego lekarza i obywatela, i - jeśli mogę być z tobą szczery - mam z tym pełne ręce roboty.

- Wiesz, co powiadają o sumach i prawnikach?

Harcourt westchnął. - Z pewnością już to słyszałem.

- Jeden z nich jest żyjącym z szumowin, ostatnim ogniwem łańcucha pokarmowego, a drugi to ryba.

Harcourt przeklął pod nosem swojego klienta. - Stul dziób.

House odchylił się na oparcie na swojego siedzenia i próbował skupić uwagę na tym, co młody lekarz, który zajmował miejsce dla świadków, mówił na jego temat. Zastanawiał się przez chwilę, czy zdołałby znaleźć sposób, żeby nieco później "przypadkiem" wywrócić owego lekarza, podstawiając mu swoją laskę bez stawiania siebie w jeszcze bardziej negatywnym świetle. Stwierdził jednak, że nie warto ryzykować, chociaż wyobrażanie sobie tego mimo wszystko sprawiało mu przyjemność.

DeLouise powstał i zbliżył się do miejsca dla świadków z zamiarem odsunięcia od swojego klienta negatywnych opinii, które właśnie zostały wytworzone.
- Doktorze Hetchfield. A czy pan słyszał o doktorze House'ie przed tym, zanim przedstawił się on panu tamtego dnia na pańskim oddziale?

- Tak. Kilka lat temu czytałem artykuł napisany przez niego oraz słyszałem o jego dokonaniach.

- Ale nie jesteście z sobą zaprzyjaźnieni? Tylko dlatego, że rozpoznaje pan doktora House'a jako najwyższej klasy lekarza i być może nawet przyjąłby pan z radością jego pomoc, gdyby był pan chory, nie uczyniłoby go to pańskim przyjacielem, prawda?

- Cóż, nie.

- Co więcej, nie oznaczałoby to nawet, że łączy was niezobowiązująca znajomość, czyż nie?

- Owszem - Hetchfield wyglądał na bardziej opanowanego - nie oznaczałoby.

- Proszę mi powiedzieć, doktorze Hetchfield, czy doktor House udawał, że jest jest lekarzem pracującym na pańskim oddziale, żeby uzyskać dostęp na ów oddział?

- Tak. Założył nawet lekarski fartuch, żeby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi.

- Czy pana zdaniem, wyłącznie pana osobistym zdaniem, są to zachowania pasujące do prawdomównego człowieka?

- Nie.

- Dziękuję, doktorze Hetchfield.

Sędzia McKenzie skinął głową na Harcourta: - Chciałby pan coś dodać?

Harcourt wstał. - Jeszcze tylko jedno pytanie, wysoki sądzie. Doktorze Hetchfield, czy nie jest możliwe, że doktor House tak bardzo niepokoił się o swojego przyjaciela, doktora Morgana, iż podjął takie działania, kierując się troską?

- Myślę, że to naciągana teoria.

- Ale jednak to jest możliwe? Nie odwołując się do pańskiej osobistej wiedzy na temat doktora House'a, czy to możliwe, że był on w wystarczającym stopniu zaniepokojony stanem swojego przyjaciela, by zdecydować się na takie dosyć głupie zachowanie?

- Sądzę, że to możliwe. Chociaż moim zdaniem nieco dziwaczne.

- Ale możliwe?

- Tak. Z całą pewnością.

McKenzie zwolnił Hetchfielda, a Harcourt wrócił na swoje miejsce.


<center>#####</center>

Przesłuchanie zostało odroczone na czas lunchu. House dołączył do Wilsona w małej kawiarni oddalonej o pół przecznicy.

- Ja będę zeznawał jutro - powiedział Wilson, kiedy House usadowił się przed swoimi [link widoczny dla zalogowanych].

- Wiem.

- Harcourt chce się ze mną widzieć dziś wieczorem. W celu wyjaśnienia pewnych spraw, jak się wyraził.

O tym również House wiedział. Przełknął z wysiłkiem. - Chce porozmawiać o tobie i o mnie. O naszej nowej, romantycznej relacji.

Twarz Wilsona oblała się rumieńcem aż po jego wykrochmalony kołnierzyk, po czym szybko zbladła z niepokoju. House nie lubił oglądać go w takim stanie.

Wilson nie radził sobie dobrze ze stresem. House spekulował, że była to jedna z przyczyn, czemu Wilson w ogóle poszedł na onkologię. Zawodowy stres związany z onkologią (poza codziennym zmaganiem się z emocjami pacjentów - co było robotą, której House nie byłby skłonny tknąć trzymetrową szpatułką) był zasadniczo ograniczony do dwóch obszarów. Po pierwsze - wszyscy pacjenci sądzili, że ich nowotwór w końcu ich zabije. Samo to słowo wywoływało szczególny rodzaj przerażenia w ich sercach. Zatem jeśli rzeczywiście umierali, lekarza prawie nigdy nikt nie obwiniał. Po drugie - jeżeli pacjent ostatecznie przeżywał, było to przypisywane cudownej pracy wykonanej przez równie cudownego lekarza.

Będąc onkologiem, nie dało się przegrać.

House zachował swoje obawy dla siebie. - Rzygać mi się chce od tego wszystkiego. Ty zerwałeś im się ze stryczka, to teraz próbują powiesić mnie.

Wilson skubał bez entuzjazmu własną sałatkę. - Tutaj chodzi głównie o pół miliona dolarów. Pieniądze przemawiają głośniej niż mój kark czy twój.

- Hm. Gdzie się podział twój zwyczajowy doping pełen słońca i kwiatów róży?

- Zostawiłem go w samochodzie. Żadnych [link widoczny dla zalogowanych], pamiętasz? Tak jest lepiej dla zdrowia.

Ale gorzej jeśli chodzi o podnoszenie na duchu. House poczuł się trochę zawiedziony. Chociaż zazwyczaj uważał banalne teksty Wilsona na temat nadziei za irytujące, obecnie czuł, że potrzebuje jakiejś dodającej otuchy pogawędki.

Obserwował, jak Wilson je. Krótki, odstresowujący seks również byłby niezły, gdyby nie musieli się stawić przed McKenzie'em punktualnie o trzynastej. House przypomniał sobie z ukłuciem rozczarowania, że Wilson zazwyczaj nie mógł stanąć na wysokości zadania*, gdy był zestresowany. A te kilka razy, kiedy zdołali pobaraszkować w pościeli w ciągu ostatnich paru tygodni, odbyło się nieco mechanicznie, jeśli wziąć pod uwagę wkład jego partnera. House westchnął i wgryzł się w swoją kanapkę.

Była zbyt sucha.


<center>#####</center>

Kolejne popołudnie krążenia sępów dobiegło końca, McKenzie zakończył posiedzenie i Harcourt udał się na parking w towarzystwie swojego obecnego oraz byłego klienta.
- Chcę, żeby Wilson zeznawał w charakterze świadka moralności** - poinformował ich obu. - Jutro o dziewiątej sędzia McKenzie usłyszy wszystko na temat waszego związku pełnego miłości, szczerości i otwartości.

House poczuł ucisk w żołądku, a Wilson zaczął wiercić się na swoim siedzeniu, jakby pękła mu gumka w jego slipach z supermarketu.
- Czy to naprawdę konieczne? - spytał Wilson. - Wszyscy już wiedzą, że jesteśmy... ze sobą.

- I musimy zrobić z tego pokaz dla publiczności. Jeżeli będziemy sprawiać wrażenie, że próbujemy ukryć cokolwiek, spotęguje to tylko podejrzenia, że istotnie mamy coś do ukrycia.

- To jest porąbane! - warknął House. - Moje życie erotyczne nie będzie tematem rozprawy. Nie mamy do czynienia z ławą przysięgłych, których trzeba by przekonać.

- Musimy przekonać sędziego. Chyba że wolałbyś poczekać, aż dojdzie do procesu?

House odwrócił wzrok.

Wilson wyczuwał gorąco gniewu unoszące się ponad nim niczym front burzowy. - Jak sądzisz, jakiego typu pytania zada DeLouise?

Harcourt zastanawiał się przez moment. - DeLouise zapyta o to, od jak dawna jesteście razem. Od jak dawna się znacie. Nie mając możliwości szperania tam, gdzie zabrania tego prawo, spróbuje dokopać się do wszystkich brudów na temat każdego z was z ostatnich pięciu lat. - Harcourt wzruszył ramionami. - DeLouise spróbuje wykazać, że jeden z was - albo obaj - ma taką obsesję na punkcie drugiego, by wyrządzić szkodę innemu człowiekowi, gdyby poczuł, że jego partner jest zagrożony.

- Naprawdę? - wyszeptał Wilson. Świadomość, że jego seksualny związek z House'em zostanie publicznie zaatakowany, była sama w sobie wystarczająco przykra, ale omawianie całej reszty wydarzeń, które miały miejsce między nimi w przeciągu ostatnich pięciu lat, wystarczy, żeby każdemu dać do myślenia. Żaden z nich nie będzie wyglądał na szczególnie zdrowego na umyśle w obliczu takiej analizy. Zwłaszcza House'a zaczną postrzegać jako świra. Oczywiście nie będzie się to mijać z prawdą, ale przynajmniej wszyscy wiedzieli, że House był nieszkodliwym świrem. Przeważnie.

House sprawiał wrażenie, że zaraz wyjdzie z siebie. - Oni nie mają prawa grzebać w mojej bieliźnie.

Harcourt oczywiście doskonale o tym wiedział. - Tym niemniej musimy im na to pozwolić. Wybaczcie, panowie, ale ukrywanie czegokolwiek sprawi, że będzie pan wyglądał na winnego, doktorze House. A z powodu waszego związku - zwrócił się do Wilsona - pan również.



Cytat:
* to nie jest dosłowne tłumaczenie, ale uwielbiam tę frazę z któregoś "Bonda" sprzed kilku lat i tutaj dosyć zgrabnie pasuje
** świadek moralności - świadek składający zeznania co do cech charakteru i opinii środowiska na temat innej osoby; osoba potwierdzająca czyjąś reputację


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Sob 0:21, 07 Sie 2010, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eais
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 08 Maj 2010
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 14:45, 05 Sie 2010    Temat postu:

Dwa rozdziały do skomentowania widzę, jupiii!

Cytat:
Była to jego zabawna laska, a on miał tego dnia ochotę na zabawę.

No fucking way, żadnych zabaw z Cuddy!

Cytat:
- A może jestem człowiekiem, któremu z trudem staje

A może jednak nie?

Cytat:
Wilson podszedł do frontowych drzwi ze szczoteczką do zębów między wargami

Ja uważam, że pomiędzy wargami powinno być co innego niż szczoteczka, ale wtedy ciężko byłoby Wilsonowi podejść do drzwi

Cytat:
Wilson złożył miętowy pocałunek w kąciku jego ust.


Przepraszam, to tak śmiesznie brzmi


Podoba mi się połączenie erotyzmu z przemyśleniami House'a o na temat jego uczuć do Wilsona. Brawo dla autorki i oczywiście dla tłumaczki
Realizm przesłuchania mnie powalił. I znowu pokłony w twoim kierunku, Richie, za świetny dobór słownictwa!

Nieśmiertelnej weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 0:37, 06 Sie 2010    Temat postu:

Eais napisał:
No fucking way, żadnych zabaw z Cuddy!

a kto mówi o Cuddy? No chyba że House chciałby ją podciąć tą laską, żeby zwaliła się na pysk na brudną podłogę

Eais napisał:
A może jednak nie?

zdania na ten temat są podzielone

Eais napisał:
Ja uważam, że pomiędzy wargami powinno być co innego niż szczoteczka, ale wtedy ciężko byłoby Wilsonowi podejść do drzwi

z drugiej strony - wtedy nie musiałby podchodzić do drzwi
...
anyway...

Wilson: Well. ..I need to go to the bathroom.
House: Well I think you're old enough but. . if you need me to come with you.
I can hold your penis for you.
With my mouth.
Like this.


([link widoczny dla zalogowanych])

Eais napisał:
Przepraszam, to tak śmiesznie brzmi

dla mnie to było po prostu urocze


Dziękować uniżenie za uznanie
Srsly, jakoś te wszystkie terminy prawnicze i zapętlone wypowiedzi tak same z siebie mi wychodzą Lata oglądania prawniczych filmów i seriali nie poszły na marne *odpukuje w niemalowane, żeby nie zapeszyć*



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Śro 3:13, 06 Paź 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 0:48, 12 Sie 2010    Temat postu:

Cytat:
Jak zwykle miałam ambitny plan skończyć tego fika przed wyjazdem na wakacje, ale jak to z planami bywa, poszły się je3ać Więc trzy rozdziały zostaną na po-powrocie razem z innymi zuymi fikami

Korzystajcie z 2 tygodni bez mojej radosnej twórczości i odtwórczości i nie zdemolujcie Horum jak mnie nie będzie





Rozdział 7


- To kompletna bzdura - warknął dyskretnym szeptem do Wilsona House, kiedy zajmowali swoje miejsca w sali sądowej McKenzie'go.

- Nie martw się - odparł Wilson, nie potrafiąc wymyślić nic więcej, gdy House mijał go w ciasnym przejściu, żeby usiąść obok swojego prawnika. Wilson czuł, że zbiera mu się na wymioty. Uczciwość i dobre imię House'a po raz drugi zostały poddane w wątpliwość. Tylko że tym razem nie było po temu żadnych konkretnych podstaw. Co z tego, że House poszedł zobaczyć się z Morganem i skłamał, żeby dostać się do niego, by z nim porozmawiać. Co z tego, że okłamał lekarza Morgana, by otrzymać poufne dane medyczne - czyż Morgan nie wyraził swojej zgody? Co z tego, że House niemalże oszalał z radości, kiedy Morgan zmarł. Cóż, facet i tak był zimnym trupem, prawda? Co z tego, że House był ostatnią osobą, która widziała Morgana żywego...

Rzeczowe rozmyślanie Wilsona zostały przerwane przez sędziego McKenzie'go, który wszedł na salę rozpraw, podczas gdy woźny nakazał wszystkim zebranym powstać.

Zebrawszy w dłonie fałdy swojej togi, sędzia usadowił się na swoim fotelu, po czym rzucił rutynowe: - Proszę usiąść. - Chrząkając, poświęcił kilka sekund na przejrzenie dokumentów, a następnie skinął na DeLouise'a. Pogrążona w żałobie wdowa po Morganie oraz kilkoro krewnych podnieśli wzrok z uwagą. - Przesłuchanie zostaje wznowione. Może pan zaczynać, panie DeLouise.

DeLouise wezwał Wilsona na świadka.

Wilson starał się uspokoić, lecz stwierdził, że to niemożliwe. Spróbował dodać sobie otuchy, spoglądając na House'a, ale House mierzył groźnym spojrzeniem DeLouise'a. Za plecami House'a, w jednym z ostatnich rzędów, siedzieli Cameron i Foreman. Taub i Chase zostali wyznaczeni do zajęcia się oddziałem diagnostycznym na czas trwania przesłuchania. Serce Wilsona zatrzymało się na chwilę. Obecność Cameron oznaczała, że jeżeli którykolwiek z pracowników PPTH nie wiedział jeszcze, iż jego związek z House'em wykroczył poza granice przyjaźni, to się dowie, gdy tylko Cameron skończy o tym rozpowiadać. Czasami Wilson współczuł House'owi, który przez długi czas uważał ją za nieznośną panienkę, która we wszystko wtyka swój nos.

Uwagę Wilsona przykuł ponownie DeLouise, który znienacka stanął przed nim z tak starannie uprzejmym uśmiechem na ustach, iż było niezwykle oczywiste, że jest on fałszywy.

- Doktorze Wilson. Jest pan szefem Oddziału Onkologicznego w Princeton Plainsboro Teaching Hospital?

Wilson zmusił swoją żuchwę do współpracy: - Tak.

- I nie tylko pracował pan w sąsiedztwie doktora House'a przez siedem lat, ale znacie się panowie od ilu - dziesięciu, piętnastu lat?

- Już prawie od siedemnastu. - Wilson zdziwił się, gdzie podziały się te lata. Wiele z nich zostało zmarnowanych na kiepskie małżeństwa. Wiele z nich spędził w mieszkaniu House'a, oglądając sport w telewizji i pijąc piwo, a ostatnio - oglądając sport, pijąc piwo i uprawiając najlepszy, najbardziej hedonistyczny seks w swoim życiu. Wilson zerknął na House'a, który - chociaż śledził rozmowę - wyglądał tak, jakby myślami był gdzieś indziej. Sprawiał wrażenie przygnębionego.

- A w ciągu ostatnich sześciu-siedmiu miesięcy wasza przyjaźń zrobiła dosyć gwałtowny zwrot, przeradzając się w coś więcej, czyż nie tak?

Wilson postanowił darować sobie resztę paplaniny oskarżyciela: - Nasz związek stał się bardziej zażyły nieco ponad siedem miesięcy temu.

- Nabrał charakteru seksualnego?

- Tak.

- Zakochaliście się w sobie?

Odrobinę zaskoczony tym pytaniem, Wilson wyjąkał: - Cóż... ja... tak, tak sądzę. Ja na pewno.

- Zatem jego szczęście jest dla pana sprawą wielkiej wagi?

- Oczywiście.

- I zakłada pan, że on czuje to samo wobec pana?

- Będzie pan musiał sam go o to zapytać, ale tak, sądzę, że mu na mnie zależy.

Wilson poczuł na sobie oczy House'a, wpatrujące się w niego niczym oczy syjamskiego kota. House nie odwrócił wzroku, ani nie mrugnął, intensywność jego spojrzenia była równocześnie pokrzepiająca oraz lekko niepokojąca.

- Czy zależy mu na panu do tego stopnia, żeby zabić kogoś dla pana?

Harcourt wstał pospiesznie, wzdychając nad oczywistą próbą DeLouise'a zamydlenia oczu zebranym. - Sprzeciw, wysoki sądzie.

Ton głosu Harcourta przemówił do zdrowego rozsądku McKenzie'go, który żywo pokiwał głową i odezwał się do DeLouise'a: - Sprzeciw podtrzymany. Panie DeLouise, jeszcze raz w taki sposób wystawi pan na próbę moją cierpliwość i podejmę decyzję w trybie przyspieszonym.

- Szczerze przepraszam, wysoki sądzie. Cofam pytanie.

DeLouise zdawał się zbierać myśli przez kilka sekund i Wilsona ogarnęło nerwowe napięcie. Chyba nie poruszy tematu...

- Czy pana zdaniem doktor House jest ostrożnym lekarzem? - spytał DeLouise, ponownie przywołując na twarz uprzejmy uśmiech.

Wilson nie miał zielonego pojęcia, jak odpowiedzieć. - House jest bardzo doświadczonym diagnostą. Ratuje prawie wszystkich pacjentów, którzy do niego trafiają.

- Prawie?

W tym momencie Wilson pozwolił sobie na okazanie odrobiny własnej irytacji: - Żaden z nas nie odnosi sukcesu za każdym razem.

- Nie. Ale czy powiedziałby pan, że doktor House przedkłada bezpieczeństwo pacjentów nad swoje własne albo, powiedzmy, współpracownika?

Och, w ogóle nie da się w tym wyczuć manipulacji. - Nie jestem pewien, czy pana zrozumiałem. Bezpieczeństwo? Bezpieczeństwo, dobrostan pacjenta zawsze stanowią priorytet. Ale czasami aby pacjent wrócił do zdrowia stosuje się oddziaływania - na przykład w mojej dziedzinie jest to terapia chemiczna, zwana powszechnie chemioterapią - które mogą być bardzo nieprzyjemne i często wiążą się z pewnym ryzykiem, ale ryzyko wynikające z braku leczenia... - Wilson zawiesił głos, pozwalając widzom dopowiedzieć sobie resztę. - W medycynie niemal zawsze istnieje ryzyko, panie DeLouise.

- Dopuszczalne ryzyko - doprecyzował DeLouise. - A jeżeli ryzyko nie jest uzasadnione?

- Nie jestem pewien, czy rozumiem, o co pan mnie pyta. Ostatnie słowo należy do pacjenta. To pacjent podejmuje decyzję, czy zgodzić się na daną terapię, czy ją odrzucić.

Harcourt powstał i zwrócił się do McKenzie'go: - Dokąd to wszystko zmierza, wysoki sądzie?

McKenzie, opierając podbródek na dłoni, odpowiedział: - Tak, również jestem tego ciekaw.

DeLouise podszedł do swojej klientki, owdowiałej pani Morgan, i ze współczuciem skinął dłonią w jej kierunku. - Wysoki sądzie. Mój kolega, pan Harcourt, a także ja oraz wysoki sąd zgadzamy się, że kryminalne okoliczności otaczające śmierć doktora Morgana w tym momencie stanowią jedynie podejrzenie. Aby dokonać ustalenia, czy doktor Morgan zmarł z przyczyn naturalnych czy "ktoś mu w tym dopomógł" - jeśli wolno mi to tak ująć - musimy przyjrzeć się osobom, które są zamieszane w tę sprawę. Osobom, które były Morganowi najbliższe czy też tym, które twierdzą, że były mu bliskie. W istocie, sprowadza się to ustalenia, o którą osobę chodzi, oraz jakie były jego czy jej motywy.

Tym razem DeLouise machnął ręką w stronę House'a. - Jeżeli, powtarzam: JEŻELI, doktor House jest winny śmierci Terrence'a Morgana, motyw i sposobność stanowią cel naszego dochodzenia.

- Nie jesteśmy na procesie, panie DeLouise - przypomniał mu McKenzie.

- Oczywiście, wysoki sądzie, ale w celu ocenienia, czy dowód jest wystarczający, żeby doszło do procesu, czy nie wolno mi przedstawić teorii strony oskarżenia? Skoro wszyscy jesteśmy świadomi, z jakim dowodem mamy do czynienia, przeanalizujemy go we właściwym czasie. Jednak póki co...

McKenzie zacisnął wargi. - Panie Harcourt, mam nadzieję, że odpowiednio przygotował pan swojego klienta.

Harcourt na wpół wstał w geście potwierdzenia: - Owszem, wysoki sądzie. - A następnie odezwał się szeptem do House'a: - Po co on, do wszystkich diabłów, powiedział coś takiego?

House nachylił się ku niemu: - Co masz na myśli?

- Tamten ostatni komentarz. Zupełnie jakby insynuował, że stanowisko DeLouise'a jest mocniejsze od naszego, zanim jeszcze wysłuchał wszystkich zeznań.

House'owi nie spodobało się to, co usłyszał.

DeLouise kontynuował swoje oględne przesłuchiwanie Wilsona. - Jednakże lekarz z pewnością ma pewien wpływ na decyzję, doktorze Wilson? Proszę mi nie mówić, że nigdy nie namawiał pan pacjenta do terapii, na którą ten nie chciał się zgodzić?

Wilson postanowił spróbować położyć kres temu kręcącemu się w kółko rozumowaniu. - Kiedy chora osoba przychodzi do lekarza, obie strony mają pewne oczekiwania. Pacjent oczekuje powrotu do zdrowia, a lekarz oczekuje, że ów pacjent zgodzi się zrobić to, co może być konieczne, by wrócił do zdrowia, nawet jeśli wiąże się to z jakimś ryzykiem. Decyzja zazwyczaj ustalana jest wspólnie, na podstawie połączenia pragnienia pacjenta, by zostać wyleczonym oraz rekomendacji lekarza w kwestii terapii, opartej na jego wiedzy i doświadczeniu co do danej kuracji. - Wilson zaczerpnął powietrza. - Ale jeśli pyta mnie pan, czy ta decyzja jest prosta jak konstrukcja gwoździa, jeśli pyta mnie pan, czy moi pacjenci zawsze zgadzają się na terapię, którą zalecę, to odpowiem, że nie. Czasami odmawiają leczenia, a wówczas czasami umierają.

- Ale nie zawsze?

- Oczywiście, że nie zawsze. Medycyna to nie wymiana świec zapłonowych i oleju - ludzkie ciało jest nieprzewidywalne. Reakcja fizjologiczna każdego człowieka jest nieprzewidywalna, ale nie aż tak nieprzewidywalna, żeby powszechnie przyjęte i czasem ryzykowne metody leczenia raka, Alzheimera czy jakiejkolwiek znanej choroby były bardziej ryzykowne, niż pozostawienie choroby samej sobie, żeby rozwijała się w niekontrolowany sposób.

Harcourt wstał i jęknął: - Wysoki sądzie...
House się uśmiechnął. Jego adwokat zabrzmiał jak rodzic popchnięty do granic wytrzymałości.

McKenzie również stracił cierpliwość. - Proszę przejść do rzeczy, panie DeLouise. Niech pan zada pytanie związane z tematem albo zwolni świadka.

DeLouise zerknął w stronę House'a, który bez mrugnięcia okiem odwzajemnił mu się groźnym spojrzeniem. - Doktorze Wilson, czy kiedykolwiek był pan świadkiem sytuacji, w której doktor House naraził na szwank dobrostan pacjenta po to, by zastosować kurację o wątpliwej skuteczności?

Harcourt wydał głębokie westchnienie i wstał, zwracając się w kierunku DeLouise'a. - Proszę określić parametry ryzyka i wątpliwej skuteczności?! - warknął, po czym spojrzał na sędziego, by spełnił swój obowiązek.

- Cofam pytanie, wysoki sądzie. - DeLouise skinął dłonią ku sędziemu, a następnie machnął nią Harcourtowi, żeby z powrotem usiadł.

House pochylił się w kierunku Harcourta. - Domyślam się, że to miałoby mi jakoś zaszkodzić?

Harcourt go uciszył.

Sędzia McKenzie przekazał świadka Harcourtowi.

Harcourt podszedł do miejsca dla świadków i uśmiechnął się uspokajająco. Chociaż uśmiech ten był niemal tak samo udawany, co uśmiech DeLouise'a, to - biorąc pod uwagę całą salę rozpraw - przynajmniej był on szczery.
- Opierając się na pańskiej wiedzy, iloma przypadkami zajmował się doktor House w ciągu tych lat, kiedy praktykował jako diagnosta w szpitalu w Plainsboro?

Wilson musiał wykonać szybkie obliczenia w pamięci. - Cóż, trudno ustalić dokładną liczbę, ale powiedziałbym, że prawdopodobnie było to pięciuset lub sześciuset pacjentów na przestrzeni dziesięciu lat. Nie obejmuje to konsultacji ani dziesięciu lat praktykowania medycyny zanim został on szefem oddziału diagnostycznego.

- Czy pięciuset lub sześciuset pacjentów w ciągu dziesięciu lat to dużo, doktorze Wilson?

Wilson nie miał pojęcia, dokąd Harcourt zmierza tym pytaniem, ale odpowiedział zgodnie z prawdą: - Nie, inaczej niż w przypadku onkologii...

- Ile wynosi współczynnik skuteczności leczenia doktora House'a?

- Um. Wydaje mi się, że stracił trzech czy czterech pacjentów, którzy znajdowali się bezpośrednio pod jego opieką, a pięciu, jeśli doliczyć pacjentkę, która zmarła będąc pod opieką jednego z jego praktykantów.

- Zatem śmiertelność wynosi mniej niż jeden procent.

- Tak.

- Jakiego typu chorobami zajmuje się doktor House?

To była dla Wilsona okazja, by nadać House'owi blasku niczym lśniącej, nowej dziesięciocentówce. - Nieuleczalnymi. Niereagującymi na żadne terapie. Trafiają do niego ludzie, którym nikt inny nie zdołał postawić diagnozy. House jest swego rodzaju ostatnią deską ratunku i mówię to w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Jego reputacja jako genialnego diagnosty jest dobrze znana. Każdego roku otrzymuje setki podań od obiecujących młodych lekarzy, pragnących dla niego pracować i się od niego uczyć.

Harcourt skinął głową, jakby pierwszy raz słyszał te statystyki. - Imponujące. - Odkaszlnął, po czym z rękami w kieszeniach przeszedł do miejsca pomiędzy House'em i miejscem dla świadków, stając pomiędzy oboma mężczyznami, jak gdyby chciał zademonstrować sędziemu oraz widzom, że czuje się zupełnie swobodnie w obecności swoich klientów, że są oni całkowicie godnymi zaufania i uczciwymi obywatelami, którzy poświęcili życie, by pomagać ludziom i nie zrobiliby krzywdy myszy w worku mąki, nawet gdyby przytrafił im się gorszy dzień.
- Czy był pan kiedyś świadkiem lub wie o sytuacji, w której doktor House ryzykował życiem swojego pacjenta w sposób nieakceptowalny, w której zalecana terapia była nieroztropna, w której terapia prędzej zabiłaby niż wyleczyła jego pacjenta?

Wilson dopilnował, by w jego głosie nie było wahania. Czy House popełniał błędy? Niewątpliwie. Żaden lekarz nie był nieomylny. Czy czasami kierował się niedokładnym osądem przed zastosowaniem leczenia? Tak. Czy House dopuścił się eksperymentu na pacjencie wbrew zdrowemu rozsądkowi lub by zrealizować swój osobisty cel i nic poza tym?

Wilson zamyślił się nad tym przez chwilę. Być może raz czy dwa razy. Kiedy był chory, na detoksie lub gdy szalał z bólu. Wilson stwierdził, że będzie lepiej, jeśli nie wyjawi tego smacznego kąska swojej opinii. On i Cuddy oraz - do pewnego stopnia - zespół House'a stanowili zabezpieczenie, które utrzymywało House'a w ryzach i pilnowało, by funkcjonował on na tyle dobrze, żeby móc zagrzechotać paciorkami swojej błyskotliwości, pomachać laską voo-doo i odesłać pacjenta w dobrym zdrowiu albo przynajmniej w lepszym stanie i bardziej oddalonego od śmierci, niż był on do tej pory. House był genialnym potworem. On i Cuddy byli doktorem Frankensteinem.

- Nigdy - odparł Wilson. - House nie jest człowiekiem, który wyznaje ckliwą medycynę. Nie przepada zbytnio za ludźmi, nie liczy się ze słowami ani nie okłamuje swoich pacjentów na temat tego, jakie są ich rokowania. Ale naprawdę leczy. Doprowadza do tego, że pacjenci czują się lepiej. House jest najświetniejszym lekarzem, jakiego kiedykolwiek znałem.

Harcourt stanął przed House'em, wskazał na niepełnosprawnego, zmęczonego lekarza (Wilson zastanawiał się, czy Harcourt nauczył go tej budzącej współczucie sztuczki z przybieraniem wyglądu wyczerpanego nieszczęśnika) i zapytał: - Doktorze Wilson, czy oddałby się pan w ręce doktora House'a, gdyby chodziło o pańskie życie, gdyby skończyły się panu inne możliwości?

Wilson spojrzał na swojego przyjaciela. House był nie tylko jego kumplem - był również jego kochankiem - i Wilson wiedział, że w ciągu najbliższych dni więcej takich intymnych aspektów ich związku będzie roztrząsanych i przesiewanych w obskurnym świetle dnia i w obecności żądnych pikanterii słuchaczy.

Jednak jego to w tym momencie nie obchodziło. Myśląc o minionych osiemnastu latach - o osobistych tragediach, zerwanych związkach i bólu, o śmiechu, o zalewaniu się w trupa, a nawet o gorzkich słowach, które padły pomiędzy nimi... nawet o beztroskim braku szacunku House'a dla samego siebie - Wilson nagle poczuł się dumny dlatego, że kocha House'a.

Będąc przyjaciółmi i kochankami, ich związek stanowił wymagający wytężonego wysiłku, obciążony przeszłymi doświadczeniami, czasem oparty na grze pozorów uczuciowy przewrót. Ale cała ta nagromadzona wiedza, jaką posiadali oni o sobie nawzajem - frustrująca skłonność House'a do bycia szorstkim w obyciu oraz jego własna delikatna, nienasycona namiętność stały się istotą jego życia. House-geniusz, House-nałogowiec, House-kaleka, House-męczennik, House-seksowny, zapalczywy kochanek, który zrobiłby dla niego prawie wszystko (nawet pozwolił wetknąć sobie w mózg elektrody, by spróbować pomóc przyjacielowi, podczas gdy jego jedyną nagrodą było ryzyko śmierci albo czegoś gorszego) był jego. Ten niesamowity człowiek, House, należał do niego. A on należał do House'a.

Czasami, tak jak w tej chwili, Wilson odczuwał niemalże pokorę z powodu tego, że House się w nim zakochał. Pomimo ściśniętego gardła, Wilson odpowiedział pospiesznie, by stłumić wszelki wyraz emocji, który zawstydziłby House'a:
- Powiem panu nawet więcej, panie Harcourt. House nie byłby moją ostatnią możliwością, tylko pierwszą.

Harcourt milczał przez moment dla lepszego dramatycznego efektu, po czym powiedział: - Dziękuję panu, doktorze Wilson - jak gdyby Wilson właśnie bez żadnych zastrzeżeń udowodnił wszystkim zebranym, włącznie z DeLouise'em, że House jest niewinnym i prawym obywatelem.

- Świadek należy do pana, panie DeLouise - powiedział McKenzie.

Wilson wziął głęboki oddech i spróbował się uspokoić. DeLouise odchrząknął, jakby dopiero co był świadkiem dobrego, ale niewystarczająco przekonującego przedstawienia.

- Doktorze Wilson, czy powiedziałby pan o sobie, że jest kompetentnym onkologiem?

- Tak sądzę.

- A ilu pacjentów miał pan w ciągu dziesięciu lat? Ilu zdesperowanych ludzi przyszło do pana, by skorzystać z pańskiej specjalistycznej wiedzy medycznej?

Wilson uniósł wzrok, jakby szukał odpowiedniej liczby na suficie, nieco zaskoczony kierunkiem przesłuchania. - W ciągu dziewięciu lat jako szef oddziału, nie licząc klientów, których przekazałem moim kolegom, musiałbym powiedzieć, że w przybliżeniu było to dziewięć, może dziesięć tysięcy pacjentów.

- To nie mało. Zatem spośród tych dziesięciu tysięcy pacjentów, na ile oceniłby pan - opierając się na wszelkich normach i przybliżonych wartościach, które są panu wiadome - liczbę pacjentów, których pan wyleczył?

- Ostrożnie szacując, być może osiemdziesiąt procent.

- Osiemdziesiąt procent? To pozostawia dwadzieścia procent, którym - pomimo pańskich wysiłków - nie udało się przeżyć. Ale nawet wówczas mamy osiem tysięcy ludzi, których pan ocalił. To całkiem sporo.

- Myślę, że to prawda.

- Doktor House w tym samym odcinku czasu uratował pięćset dziewięćdziesiąt pięć osób.

Wilson przesunął się nerwowo na krześle. - Tak.

- Nie jest pan opieszałą osobą, kiedy w grę wchodzi ratowanie życia, czyż nie tak, doktorze Wilson?

Wilson nie miał zielonego pojęcia, jak na to odpowiedzieć i spojrzał na Harcourta w nadziei na jakąś wskazówkę - wzruszenie ramion czy mrugnięcie okiem - by wiedział, co ma robić. Harcourt jedynie potrząsnął głową.

- Tak sądzę.

- Odkładając na bok statystyki, doktor House ratuje ludziom życie, ale uważam, że wszyscy się zgodzimy, iż - widząc ile osób uratował pan w tym samym czasie - dokonania doktora House'a są nieco mniej spektakularne, niż zadziwiający wyczyn w dziedzinie medycyny, który można przypisać panu.

- Nie zgodziłbym się z tym twierdzeniem. House ratuje tych, których nikt inny nie potrafi ocalić.

- Już pan o tym mówił. Proszę mi powiedzieć, doktorze Wilson, czy wie pan osobiście, jakich innych lekarzy odwiedzali ci ludzie, zanim poszukali ratunku u doktora House'a?

- Nie jestem do końca pewien...?

- Czy wie pan, do których lekarzy poszli po pomoc ci rzekomo pozbawieni nadziei pacjenci, zanim pojawili się u doktora House'a? Ilu było tych lekarzy - dwóch, trzech, czterech... dziesięciu?

- Nie... jestem... Nie wiem. Domyślam się, że mogli wpierw udać się do innych lekarzy. Nie mam dokładnego rozeznania w zakresie historii medycznej pacjentów House'a. Być może do jednego czy dwóch.

- A może do żadnego - zasugerował zagadkowo DeLouise. - Może poszli jedynie do dwóch innych lekarzy, czy nawet do jednego i kiedy dotarli do doktora House'a, prawdopodobieństwo, że ich choroba była tak tajemnicza, iż jedynie wielki... - DeLouise nakreślił w powietrzu cudzysłów - doktor House był w stanie postawić diagnozę, zostało błędnie oszacowane. Być może nie byli oni tak chorzy, jak się wydawało. Być może doktorowi House'owi poszczęściło się przy stawianiu diagnozy, a może zwyczajnie poszczęściło się pacjentom?

- To niedorzeczne!

- Czyżby? Czy doktor House jest dobrym, uczciwym obywatelem?

- Jest wspaniałym lekarzem.

- Oraz [i]dobrym, uczciwym obywatelem?

- Jak już wspomniałem, jako osoba, House potrafi zachowywać się jak palant, ale bycie palantem i bycie świetnym lekarzem mogą iść w parze.

- Zatem doktor House nie pije alkoholu? Nie pracuje pod wpływem leków? Nie [i]zażywa tabletek
?

Oczywiście, że zażywa tabletki. Tabletki, od których jest uzależniony, by ulżyć sobie w bólu. - House cierpi na chroniczny ból.

- Zatem bierze tabletki.

- Tak.

- Tabletki przeciwbólowe? Vicodin? - zapytał DeLouise na użytek zebranych w sali.

- Powiedziałem już, że tak. House leczy się z powodu bólu. To wyzwala w nim unikalną i wnikliwą empatię dla tych spośród jego pacjentów, którzy również cierpią z bólu - odparł z naciskiem Wilson, zadowolony ze zdobycia przewagi nad DeLouise'em. Nie żeby House aż tak często wykorzystywał tę unikalną wnikliwość, ale o tym Wilson nie zamierzał wspominać na głos.

- Hmm. Mimo wszystko lekarz, który funkcjonuje pod wpływem leków przez cały dzień, codziennie... - DeLouise pozwolił temu niesprecyzowanemu stwierdzeniu zawisnąć na moment w powietrzu, niczym poplamionej koszuli na sznurze do bielizny, po czym usiadł na swoim miejscu.

Wilson był wściekły. - House jest świetnym lekarzem! - krzyknął w kierunku DeLouise'a, niespodziewanie czując mdłości z powodu wszystkich tych brudów, zniesmaczony insynuacjami. - Byłbyś szczęśliwy będąc jego pacjentem, gdybyś sam zachorował.

- Doktorze Wilson. - McKenzie uderzył młotkiem w blat ławy sędziowskiej i Wilson usiadł z powrotem, wyczerpany, kiedy fala mdłości zastąpiła przypływ energii.

- Jest pan wolny, doktorze Wilson. Proszę powstrzymać się od takich wybuchów w mojej sali sądowej albo odpowie pan za obrazę sądu.

Wilson spojrzał ze znużeniem na sędziego, ale nie czuł się ani trochę winny z powodu swojego braku panowania nad sobą. - Tak, wysoki sądzie.

Wilson wrócił na swoje miejsce, z tyłu i nieco po prawej stronie od House'a i jego prawnika, ale przechodząc obok DeLouise'a nie mógł powstrzymać się od wypowiedzianej półgłosem uwagi: - Nie zna go pan. House nigdy nikogo by nie skrzywdził.

McKenzie dosłyszał ten komentarz. - Wystarczy, doktorze Wilson. - Po czym zwrócił się do sali: - Mam tego powyżej uszu. Przesłuchanie zostaje odroczone do poniedziałku do dziewiątej rano.

Gdy tylko sędzia opuścił salę rozpraw, Wilson wydał westchnienie ulgi, podczas gdy Harcourt mówił ostatnie uspokajające słowa swojemu klientowi. Wilson bez trudu dostrzegał, że House ani przez sekundę nie dał się im zwieść.

House milczał, póki obaj nie znaleźli się w samochodzie, jadąc do domu. - Dzięki.

- Za co?

- Za to, że stanąłeś w mojej obronie.

- Jesteś świetnym lekarzem.

- Nie za tę część. Za to, co powiedziałeś do DeLouise'a, chociaż niespodziewany cios między oczy również byłby niezły.

- Ale wtedy nie byłoby mnie na wolności, żeby móc wykończyć cię dziś wieczorem.

- To byłoby przykre. Z drugiej strony, są wizyty małżeńskie...

Wilson manewrował swoim sedanem przez zatłoczone ulice piątkowego popołudnia. - Może zjemy dzisiaj coś z kuchni koreańskiej?

- Nie jestem głodny.

Wilson poczuł lekkie rozczarowanie. Jeżeli House mówił, że nie jest głodny, zwykle oznaczało to, że odczuwał większy ból niż zazwyczaj, a to prawie zawsze uniemożliwiało im uprawianie seksu.
- Potrzebny ci masaż?

House pokręcił głową. Wyglądało na to, że House zamierzał zgrywać nieprzeniknionego, co Wilsona jeszcze bardziej przygnębiło.
- Wiesz o tym, że nie masz się czym przejmować.

- Och?

- Nie mogą skazać cię za coś, czego nie zrobiłeś.

- Żartujesz sobie? To jest Ameryka, kraj ludzi wolnych oraz błędnie uznanych za winnych.

- Chodzi mi po prostu o to, że nie mają wystarczających dowodów.

- Zgadzam się.

- Ponieważ nie ma żadnych dowodów.

- Poza tą głupią wysypką. Kto by pomyślał...

- Hmm?

- To znaczy, kto by pomyślał, że próbując ci pomóc, położę moje własne klejnoty na szali sprawiedliwości.

- Racja. No cóż. - Wilson udawał, że zastanawia się nad tą sprawą. - Trudno jest mi je za to winić. To całkiem ładne, okrąglutkie kle...

- ...stul dziób.

Wilson odchylił się na bok i szybko pocałował House'a w usta. - Daj spokój. Zobaczmy, co z tą twoją nogą, a potem będziemy mogli się skupić na bardziej interesujących częściach ciała.

- Perwers.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 9:32, 15 Wrz 2010    Temat postu:

Cytat:
Wprawdzie z półtoratygodniowym opóźnieniem, ale nareszcie jest Cóż mogę poradzić, skoro fików do przeczytania jest tak wiele, a czasu tak mało...

A poza tym, to chyba mój ulubiony rozdział tego fika - pod względem treści, bo tłumaczyło mi się go koszmarnie

Enjoy!



Rozdział 8


Wilson z wielką niechęcią przyjął to, że DeLouise wezwał go na świadka w pierwszej kolejności.

Stosunki seksualne z House'em, chociaż bezsprzecznie skomplikowały mu życie, równocześnie niezmiernie je wzbogaciły. Ale jak mówić o czymś tak abstrakcyjnym jak miłość, zwłaszcza o tak niezdefiniowanej jak ta, która ich łączyła (ponieważ nawet jemu trudno było ją wytłumaczyć), ale również w tak skomplikowany - niemal patologiczny - sposób namiętnej?

Wilson wolałby, żeby to House zeznawał jako pierwszy, dzięki czemu on mógłby wzorować się na jego genialniejszym i bystrzejszym umyśle.

- Rozmawialiśmy już - DeLouise zwrócił się do sędziego, do swojego oponenta oraz do sali - na temat zawodowych relacji łączących House'a z jego zespołem oraz ogólnie z jego kolegami po fachu. Nasze dochodzenie ma na celu przedstawić przekonujące okoliczności, dotyczące działania doktora House'a, które można by uznać za źródło jego motywów, by życzyć śmierci doktorowi Morganowi. Bezpośredni dowód, że zamordował on umierającego człowieka być może dopiero się pojawi, ale jaki motyw, jakie powody mogły tutaj zaistnieć?

DeLouise ze swobodą podszedł do Wilsona, który zajmował miejsce dla świadka i Wilson poczuł ochotę, żeby mu przywalić.

- Pana i doktora House'a łączy... bliska zażyłość? Związek o charakterze seksualnym?

Wilson spojrzał prosto w bladoniebieskie tęczówki DeLouise'a, które były znacznie bardziej oziębłe od płonących namiętnością oczu House'a. Od tych oczu, które poprzedniej nocy uciekły w tył głowy House'a, kiedy Wilson się na nim położył. Wilson wciąż czuł jego ciepłe ciało na swojej skórze, dotyk ich członków ocierających się o siebie, wyrażające uległość jęki House'a... oraz to, w jaki sposób House szczytował pośród dreszczy i westchnień wdzięcznej rozkoszy.

Wspomnienia zaczęły wywierać na nim fizyczny wpływ i Wilson przesunął się na swoim krześle.
- Jesteśmy partnerami. - Cóż za bezduszne określenie na życie z człowiekiem, który jednym spojrzeniem rzuconym przez salę sprawiał, że palce u jego stóp podkurczały się, a jego serce rozpalało się i zaczynało walić niczym u samca w rui.

- Od jak dawna pan i doktor House jesteście razem?

- Udzieliłem już odpowiedzi na to pytanie.

- Proszę nam przypomnieć - powiedział z uśmiechem DeLouise.

- Niecały rok.

- Czy pan go kocha?

Wilson znienawidził DeLoiuse'a za to pytanie. Było to słowo, co do którego House nalegał, żeby Wilson nigdy nie używał go w odniesieniu do niego, przytaczając kolejne rozpadające się związki Wilsona oraz jego tendencję do zdrady, kiedy tylko jego partnerki - "Którym również deklarowałeś swoją miłość", przypomniał mu House - zaczęły zatracać swój pierwszy, budzący uczucia przypływ świetności, który na samym początku tak Wilsona pociągał. Wilson nawet nie próbował podważać tego punktu widzenia, wiedząc doskonale o zakorzenionych głęboko w House'ie psychologicznych obawach przed miłością i zaangażowaniem. Chodziło o jego - Wilsona - obawy, a nie o obawy House'a.

W tej kwestii House również był nieugięty: - Ty nie kochasz, ty ratujesz!

- Ale ja to właśnie do ciebie czuję. A skoro to czuję - naprawdę - to... chcesz powiedzieć, że nie wolno mi o tym mówić? Nigdy??

- Po raz pierwszy i ostatni w naszym związku powiem, że wiem, że mnie kochasz, więc od tego momentu ty nie musisz tego mówić. Po prostu, choć raz w swoim życiu, OKAŻ to.

- Czemu nie mogę zrobić obu tych rzeczy?


Wilson nadal czuł ukłucie gniewu House'a, kiedy zaryzykował i powiedział to mimo wszystko, doprowadzając jedynie do tego, że House brutalnie wyrzucił go z ich sypialni i zatrzasnął za nim drzwi.

Wilson spędził tę noc na kanapie i wkrótce po niespokojnej drzemce uświadomił sobie, że użył słowa "kocham", żeby samemu poczuć się dobrze, a nie dlatego, że House potrzebował je usłyszeć. House nie potrzebował, nie chciał ani nie dawał wiary temu słowu, żeby rzeczywiście czuć się kochanym, zatem poprosił Wilsona, żeby go nie wypowiadał.

To miało miejsce kilka tygodni temu. Wilson, jak ostatni idiota, wysłuchał potrzeb House'a, po czym natychmiast je zignorował, lekceważąc jedyną prośbę.

Dla House'a słowa były znakami na papierze i podmuchami powietrza. Bez słów, czyny mówiły same za siebie. Ale bez czynów, słowa były puste i nieme.

Teraz DeLouise żądał od niego, żeby wymówił te słowa, jak gdyby samo wypowiedzenie ich w obecności tych wszystkich obcych ludzi miało czegokolwiek dowodzić. Cóż za pośmiewisko mogły stanowić słowa. Cóż za pośmiewiskiem było pytać o słowa na udowodnienie czegoś tak abstrakcyjnego, że nie dało się tego wyjaśnić za pomocą mowy. Wilson czuł się speszony - i nieco rozdrażniony - że House po raz kolejny okazał się mieć rację. Słowa były nieadekwatne. Słowa mogły być oszustwem.

Jednak on musiał się odezwać: - Chcę z nim spędzić resztę mojego życia.

Wilson pilnował się, żeby nie patrzeć na reakcję House'a, ale kątem oka dostrzegł, jak House gwałtownie odwraca głowę, by spojrzeć na niego badawczo.
- Niezmiernie się cieszę, że House stał się częścią mojego życia i uważam się za wielkiego szczęściarza, że mam go przy sobie. Greg House jest najlepszą rzeczą, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła i gdybym go stracił, nie jestem pewien, czy byłbym w stanie to znieść.

Z jakiegoś powodu DeLouise wydawał się bardzo usatysfakcjonowany odpowiedzią Wilsona i onkolog poczuł, jak przez ułamek sekundy żołądek skręca mu się z niepokoju. Z czego ten facet był tak cholernie zadowolony?

- Dziękuję, doktorze Wilson.

Wilson zamrugał. I to już wszystko?

Najwyraźniej tak było w istocie, ponieważ DeLouise następnie wezwał House'a na miejsce dla świadków i Wilson poczuł, że ogarnia go przyprawiająca o mdłości fala strachu. Czy DeLouise zamierzał zadać House'owi to samo pytanie? Jak House na nie odpowie? Wilson usiadł na swoim miejscu i spróbował odetchnąć. W końcu House powiedział już kiedyś, że go kocha. W szpitalu, tego dnia, kiedy zachował się jak szaleniec i wywołał u siebie atak serca, wkładając do gniazdka elektrycznego duży nóż. Ale to był całkowicie odmienny rodzaj miłości. To nie było to samo. Tamto nie działo się teraz.

DeLouise zaczął zadawać swoje przesiąknięte jadem pytania, jeszcze raz podążając tą samą wydeptaną ścieżką: - Doktorze House, jak bliskie stosunki łączą pana z doktorem Wilsonem?

House nawet okiem nie mrugnął. Jego oblicze było bez wyrazu. - To zależy od tego, w jakiej obaj jesteśmy kondycji. Jeśli o mnie chodzi, to jestem heterykiem, który lubi czasem wpuścić kogoś tylnym wejściem.

Wilson poczuł, że oblewa się rumieńcem, a rubaszny śmiech wzbiera w jego splocie słonecznym i próbuje wydostać się na zewnątrz. Odkaszlnął, żeby sztucznie stłumić obie reakcje. Nie była to zaskakująca odpowiedź jak na możliwości House'a. Doprawdy, powinien był się tego spodziewać. I odrobinę wytrąciło to DeLouise'a z równowagi. Przybij piątkę, House!

- Bardzo zabawne - powiedział DeLouise, podczas gdy jego konserwatywna mina świadczyła o tym, że wcale tak nie uważał. - Czy powiedziałby pan, że jest pan zakochany w doktorze Wilsonie?

- Zawsze byłem zakochany w doktorze Wilsonie.

Brwi DeLouise'a przesunęły się nieznacznie w górę.

Tak samo jak brwi Wilsona.

- Zawsze? - powtórzył DeLouise. - Chyba nie do końca rozumiem. Doktor Wilson stwierdził, że pan i on...

- ...wiem, co stwierdził doktor Wilson.

- Zatem może zechciałby pan wyjaśnić, co ma pan na myśli, mówiąc: "zawsze"?

- Mam na myśli to, że od zawsze. Praktycznie od pierwszego dnia naszej znajomości. Pokochałem go w jednej chwili i kocham go nieustannie przez cały ten czas. Nie w sensie seksualnym, oczywiście, nie z samego początku. To tylko najnowszy dodatek.

Niespodziewanie Wilsonowi zrobiło się ciepło i za razem dziwnie.

- Zatem twierdzi pan, że był pan zakochany? Że coś pan do niego czuł?

- Oczywiście. Czy pan nie czuje niczego w stosunku do osób, które pan kocha? ...aczkolwiek wątpię, że jest to wzajemne. - House westchnął. - Dlaczego w moim przypadku ma być inaczej? Pokochałem Wilsona w jednej chwili. Po prostu wtedy jeszcze nie chciałem z nim sypiać.

- Aha - odparł DeLouise, z powrotem czując grunt pod nogami. - Myślę, że rozumiemy.

- Wątpię - sprzeciwił się House. - Czemu wrzucenie seksu do tej mieszanki sprawia, że wszyscy zaczynacie uważać, iż nagle dzięki temu miłość staje się o wiele głębsza? - House zapatrzył się na rączkę swojej laski, po czym rzucił jedno spojrzenie w kierunku Wilsona. - Czemu nie może ona być tak głęboka od samego początku, bez udziału seksu?

- Krótko mówiąc, twierdzi pan, że teraz kocha pan doktora Wilsona równie głęboko jak wtedy, kiedy spotkał go pan po raz pierwszy? - przerwał mu DeLouise.

- Tak.

- Dlaczego? Co jest takiego w doktorze Wilsonie, że zawładnęło pańskim sercem tak dogłębnie tyle lat temu? I gdyby mógł pan nam wytłumaczyć, czemu jest mu pan teraz tak oddany?

Z powodu, którego nie potrafił wyjaśnić, Wilson miał wrażenie, że House został zwabiony w pułapkę i nawet House - obdarzony wspaniałym intelektem i tak dalej - chwilowo zamroczony przez myśli i uczucia całkowicie skupione wokół jego przyjaciela i kochanka, tego nie dostrzegł.

- Wilson mnie polubił - odpowiedział House.

DeLouise pociągnął nosem. - Zatem ceni pan wysoko jego wartość, jego miłość i przyjaźń, ponieważ on - ekhem! - uznał pana za główną nagrodę?

House zakręcił swoją laską i zrobił to, co robił zazwyczaj, kiedy miało to największe znaczenie, nawet jeżeli miało to odrobinę zaboleć. Powiedział prawdę:
- James Wilson jest przesadnie obowiązkowym, obsesyjno-kompulsywnym, wycofanym emocjonalnie, czystym jak łza pedantem, który prasuje swoje skarpetki - wyrecytował rzeczowym tonem. Zabrzmiało to tak, jakby czytał z kartki starannie ukrytej na swoich kolanach. - Jest świetnym kucharzem, ale jako onkolog zasługuje w najlepszym razie na trójkę z plusem. Przeraża go to, że może zostać sam i ma zwyczaj uciekać od prawdy.

Wilson zastanawiał się, czy House ma zamiar przejść w końcu do jego pozytywnych cech, zakładając iż House uważał, że Wilson takowe posiada.

- Ale Wilson troszczył się o mnie przez osiemnaście lat. Martwił się o mnie, kiedy byłem o włos od spieprzenia czegoś i pomagał mi, kiedy tak się działo. Wilson przejmował się mną w najgorszych okresach mojego życia, kiedy ja nie chciałem się już niczym przejmować. A poza tym na swój nierozważny, przesłodzony sposób starał się pomóc mi stać się lepszym człowiekiem.

House skoncentrował swoje wściekłe spojrzenie na DeLouise'ie, który miał czelność zakładać, że rozumiał choćby cząstkę z tego, do czego doszło pomiędzy nim a Wilsonem.
- Zatem, odpowiadając na pańskie ignoranckie pytanie: nie. Przywiązuję wielką wagę do jego przyjaźni, ponieważ on uważa mnie za wartościowego człowieka, nawet mimo tego, że prawdopodobnie na to nie zasługuję.

House pozwolił sobie na krótkie spojrzenie ku swojemu kochankowi, który siedział z przodu sali sądowej i patrzył na niego z pobladłą twarzą, niezwykle zaskoczony i tak rozczulająco życzliwy. Onkolog był w tym momencie tak otwarcie rozemocjonowany, że sprawiał wrażenie, jakby był gotów zmienić się w strugę łez, spłynąć po drewnianej ławie i stać się Wilsono-kształtną kałużą.
- On sprawia, że akceptuję samego siebie. Głęboko wierzę, że dzieje się tak dlatego, bo on widzi we mnie coś, czego nie widzą inni. Czego ja sam nie widzę. - Jeden kącik ust House'a uniósł się w niewielkim uśmiechu. - Myślę sobie: ktoś tak idiotycznie optymistyczny jak James Wilson się we mnie zakochał? W takim razie moja osoba musi być warta zachodu.

- Darzy go pan wielką miłością - zauważył DeLouise. - Czy byłby pan gotów umrzeć dla niego?

- Owszem. Niewiele brakowało, a faktycznie bym to zrobił.

To na moment odebrało DeLouise'owi mowę, ale szybko doszedł do siebie. - Mógłby pan żyć bez niego?

- Jasne - odparł bez wahania House. - Ale nie chcę tego robić. Lepiej mi się żyje, kiedy mam go przy sobie. On, ja... - House wzruszył ramionami. - Wilson jest jedyną osobą w moim życiu, którą naprawdę bałem się stracić. On jest najlepszą częścią mojego życia.

- A zatem kocha go pan?

House stracił panowanie nad sobą. - Tak, ty idioto - kocham go! Zadowolony?

Wilson był zadowolony. House go kochał. Oczywiście, wiedział o tym przez cały czas. Mimo wszystko miło było to znowu usłyszeć.

- Pytanie jakie stoi przed nami, doktorze House, brzmi: czy byłby pan gotów zabić, by go przy sobie zatrzymać?

W jednej sekundzie Wilson przestał być zadowolony. Był wściekły, trząsł się i miał ochotę stłuc na krwawą miazgę tego przymilnego sukinsyna.


<center>#####</center>

Gdy tylko przesłuchanie zostało zakończone na ten dzień, Wilson nie dał House'owi nawet minuty na zdjęcie marynarki. Pomimo tego, że wciąż czekały ich jeszcze dwa, może trzy dni spędzone w sądzie, Wilson zmusił się, żeby o tym nie myśleć i nakrył usta House'a swoimi w zachłannym, natarczywym pocałunku. Pomiędzy wpychaniem języka w usta House'a a ssaniem jego warg, onkolog szeptał mu czułe słówka, wodząc ustami po szorstkiej skórze jego szczęki, po miękkich, płytkich zagłębieniach jego szyi i po delikatnym wzniesieniu jego krtani.

- Przykro mi, że nie znosisz tego słuchać, ale kocham cię. Kocham cię tak zajebiście mocno! - Wilson prawie zawlókł House'a ze sobą do sypialni i - nie pozwalając mu się zatrzymać, by pozbył się reszty ubrań w należyty sposób - popchnął go na łóżko, pospiesznie wyręczając go w rozbieraniu swoimi drżącymi palcami. Był ponadprzeciętnie podniecony i pragnął jedynie dotknąć swoim penisem ciała House'a tak szybko, jak tylko leżało to w jego ludzkiej mocy.

Wilson manipulował przy rozporku rzadko noszonego przez House'a szarego garnituru, by wreszcie rozpiąć go szarpnięciem, wydając przy tym krótki okrzyk pożądania.
- Zdejmuj koszulę - niemalże warknął pod adresem starszego mężczyzny.

House usiadł i podporządkował się żądaniu Wilsona, obserwując jak młodszy mężczyzna równie gorączkowo zmaga się z własnym rozporkiem i szarpie za guziki, póki nie miał już niczego na sobie. Z rozbawionym zdumieniem House wrócił do pozycji leżącej, kiedy Wilson popchnął go na materac i niemal zbombardował go swoimi ustami, dłońmi i członkiem, skacząc po nim niczym terier pozbawiony ogłady towarzyskiej.

Jego Wilson przeobraził się w tygrysa.

Ale właśnie wtedy, gdy zdawało się, iż Wilson kompletnie zapomniał, że House tam w ogóle jest, mężczyzna zwolnił tempo i wziął głowę House'a w swoje dłonie, całując go z namysłem, pobłażliwie, jakby House był ciastkiem pokrytym twarożkiem, którego Wilson kosztował pierwszy raz.

Wreszcie Wilson na kilka sekund dał spokój jego ustom i wpatrzył się w oczy House'a, póki House nie zaczął wiercić się odrobinę pod tym nietypowym dla Wilsona badawczym spojrzeniem. To prawda, Wilson często się w niego wpatrywał. Czasami z rozczarowaniem lub gniewem, czasami ze słodkim przebaczeniem lub tolerancyjnym zrezygnowaniem. Ale to dziwne, niezakłócone nawet mrugnięciem spojrzenie sprawiało, że czuł się... skrępowany i odrobinę przerażony. Te zamyślone, brązowe źrenice miały w sobie niemal zbyt wiele niesprecyzowanych emocji. Namiętność, jaką Wilson darzył go w tym momencie wydawała się chorobliwa. Nienormalna.

Lecz z drugiej strony, czy on kiedykolwiek przyciągał normalnych ludzi?

- Właśnie wtedy, kiedy zacząłem uważać, że cię rozgryzłem, House, co - doprawdy - jest dosyć głupie z mojej strony; właśnie wtedy, kiedy zacząłem uważać, że usłyszałem twoje ostatnie słowo o tym, co sądzisz na wszelkie tematy albo co czujesz w związku z życiem czy miłością... czy ze mną! Właśnie wtedy, kiedy zacząłem uważać, że prawdopodobnie nie zaskoczy mnie już nic, co mógłbyś zrobić...

House słuchał, zafascynowany tą nową, maleńką cząstką Wilsona - Wilsonem chętnym do pogawędki w sypialni - bo Wilson dotychczas prawie nigdy się nie odzywał, kiedy zależało mu na ostrym, szybkim numerku. House był zaskoczony gadatliwością Wilsona, podobnie jak Wilsona zaskoczyło nieleżące w charakterze House'a milczenie.

- Właśnie wtedy, kiedy zacząłem uważać, że w końcu wiem o tobie wszystko, czego mogłem się o tobie dowiedzieć, ty mówisz coś takiego, jak to, co powiedziałeś dziś w sądzie i przewracasz do góry nogami każde cholerne wyobrażenie, jakie miałem wobec twojej osoby. - Wilson potrząsnął głową, jakby nie mógł w to uwierzyć. - Jesteś dziełem sztuki, House. Jesteś Picassem, Rembrandtem i Pollockiem połączonym w jeden obraz. Jesteś nieokrzesany i gniewny, i niezwykły, i... - Wilson zmarszczył brwi, niespodziewanie odzywając się ostrym tonem: - Wszystko, co mam to tylko słowa, House! Słowa i moje usta i... inne części ciała. - Westchnął ciężko i pocałował House'a bardzo delikatnie. - Nie potrafię wyleczyć twojego bólu, nie mogę wpłynąć na twoje szaleństwa... Nie chcę cię zmienić!

Wyglądało na to, że Wilson doprowadzał do ładu swoje uczucia, być może po raz pierwszy od dłuższego czasu. - Jesteś taki niechlujny i piękny, i masz w sobie tak cholernie dużo erotyzmu... pociągasz mnie na wszelkie możliwe sposoby do tego stopnia, że ja... ja... - Wilson pokręcił głową - nie potrafię nawet opisać, do jakiego szaleństwa mnie czasem doprowadzasz.

Wilson oparł czoło na obnażonym ramieniu House'a. Doskonale tam pasowało. Następnie przekręcił głowę i złożył pocałunek na ciepłej skórze w tamtym miejscu. Smak, który poczuł na ustach również był doskonały.
- House, jesteś... - Wilson wpuścił całe powietrze ze swoich płuc, pozwalając mu wyciekać z siebie niczym płynnej substancji, jakby wstrzymywał ten oddech od dnia, w którym się poznali - ...niewiarygodny.

Wilson ponownie uniósł głowę, by spojrzeć w zaskoczone oczy House'a z taką intensywnością, że House w końcu musiał odwrócić wzrok.

Wilson wziął głęboki oddech. - Zatem...
House czekał z lekkim zaniepokojeniem, jakie mogą być następne słowa, a jego serce biło przyspieszonym rytmem. W tym momencie, kiedy Wilson zachowywał się jak oszalały z miłości obcy człowiek, nie był nawet w stanie odgadnąć, co za chwilę mogło wydobyć się z ust młodszego mężczyzny.

Wilson wydał z siebie gardłowy pomruk. - Zatem zamierzam zerżnąć cię tak ostro, że nie masz pojęcia!

I tak właśnie zrobił.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 8:57, 21 Wrz 2010    Temat postu:

Rozdział 9


- Nazywam się Allison Cameron. Jestem szefem ostrego dyżuru w szpitalu w Princeton Plainsboro. Moją specjalnością jest immunologia.

Harcourt pominął szczegóły dotyczące doktor Cameron, by skupić się na innych sprawach. - Pracowała pani z doktorem House'em przez trzy lata?

- Prawie przez cztery. Odbyłam staż pod opieką doktora House'a, żeby się od niego uczyć.

- Zatem jest pani nie tylko immunologiem, ale również przez tamte cztery lata szkoliła się pani w diagnostyce u doktora House'a?

- Zgadza się.

Harcourt skinął głową, zadowolony, że zwrócił uwagę sędziego na to, co uważał za istotne. Jego świadek była w wystarczającym stopniu ekspertem, by uznać jej zeznania za znaczące.
- Czy jest pani świadoma bezpodstawnych insynuacji, które wysunięto przeciwko mojemu klientowi?

DeLouise szybko podniósł się z miejsca. - Wysoki sądzie, protestuję przeciwko używaniu określenia "bezpodstawne". Wysoki sąd jeszcze nie zdecydował, czy zarzuty postawione doktorowi House'owi są bezpodstawne, co jest powodem naszej dzisiejszej obecności w pańskim sądzie.

Sędzia McKenzie przytaknął skinieniem głowy. - Sprzeciw podtrzymany. Proszę zachować pańskie opinie dla siebie, panie Harcourt. - Ale sędzia zwrócił się również do DeLouise'a: - Ten sąd należy do hrabstwa, panie DeLouise. Wazeliniarstwo nigdzie pana nie zaprowadzi. - Na koniec skinął głową w kierunku adwokata: - Proszę kontynuować, panie Harcourt.

- Oczywiście - podjął Harcourt, zadowolony z reprymendy udzielonej DeLouise'owi.

- Czy jest pani świadoma zarzutów postawionych mojemu klientowi, doktor Cameron?

- Tak, i są one niedorzeczne.

- Dlaczego pani tak uważa? - Harcourtowi spodobała się jej śmiałość.

- Z kilku powodów, z których najmniej istotnym jest to, że doktor House nie jest człowiekiem skłonnym do stosowania przemocy.

- Proszę przedstawić sądowi także swoje pozostałe przemyślenia w tej sprawie, a później przejdziemy do szczegółów pani osobistej wiedzy na temat pani wybitnego nauczyciela, doktora House'a.

- Po pierwsze, istnieją dziesiątki możliwych przyczyn wystąpienia wysypki na ciele człowieka, który nie tylko ma gorączkę, ale również otrzymuje antybiotyki o szerokim zakresie działania oraz antykoagulanty...

- ...antykoagulanty? Leki rozrzedzające krew? - spytał Harcourt.

- Tak. Antykoagulanty mogą spowodować [link widoczny dla zalogowanych], czyli niewielkie krwawienia podskórne, które mogłyby zostać omyłkowo uznane za wysypkę. Gdybym miała zdiagnozować przyczynę owej wysypki, pierwszym i najbardziej prawdopodobnym powodem jej wystąpienia, który przychodzi mi do głowy byłaby [link widoczny dla zalogowanych].

- Czy mogłaby pani bardziej szczegółowo objaśnić sądowi istotę tej erytrodermii?

- Jest to nadwrażliwość immunologiczna związana z podaniem leków, występująca u pacjentów, u których nie stwierdzono wcześniej alergii na dany lek. Erytrodermia najczęściej związana jest z podaniem [link widoczny dla zalogowanych] - silnego antybiotyku stosowanego do leczenia infekcji.

- Chciałbym przypomnieć sądowi, że doktor Morgan kilkakrotnie otrzymywał dawki wankomycyny w celu zapobiegnięcia infekcji. Jako specjalistka, czytała pani raport z autopsji doktora Morgana. Czy był on uczulony na ten lek?

- Nie - ciągnęła Cameron. - Ale to nie robi żadnej różnicy. Wysypka powstaje na skutek uwalniania się [link widoczny dla zalogowanych] w organizmie, dzięki czemu organizm usiłuje pozbyć się substancji, które wydają mu się obce. Każdy organizm produkuje histaminę, jako część obrony immunologicznej przeciwko infekcjom.

- To dlatego mam katar i zapchany nos, kiedy jestem przeziębiony. Zgadza się?

- To powszechny i nieszkodliwy przykład, ale owszem, o to właśnie chodzi. Erytrodermia jest o wiele poważniejszym przypadkiem, ale wciąż trudno ją rozpoznać na samym początku. Można ją pomylić z innymi dolegliwościami. Na przykład ze [link widoczny dla zalogowanych], której towarzyszy gorączka.

- A Morgan miał gorączkę, tak?

- Owszem.

- Czy określiłaby pani pojawienie się wysypki u doktora Morgana tuż przed jego śmiercią jako nieprawidłowość? Czy byłoby to sprzeczne z typowym atakiem erytrodermii? Innymi słowy - czy erytrodermia byłaby mało prawdopodobna w takim przypadku, nawet u kogoś, kto wcześniej nie wykazywał objawów uczulenia?

- Absolutnie nie. Doktor Morgan otrzymywał antybiotyki przez kilka dni, a erytrodermia jest związana z wankomycyną, często w sposób dość dowolny. Objawy mogą wystąpić po kilku minutach od podłączenia kroplówki lub wkrótce po tym, jak podawanie leku zostanie zakończone. Istnieją udokumentowane przypadki, w których reakcja nastąpiła kilka dni po drugiej dawce leku, bez żadnego ostrzeżenia czy wcześniejszych oznak nietolerancji na lek.

- Czy ten antybiotyk może spowodować u pacjenta inne działania niepożądane?

- Tak. Ostrą [link widoczny dla zalogowanych].

- Przepraszam, czy mogłaby pani wyjaśnić...?

- Dochodzi do [link widoczny dla zalogowanych], naczynia krwionośne rozszerzają się, spada ciśnienie krwi, wydzielają się ogromne ilości histaminy, które mogą prowadzić do obrzęku i skurczu oskrzeli. Czyli po raz kolejny - trudności z oddychaniem. W rzadszych przypadkach może dojść do [link widoczny dla zalogowanych], to znaczy zapalenia naczyń krwionośnych serca. Pacjent odczuwa zawroty głowy i staje się niespokojny, jego tętno może gwałtownie wzrosnąć albo spaść do niebezpiecznie niskiego poziomu. Mogą wystąpić bóle głowy, dreszcze lub gorączka.

- To całkiem spora lista objawów. Czy niektóre z nich można pomylić z atakiem serca?

- Z całą pewnością tak.

- Jakie inne substancje wstrzyknięte do, powiedzmy, kroplówki, wprost do żyły lub domięśniowo, mogłyby spowodować podobną wysypkę?

- Jest ich sporo. Niektóre z nich działają [link widoczny dla zalogowanych] lub [link widoczny dla zalogowanych] - zabijają albo rozbijają czerwone krwinki...

- ...co może pozorować wysypkę?

- Tak. Niektóre substancje powodują odpowiedź komórkową. Innymi słowy, reakcją na kontakt komórek z daną substancją jest podrażnienie skóry.

- Celem tego dochodzenia sądowego, doktor Cameron, jest udowodnienie za pomocą nieznanych mi procesów wyobrażeniowych, że doktor House w jakiś sposób spowodował śmierć doktora Morgana, podając mu nieznaną drogą nieznany i - póki co - nienazwany - Harcourt spojrzał ostro na DeLouise'a - lek, który spowodował zatrzymanie pracy serca doktora Morgana.

- Uważam, że jest to skrajnie nieprawdopodobne. Doktor House nie jest człowiekiem skłonnym do przemocy. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, żeby komukolwiek zrobił krzywdę. Raz nawet przygarnął szczura jako swoje zwierzątko domowe, zamiast zwyczajnie go zabić.

- Doktor Cameron...

Harcourt zwrócił się do bardziej życzliwie nastawionych osób na sali, modulacja jego głosu wyrażała idealną mieszankę oburzenia i skandalicznego niedowierzania. Dawał tym do zrozumienia, że DeLouise oraz spragniona gotówki rodzina, która wypłacała mu pensję, byli żądni zemsty lub pieniędzy lub tego i tego, i że wybrali doktora House'a jako najłatwiejszy cel, by dostać to, czego chcą. Dawał do zrozumienia, że - w istocie rzeczy - byli oni żądni krwi.

- ... według pani fachowej opinii, jako wykwalifikowanego diagnosty i immunologa, czy jest bardziej prawdopodobnym, że owa wysypka była prostą reakcją na leki, które zostały uprzednio podane doktorowi Morganowi przez zespół lekarzy, który się nim opiekował, a nie że spowodowała ją jakaś tajemnicza substancja wstrzyknięta mu przez doktora House'a, który był tam tylko po to, by sprawdzić postępy w powrocie do zdrowia jego kolegi - co prawda nie była to wizyta złożona w tak rozsądny sposób, jak powinien był to uczynić - i który okazał się mieć wystarczającego pecha, by znaleźć się w złym miejscu o nieodpowiednim czasie?

Harcourt zakończył swoje szczegółowe, zawile sformułowane pytanie i czekał na przygotowaną wcześniej odpowiedź doktor Cameron.

- Myślę, że ta koncepcja jest absurdalna. - Po raz pierwszy odkąd rozpoczęła swoje zeznania, Cameron spojrzała w stronę House'a. Wyglądał starzej, sprawiał wrażenie zmęczonego. Ale cała reszta jego wizerunku była dokładnie taka sama, jak ją zapamiętała, jakby to był jej pierwszy dzień pracy pod jego kierownictwem. Miał te same, szokująco błękitne, oczy. Wciąż był silny i genialny, powściągliwy i zabawny, sarkastyczny i - niezmiernie rzadko, ale przynajmniej czasami - nawet sympatyczny. Cameron cieszyła się, że House ciągle był tym człowiekiem, którego z czasem obdarzyła szacunkiem, a w końcu i miłością.

Cieszyła się również, że on i Wilson zostali partnerami. Przez lata kłócili się ze sobą jak para zakochanych, więc jedynym sensownym rozwiązaniem było to, że wreszcie zostali parą.

Na dodatek do tego wszystkiego - Cameron nadal kochała House'a. Tylko że w lepszy sposób.
- Doktor House jest łagodnym człowiekiem. Być może nie często obdarza ludzi sympatią, ale ja uważam go za bliskiego przyjaciela.

Harcourt skinął głową, uśmiechnął się uprzejmie i podziękował jej.

- Świadek należy do pana - odezwał się McKenzie do DeLouise'a.


<center>#####</center>

Adwokat DeLouise uśmiechnął się swoim najmilszym uśmiechem i zwrócił się do Cameron, równocześnie opierając się swobodnie jednym łokciem o barierkę miejsca dla świadków. - Doktor House nie jest człowiekiem skłonnym do przemocy? Tak brzmiało pani zeznanie. Doktor House jest łagodnym, miłym człowiekiem, który nie skrzywdziłby muchy. W rzeczy samej, jest dobrym szefem, wspaniałym lekarzem i sympatyzującym ze wszystkimi, lubiącym zabawę, szanującym-swoją-matkę facetem?

- Wcale nie powiedziałam...

- ... Łagodny. - powtórzył DeLouise, tym razem głośniej, rozglądając się po sali, jak gdyby wiedział, że nikt z zebranych również w to nie uwierzył. - Człowiek ze skłonnością do napadów gniewu. Człowiek, który zażywa leki oraz ich nadużywa, co zostało udokumentowane; alkoholik; człowiek, który dopuścił się gwałtu na funkcjonariuszu policji - DeLouise potarł czoło, jakby wizja tego czynu była trudna do pojęcia - za pomocą termometru.

- Lekarz związany przysięgą, by nie szkodzić, który przy dwóch różnych okazjach zaatakował pacjenta oraz członka rodziny owego pacjenta. Człowiek, którego osąd co do medycznie dopuszczalnych terapii jest do tego stopnia wypaczony, że aprobował wysoce niebezpieczne działania, i - DeLouise spojrzał na sędziego - mam tutaj oficjalne sprawozdanie, które to potwierdza, wysoki sądzie.

- Jest to lekarz tak wypaczony w swoim medycznym osądzie, że przy różnych okazjach - a było ich całkiem sporo - nakazywał przeprowadzać następujące badania: EKG wykonane na chłopcu, którego dziewięćdziesiąt procent powierzchni ciała pokrywały oparzenia drugiego i trzeciego stopnia, wykorzystując do tego celu urządzenie Wenckebacha, czyli maszyny z przełomu wieków, która rejestruje tempo i rytm pracy serca przy użyciu miedzianych elektrod i wiader wody, w których umieszcza się dłonie i stopy pacjenta.

DeLouise odwrócił się do Cameron: - Czy nie sądzi pani, że stosowanie elektryczności na ofierze poparzenia jest nieco lekkomyślne, biorąc pod uwagę ryzyko dalszych infekcji czy - jeśli wolno mi przejść do najgorszego - możliwości śmiertelnego porażenia prądem!?

DeLouise nie czekał na jej odpowiedź, tylko wrócił do odczytywania wspomnianego wcześniej dokumentu: - Doktor House uważał za konieczne wybudzenie tego chłopca z wywołanej morfiną śpiączki, wystawiając go na kilka minut ekstremalnej agonii, doprowadzającej chłopca do krzyku, żeby zadać mu jedno pytanie. - DeLouise odwrócił się w kierunku publiczności. - Ta informacja pochodzi z dyscyplinarnych notatek lekarza, który zajmował się chłopcem w jego sterylnej izolatce.

Cameron wiedziała, że będzie to zbyt trudne do wyjaśnienia sali pełnej laików, iż była to jedna z ich ostatnich opcji, nie wspominając o pozostałych ryzykownych rzeczach, których House dopuścił się tamtego dnia, by zdiagnozować swojego pacjenta. Postanowiła również nie wspominać, że House wstrzyknął sobie nitroglicerynę, by wywołać u siebie potężną migrenę, następnie zastosował nielegalny środek antymigrenowy, a na koniec zażył LSD w szpitalnej łazience - wszystko to w czasie, kiedy stan ich pacjenta się pogarszał - tylko po to, by dowieść swojej racji innemu lekarzowi, który nie miał absolutnie nic wspólnego z ich przypadkiem i z którym łączył House'a bardzo stary i zaciekły spór, oraz po to, żeby go zrujnować.

Czasami House zachowywał się trochę jak szaleniec. Ale również bardzo często miał rację. House udowodnił, że tamten lek zapobiegający migrenie był bezużyteczny.

- Czy te notatki wspominają też o tym, że doktor House zdiagnozował tego pacjenta, zalecił właściwe leczenie i uratował mu życie?

DeLouise zignorował jej wypowiedź i dalej drążył temat. - Innym razem doktor House przetoczył sobie prawdopodobnie skażoną i mogącą spowodować śmierć krew, by sprawdzić swoją teorię. Czy to prawda?

Cameron wiedziała, dokąd to najwyraźniej zmierzało. House miał wyglądać na skończonego wariata z licencją na wykonywanie zawodu lekarza, który przebywa bez nadzoru pośród niczego niepodejrzewającego społeczeństwa. Na nieszczęście, była to w znacznej mierze prawda. Cuddy broniła House'a przed następstwami jego wątpliwych pod względem medycznym i behawioralnym działań, tak jak rodzic broniłby krnąbrnego nastolatka. To było dziwne. Cameron nie widziała sposobu, w jaki mogłaby wyjaśnić DeLouise'owi czy komukolwiek z zebranych, że House - pomimo wszystkich swoich wariactw - był najlepszym lekarzem, jakiego w życiu spotkała, który ratował niemal każdą osobę, którą do niego skierowano.

- Współczynnik straconych pacjentów dla doktora House'a wynosi niemal zero - rzekła z naciskiem Cameron. - Jego przypadki są prawie zawsze niezwykłe - to zagadki medyczne, które skierowano do niego, bo nikt inny nie był w stanie pomóc. Przyznaję, że jego metody są trochę... niekonwencjonalne, ale nie można się kłócić z rezultatami.

- Cel uświęca środki, innymi słowy?

- Niech pan przestanie wmawiać mi coś, czego nie powie...

- Niekonwencjonalne? - ciągnął DeLouise, czytając ze swojego pliku dokumentów. - A propos bycia bohaterem ostatniej szansy - odczytał ponownie DeLouise. - Ojciec pacjenta chorego na AIDS został zaatakowany przez doktora House'a...

- Ojciec uderzył go pierwszy!

- Oko za oko, co?

DeLouise był szybki w zbywaniu każdego kontrargumentu wiarygodnym wytłumaczeniem, nie dając Cameron szans na wtrącenie się i wyjaśnienie okoliczności łagodzących. DeLouise całkowicie zignorował tę część, w której wspomniany ojciec nie pozwał House'a, ponieważ nie tylko przyznał się do zadania pierwszego ciosu, ale również House ocalił życie jego syna i jego własne.

Zbyt wiele było do wytłumaczenia. Zbyt wiele spraw na pierwszy rzut oka wydawało się czystym szaleństwem, ale po bliższym zapoznaniu się z nimi, ukazywała się ich rozsądna przyczyna. - Tamten dzieciak chciał umrzeć. Doktor House uratował mu życie... i jego ojcu również!

Cameron zastanawiała się, czemu Harcourt tylko siedział, w milczeniu pozwalając DeLouise'owi rozszarpać jego klienta na strzępy. Czemu, do diabła, ten prawnik niczego nie zrobi?

DeLouise puścił jej uwagę mimo uszu, machając swoimi papierami niczym flagą. - House dla własnej korzyści ukradł wydawane na receptę narkotyki martwemu pacjentowi innego lekarza. Wielokrotnie odmawiał zgłoszenia się do programu odwykowego, żeby uporać się ze swoim uzależnieniem. Ignorował protokoły bezpieczeństwa szpitala i medyczny zdrowy rozsądek, żeby "ratować życie", co według mnie jest zabawnym tłumaczeniem dla: "rozgrywania jego ulubionych diagnostycznych igrzysk". Zdarzyło się nawet, że House, tu cytuję z notatek dziekan medycyny szpitala w Princeton: "podczas napadu ostrej depresji, wetknął nóż do gniazdka elektrycznego".

DeLouise rozejrzał się po sali sądowej z maską czystego niedowierzania na twarzy. - Czy cokolwiek z tego brzmi dla państwa jak rozsądne działania zrównoważonego lekarza, który nie zamierza wyrządzić szkody sobie, ani nikomu innemu? - Mężczyzna zwrócił się do Cameron: - Cóż, proszę mi wybaczyć, że wątpię w motywy będące podstawą zachowania wspaniałego Gregory'ego House'a, ale dla mnie brzmi to jak działania szaleńca, który nie ma absolutnie żadnego szacunku dla nikogo - nawet dla siebie samego!

DeLouise z dramatycznym trzaskiem rzucił dokumenty na swój stół po stronie oskarżenia. - Mógłbym to kontynuować, wysoki sądzie, takich przykładów jest o wiele więcej, ale sądzę, że pokazałem już to, co chciałem pokazać.

McKenzie powstrzymał się przed wyrażeniem swojej prywatnej opinii na temat przedstawienia, którego przed momentem wszyscy byli świadkami. Powiedział tylko: - W rzeczy samej.

Cameron spojrzała na Harcourta. Wyglądał jak człowiek, który właśnie tonie. House siedział obok niego, z rękami spoczywającymi na uchwycie jego laski i ze wzrokiem wbitym w stół, który miał przed sobą. Odczytanie jego miny było niemożliwe.

DeLouise zaczerpnął głęboki oddech, jakby drążenie historii praktyki lekarskiej House'a go wyczerpało. - Wysoki sądzie. Rodzina doktora Terrence'a Morgana pragnie sprawiedliwości. Chcą wiedzieć, dlaczego ich ojciec... Pani Morgan chce wiedzieć, dlaczego jej mąż, z którym była od dwudziestu trzech lat, nie żyje. Doktor House, według złożonego pod przysięgą zeznania, był ostatnią osobą, która przebywała z nim w pokoju; był on ostatnią osobą, która widziała Morgana żywego oraz jedyną osobą, która mogła odnieść korzyść - osobistą korzyść - w przypadku śmierci Morgana.

Cameron zerknęła na bladego i zmizerniałego Wilsona. Wyraźnie było widać, iż wierzył on, że House tak czy inaczej pójdzie na dno.

- Myślę, że zasadniczą sprawą jest rozpatrzenie postępowania, a więc i motywów, kryjących się za wizytą, którą doktor House złożył tamtego dnia Morganowi - zgodnie z zeznaniem, mężczyźnie, którego prawie w ogóle nie znał. Krótko mówiąc: czy za tą wizytą stoi zgoła niewinny powód czy wręcz przeciwnie? Ponadto, jaki możliwy powód mógłby mieć doktor House, by odwiedzić tego pacjenta - i to nie jego pacjenta, co zostało już wyjaśnione? Z całą pewnością nie chodziło o leczenie. O diagnozę również nie - diagnozowanie Morgana przez zespół zajmujących się nim lekarzy wciąż było w toku...

Cameron wiedziała, że było to wypaczanie prawdy. Lekarz, który zajmował się Morganem zgodził się ze stwierdzeniem House'a, że przyczyną duszności oraz innych zagmatwanych i niebezpiecznych objawów była prawdopodobnie martwicza tkanka bliznowa na jego dwunastnicy, a przynajmniej zgodził się z tym na tyle, że zaczęli rozważać przeprowadzenie operacji zwiadowczej.

Tyle tylko, że Morgan zmarł, zanim mieli szansę go zoperować. Tak więc przeprowadzono autopsję - znacznie odwleczona w czasie autopsja potwierdziła obecność tkanki bliznowej. Chociaż nie wyjaśniła ona przyczyn zgonu Morgana. Niespodziewanie Cameron poczuła, że ogarnia ją potworny ból głowy.

DeLouise mówił dalej: - Wysoki sądzie. Poddaję w wątpliwość medyczny osąd doktora House'a. Poddaję w wątpliwość jego poświęcenie dla ludzkiego życia. Poddaję w wątpliwość jego przysięgę, że jako lekarz nie będzie działał na szkodę pacjenta. Poddaję w wątpliwość samą jego mentalność, wysoki sądzie. Nawet pobieżne oględziny praktyki medycznej tego człowieka, jego własnej historii medycznej zawierającej udokumentowane [link widoczny dla zalogowanych], narcyzmu, lekceważenia norm społecznych, ciągłej pogardy i braku szacunku dla jego kolegów po fachu powinny postawić sprawę jasno. Jakikolwiek powód mógłby on wskazać jako uzasadnienie swojej wizyty u doktora Morgana tamtego dnia, byłoby to, doprawdy, śmiechu warte. Myślę, że nikt z nas nie wierzy - dowiedziawszy się tego, czego dowiedzieliśmy się dzisiaj, co do niesłusznie nieprzemyślanej praktyki medycznej doktora House'a - że zrobił on to z troski o swojego kolegę. Z pewnością nie kierowała nim ludzka empatia. Być może nie chodziło nawet o ciekawość związaną z jego przypadkiem.

- Zatem pytanie, które stawiam przed dobrymi obywatelami, obecnymi na tym przesłuchaniu brzmi: Dlaczego? Dlaczego on w ogóle tam poszedł? Po co odwiedził umierającego człowieka - to prawda, że kolegę po fachu, lecz poza tym obcą osobę? - DeLouise odwrócił się i spojrzał prosto na House'a:

- Dlaczego, doktorze House?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 3:09, 06 Paź 2010    Temat postu:

Cytat:
Uff, nareszcie skończyłam

I bardzo żałuję, że muszę napisać to, co zaraz napiszę, ale... ech, zawiedliście mnie, nooo... Spodziewałam się jakiejś dyskusji przy tym fiku, a tu
Okej, rozumiem, że obecny sezon House'a działa demobilizująco, ale to już chyba przesada Nie dziwię się już GeeLady, że zdecydowała się porzucić pisanie House'owych fików i jak tak dalej pójdzie, to chcąc-nie-chcąc pójdę w jej ślady



Rozdział 10


- Więc czemu tam pojechałeś?

House zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło, szczęśliwy, że chociaż częściowo uwolnił się ze swojego formalnego ubioru, którego wymagała obecność w sądzie. Spojrzał na Wilsona, jakby był on nieznośnym owadem, który bezustannie wracał, żeby brzęczeć mu koło ucha.
- Pytasz na poważnie?

Wilson ruszył w ślad za House'em, który gniewnym krokiem kuśtykał korytarzem do sypialni. - House. Nie uważam, że zabiłeś tego faceta. Chcę tylko wiedzieć, czemu tam pojechałeś. Naprawdę zrobiłeś to tylko po to, żeby z nim porozmawiać?

Wilson poszedł za House'em do szafy, gdzie House jednym szarpnięciem pozbył się krawata i rzucił go na szafkę, zamiast odwiesić go na miejsce. Wilson podniósł porzucony krawat i zupełnie nie myśląc, co robi, powiesił go na wieszaku. - A może chciałeś go nastraszyć? Przekonać go jakąś mimochodem rzuconą pogróżką, żeby powiedział swojej oddanej rodzinie, żeby dała mi spokój?

House nie odpowiedział, tylko opadł na brzeg łóżka i zaczął zdejmować swoje adidasy o grubych podeszwach.

Wilson obserwował go cierpliwie. Przynajmniej ta para butów była w czarnym kolorze. - A może chciałeś go przestraszyć, żeby sam się wykończył, wpychając w siebie jedzenie?

House wstał, żeby rozpiąć spodnie. - Wypchaj się tym! - Usiadł z powrotem i zsunął spodnie ze swoich nóg, przerywając na moment, żeby ucisnąć mięśnie uda.
Wilson - kierując się własną, niepisaną zasadą - wstrzymał swoje przesłuchanie na czas, kiedy House próbował zapanować nad swoim bólem. Usiadł na łóżku obok niego.

- House...

House przecząco pokręcił głową. - Nie będę po raz kolejny rozmawiał z tobą na ten temat. Jeśli chcesz wierzyć w to, w co ten idiota DeLouise chce, żeby wszyscy uwierzyli, to sobie wierz. Rzygać mi się chce od tego wszystkiego. A teraz odejdź. Chciałbym jutro nadal cię lubić.

Wilson miał wyrzuty sumienia z powodu zadawanych przez siebie pytań, ale czuł, że House nie był z nim do końca szczery.
- Ja tylko... - westchnął, sam wykończony całą tą sytuacją. - Ja tylko chciałbym wiedzieć, że... wszystko jest w porządku. Że kiedy obudzę się jutro albo w przyszłym tygodniu nie stwierdzę nagle, że sypiam z obcym człowiekiem.

House spojrzał na niego ostro, jakby coś go ugryzło.
- Wydaje ci się, że to - wskazał ręką na Wilsona, łóżko i na siebie - że to coś, co łączy ciebie i mnie to jakaś ściema? Myślisz, że ja tylko udaję?

Wilson trafił w czuły punkt i wiedział, że oczywiście House nie udawałby miłości. Ten człowiek był w stanie nakłamać samemu diabłu i uszłoby mu to na sucho, ale nigdy nie mógłby kłamać na temat uczuć. Nigdy nie udawałby, że zakochał się w kimś, kogo lubił. Ta wrodzona zasada była jedyną rzeczą w życiu House'a, która wciąż pozostawała nienaruszalna.

- Oczywiście, że tak nie myślę. - Wilson przysunął swoją twarz do twarzy House'a tak blisko, na ile mógł się odważyć bez zetknięcia ich ze sobą, aby House poczuł ciepło jego ciała. Pomimo łączącej ich fizycznej bliskości - a Wilson widział już House'a obnażonego na wszystkie możliwe sposoby - nachylenie się blisko ku House'owi, wtargnięcie w jego osobistą przestrzeń, ciągle było najlepszą bronią Wilsona, żeby wydobyć prawdę z tego człowieka. To był jedyny pewny sposób, aby poznać najgłębsze odczucia House'a w jakiejś sprawie. - Nie chcę cię stracić. Jeśli jest coś, czego mi nie mówisz, coś, co mogłoby... sam nie wiem... zagrozić wynikowi tego przesłuchania, coś, co mogłoby postawić cię w złym świetle...

- ...Jezu, Wilson, póki co nie pojawiło się jeszcze żadne dobre światło.

Nie przestając odwracać wzroku, House zdjął skarpetki, ale Wilson był w stanie wyczuć, że mury obronne jego kochanka powoli się kruszą. - Wiesz, co miałem na myśli.

House przytaknął ruchem głowy. - Tak, wiem. - Rzucił zwinięte w kulkę skarpetki w kierunku kąta sypialni, nie trafiając do kosza na brudną bieliznę, który Wilson kupił tydzień po wprowadzeniu się do House'a. Pokręcił głową i pozwolił sobie na jeden ze swoich krótkich, ironicznych chichotów; było to zaledwie tchnienie powietrza wydostające się spomiędzy ściągniętych warg. - Ty i to słowo; ty i Kocham. Tak często to powtarzasz...

Wilson wyczuł, że jest o włos od utraty swojej niepewnej kontroli nad ich rozmową. - Tu nie chodzi o...

- ...Ależ oczywiście, że tak. Zawsze chodzi właśnie o to. - House popatrzył na niego z powagą. - Nie masz do mnie zaufania.

Wilson poczuł ukłucie w sercu. To nie była prawda. To przeważnie nie była prawda. - Oczywiście, że ci ufam.

House potrząsnął głową i westchnął, ewidentnie wyczerpany tą całą daremną licytacją. - Gdyby tak było, przede wszystkim nie zacząłbyś mnie wypytywać. Wiedziałbyś, jaka jest odpowiedź.

Wilson poczuł się jak skończona kanalia, ale i tak...
- House...

House pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i zwieszając głowę niemal równolegle do podłogi, jak gdyby na jego ramionach spoczywał zbyt wielki ciężar i był gotów złamać się w pół.
- Chcesz poznać odpowiedź. Czy jestem zdolny do popełnienia morderstwa?
Wilson skinął głową.
- Oczywiście. Czy chciałbym zabić kogoś, nie mając po temu cholernie dobrego i wystarczającego powodu? Nie. Ale ty sądzisz, że mógłbym. A skoro już jestem ćpunem i pijakiem, czemu nie miałbym być samolubnym sukinsynem, dla którego ludzkie życie nie ma wartości?

- Nie próbuj brać mnie na litość.

House spojrzał na niego uważnie. - Chcesz to usłyszeć? Do tego dążyłeś przez cały wieczór.

Wilson zamilkł i skrzyżował ramiona na piersi, odsuwając się, żeby posłuchać i ustępując pola House'owi.

House uznał to za odpowiedź twierdzącą. - Masz rację. Jestem ćpunem i pijakiem. Jestem też egocentrycznym sukinsynem. A ty nie tylko tak o mnie myślisz, nawet to powiedziałeś.

Wilson nie miał ochoty sprzeczać się o coś, czemu żadnym prawem nie mógł zaprzeczyć.

- Myślisz to samo, co tamci wszyscy idioci, tyle że na końcu dodajesz "prawdopodobnie nie".

Wilson potarł oczy kciukiem i palcem wskazującym, zdając sobie sprawę, że powinien był porzucić ten temat. Zapytał House'a o jego prawdziwe uczucia, a teraz kiedy otrzymał odpowiedź, jej dosadna szczerość wprawiła go w przygnębienie i poczuł się winny, że miał wątpliwości co do House'a.

House był labiryntem odkryć. Nawet kiedy był szczery, darzenie go miłością - aczkolwiek zawsze trudne - wywoływało niepokój. W tamtym momencie osobiste tarcze ochronne House'a były cienkie niczym bibuła i Wilson widział, że House czeka na jego następny ruch, by zobaczyć, czy zostaną one przez niego sforsowane, czy nie.

Ale Wilson nie odezwał się ani słowem.

House zrobił przerwę na złapanie oddechu.

House był przerażony. Jego twarz była blada. I Wilson musiał powstrzymać szybko narastający strach swojego kochanka, że nawet Wilson nie wierzył w jego słowa. Nikt - jak się wydawało - nie był całkowicie po jego stronie. Nawet Wilson wciąż stał jedną nogą po drugiej stronie barykady i było oczywiste, że go to bolało.

- Zastanawiasz się pewnie nad wieloma rzeczami - mówił dalej House. - Ale ja potrzebuję tylko tego, żebyś uwierzył, że nie skrzywdziłem Morgana.
House podniósł wzrok na Wilsona, a Wilson zobaczył w jego oczach obnażone pragnienie nadziei i jego serce niemal się zatrzymało. Mury obronne House'a legły w gruzach.

To było wszystko, czego House pragnął - kogoś, kto byłby całkowicie po jego stronie. Wilson przyłapał się na rozmyślaniu, jak często tak naprawdę miało to miejsce w życiu House'a. Odezwał się cicho:
- Nie uważam, że zabiłeś Morgana, House. - Kilka miłych słów, wypowiedzianych do mojego kochanka, którymi wciągnąłem go na bezpieczny grunt, kiedy chwiał się na krawędzi przepaści. Wilson poczuł się jak zdradziecki kutas.

House spojrzał na dywan, kiwnął głową i westchnął, jakby wstrzymywał oddech przez cały ten czas, jak gdyby jego świat nieomal zawalił się wokół niego. Cicho i z ulgą w głosie odpowiedział: - Dziękuję ci.

Ponownie podniósł wzrok na Wilsona, jego oczy - pełne oddania, pałające blaskiem zwierciadła jego duszy - przenikały gęstą atmosferę.
- Teraz powiem ci, dlaczego poszedłem zobaczyć się z Morganem.


<center>#####</center>

- Chciałbym wezwać na świadka doktora Gregory'ego House'a - odezwał się Harcourt, zwracając się do sędziego, prawników oraz widowni.

House niechętnie zajął miejsce za barierką dla świadków, ostrożnie sadowiąc się na twardym, drewnianym krześle i opierając swoją laskę o poręcz.

Harcourt rozpoczął od łagodnego zachęcania swojego klienta, by wszedł do jaskini lwa: - Jest pan lekarzem w szpitalu w Plainsboro w stanie New Jersey?

- Tak.

- Proszę jeszcze powiedzieć dla porządku, jakie stanowisko pan tam zajmuje?

- Jestem szefem Oddziału Diagnostyki. Szkolę trzyosobowy zespół, złożony z lekarzy-stażystów.

- A od jak dawna praktykuje pan medycynę?

- Na różnych stanowiskach od dwudziestu sześciu lat.

- Jakie są pańskie specjalizacje?

DeLouise podniósł się z miejsca. - Wysoki sądzie, możemy ustalić to wszystko na podstawie akt.

Harcourt się przeciwstawił: - Wysłuchanie tego oświadczenia w celu jego zaprotokołowania jest częścią procedury, wysoki sądzie.

McKenzie skinął dłonią na DeLouise'a, żeby usiadł. - Proszę kontynuować, doktorze House.

- Posiadam specjalizacje w dwóch dziedzinach: choroby zakaźne oraz nefrologia.

- Czyli funkcjonowanie nerek?

- Oraz ich choroby, zgadza się.

Harcourt skinął głową, w bardzo swobodny sposób spacerując w koło przed ławą sędziego. - Doktorze House. Czy jest pan dupkiem?

Nieoczekiwane pytanie. Harcourt najwyraźniej rozmawiał z Wilsonem.

- Przyganiał kocioł garnkowi.

Harcourt posłał mu cierpliwy uśmiech. - Czy zażywa pan leki przeciwbólowe, bardzo dużo leków przeciwbólowych, i czy ma pan w zwyczaju wypić jedną kolejkę lub dwie? Albo nawet trzy?

- Tak, na wszystkie powyższe pytania.

- Czy ryzykuje pan życiem swoich pacjentów?

- Czasem jestem zmuszony zastosować ryzykowne leczenie, by przy odrobinie szczęścia ocalić im życie.

- I mimo niemal stuprocentowej skuteczności w ratowaniu życia, nadal jest pan dupkiem? - Mówiąc to, wypowiadając na głos to słowo, Harcourt pozbawiał je jego potencjału. House mógł być dupkiem albo i nie, mógł mieć wybuchowy temperament, mógł pić alkohol i zażywać leki, lecz była to tylko opinia niektórych osób. I tylko opinia. Była to nawet opinia jego kochanka, który pomimo tego go kochał. Harcourt demonstrował sędziemu, że prywatny czy publiczny odbiór osobowości doktora House'a był w gruncie rzeczy nieistotny. Bycie uzależnionym od leków lub od alkoholu, czy nawet bycie dupkiem, nie czyniło z kogoś złego lekarza czy kłamcy. Ani też mordercy.

Wilson w duchu nagrodził adwokata aplauzem.

House zmarszczył czoło. Nie lubił nie wiedzieć, co się dzieje i stwierdził, że później będzie musiał porozmawiać sobie na ten temat z Wilsonem.
- Zgadzam się w kwestii stuprocentowej skuteczności. I być może jestem dupkiem, ale to pan jest prawnikiem. - Na te słowa w sali rozległo się kilka chichotów.

Harcourt sam zaśmiał się pobłażliwie, wyśmienicie się bawiąc. - Dlaczego doktor Cuddy zaoferowała panu posadę?

House wzdrygnął się odrobinę. Tej linii pytań również nie omawiali wcześniej w gabinecie Harcourta. Naprawdę działało mu to na nerwy.
- Ponieważ... otwierała nowy oddział. Byłem odpowiednim kandydatem.

- Dlaczego? - spytał Harcourt z głębokim zainteresowaniem. - Według pana DeLouise'a oraz powszechnej opinii, nie da się z panem utrzymywać dobrych stosunków. Pije pan i zażywa narkotyki oraz wśród pańskich współpracowników pański charakter ma bardzo złą opinię. Dlaczego więc doktor Cuddy, Dziekan Medycyny najbardziej prestiżowego szpitala uniwersyteckiego w całym cholernym stanie, miałaby zaoferować pracę właśnie panu ? I to nie tylko pracę, ale prowadzenie całego oddziału?

House nie miał pojęcia, dokąd to wszystko zmierzało, ale jeśli o niego chodziło, nie był to niczyj przeklęty interes. Wkurzony, zapytał: - Jakie to ma znaczenie?

Harcourt skinął głową, widocznie spodziewając się dokładnie takiej odpowiedzi. Podszedł do stołu obrony i wyciągnął odręcznie napisane oświadczenie, po czym zaniósł je sędziemu McKenzie'emu, żeby ten mógł się mu przyjrzeć.

Sędzia spojrzał na notatkę, kiwnął głową i oddał mu je z powrotem.

Harcourt podniósł oświadczenie do góry, żeby zebrani na sali mogli je zobaczyć.
- Wysoki sądzie, panie i panowie - zaczął - jest to pisemne zeznanie złożone przez doktor Cuddy, Dziekan Medycyny szpitala uniwersyteckiego w Plainsboro. Doktor Lisa Cuddy jest szefową doktora House'a i była na tyle uprzejma, że dostarczyła napisane pod przysięgną oświadczenie, nawiązujące do pytania, na które doktor House właśnie odmówił odpowiedzi. Chciałbym, żeby zostało ono włączone do protokołu.

Harcourt spojrzał z sympatią na House'a. - Doktorze House, jest pan człowiekiem, który ceni sobie swoją prywatność i ja to szanuję, ale uważam za konieczne, aby wysoki sąd oraz pozostali znakomici obywatele, którzy są tu dzisiaj obecni, mogli poznać odpowiedź.

Kipiąc w wściekłości, House nie odezwał się ani słowem, tylko posłał przeszywające spojrzenie Wilsonowi, a następnie swojemu adwokatowi.

Kiedy Harcourt nie spotkał się z żadnym sprzeciwem, zaczął czytać:

- W 1999 roku doktor House stracił pełnię władzy w swojej prawej nodze z powodu błędnej diagnozy postawionej przez część naszego Ostrego Dyżuru. W związku z tym doznał on ogromnego bólu i od tamtego momentu doświadcza utraty mobilności oraz chronicznego bólu, będącego wynikiem niewłaściwego leczenia, z którym musi się on zmagać każdego dnia. Pomimo wszystkiego, co wycierpiał, doktor House nie podjął żadnych prawnych czy prywatnych kroków w celu uzyskania zadośćuczynienia. W istocie, szpital zaoferował doktorowi House'owi wysokie odszkodowanie, jednak on odmówił jego przyjęcia. Rok później, po serii bardzo trudnych przystosowań w jego życiu zawodowym, odszukałam doktora House'a i ponownie zaproponowałam mu pracę, tym razem na stanowisku szefa oddziału diagnostycznego. Uznałam, że jego zdolności - nie tylko jako genialnego specjalisty od chorób zakaźnych i nefrologii, ale również jako człowieka medycyny obdarzonego szczególną intuicją w dziedzinie diagnostyki - uczynią z niego wysoce wartościowy nabytek wśród moich pracowników. Prawdę powiedziawszy, nalegałam wręcz, żeby przyjął tę posadę. Zgodził się pod jednym warunkiem: że nigdy więcej nie zaoferuję mu odszkodowania. Chociaż w tamtym momencie nie wyjaśnił mi dlaczego, teraz wierzę, że powodowała nim chęć praktykowania wybranego przez niego zawodu dzięki jego własnym zasługom i zdolnościom, a nie jako rezultat zbiorowej odpowiedzialności, leżącej po stronie członków zarządu szpitala, czy źle ulokowanego współczucia ze strony pracowników szpitala, a zwłaszcza - osoby piszącej te słowa. Jeśli chodzi o tę decyzję - włączenia doktora House'a do grona moich podwładnych - nie mam żadnych powodów, by jej żałować. Doktor House służy temu szpitalowi oraz swojemu zawodowi z doskonałością i oddaniem, które rzadko zdarza mi się widywać i czuję się zaszczycona, że mogę przygotować ten list potwierdzający jego szanowaną reputację.

Harcourt obejrzał się przez ramię na doktora House'a. - Podpisano "Doktor Lisa Cuddy".

Wilson był przekonany, że gdyby znajdowali się właśnie w kinie, publiczność ocierałaby ukradkiem łzy. Cuddy zasłużyła sobie na bon upominkowy o wartości stu dolarów do salonu piękności, który Wilson zamierzał dołączyć do przyszłorocznej kartki z gwiazdkowymi życzeniami.

Harcourt odłożył dokument na stół, na którym znajdowały się już inne dowody. - Myślę, że na pytanie, czy doktor House jest wystarczająco utalentowanym i pełnym poświęcenia lekarzem, otrzymaliśmy satysfakcjonującą odpowiedź.

Harcourt zwrócił się bezpośrednio do House'a: - Kolejna kwestia, doktorze House, którą poruszył mój kolega, dotyczyła tego, czemu poszedł pan zobaczyć się tamtego dnia z doktorem Morganem, zatem z tym również chciałbym się teraz uporać. Chciałbym raz na zawsze wyjaśnić tę drugą, niewielką wątpliwość, która utrudnia nam przejście do materiału dowodowego - tudzież jego braku - dotyczącego owych błędnych oskarżeń, wniesionych przeciwko panu.

Harcourt spojrzał wprost na niego. - Proszę nam zatem powiedzieć: Dlaczego poszedł pan tamtego dnia zobaczyć się z Morganem?

House odchrząknął. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Poszedłem tam, żeby zaoferować mu pieniądze, jeżeli zgodziłby się powiedzieć swojej rodzinie, by nie wszczynała postępowania. Chciałem, żeby Morgan zostawił Wilsona w spokoju.

- Więc chodziło o łapówkę? Poszedł pan tam, by pomóc doktorowi Wilsonowi? Chciał pan chronić człowieka, z którym dzieli pan życie. Ponieważ jest pan w nim zakochany?

House spojrzał ostro na swojego adwokata. - To chyba oczywiste.

Harcourt przytaknął. - Mimo wszystko, nie był to najmądrzejszy uczynek w pana życiu.

House wzruszył ramionami. - Nie, ale nie sądziłem, że mam jakiś wybór. Moim zdaniem rodzina Morgana chciała zrujnować człowieka, dobrego człowieka, który uratował życie ich ojcu, ponieważ zaślepiło ich dodatkowe pół miliona dolarów z polisy ubezpieczeniowej. To był rażący brak szacunku za to, co zrobił doktor Wilson. - House spojrzał w dół na swoją laskę. - Kiedy lekarz czy pielęgniarka decyduje się udzielić komuś pomocy w czasie wolnym od pracy, wówczas biorą na siebie ogromne ryzyko. Abstrahując od obowiązku "dobrego Samarytanina"*, wszystko może się zdarzyć. Mogą uratować życie bądź nie, ale jakikolwiek będzie rezultat, daje to pogrążonej w żałobie rodzinie punkt zaczepienia, jeśli uznają, że doszło do jakichś nieprawidłowości - nawet jeśli wcale tak nie było.

- Ludzie w żałobie chcą, żeby ich ból się skończył. Nie mogą zaatakować umarłego, a pensja pielęgniarki nie przyniosłaby im wielkiego zysku. Ale jeśli są w stanie zmusić szpital, lekarza lub przedsiębiorstwo ubezpieczeniowe do wybulenia forsy, przypuszczam, że to znacznie skraca czas potrzebny na uśmierzenie bólu.

DeLouise wstał ze swojego miejsca. - Wysoki sądzie, to jest zniewaga. Świadek kpi z żałoby rodziny Morgana.

McKenzie machnął ręką. - Panie DeLouise, być może doktor House wyraża się w sposób bezceremonialny, ale dobrze pan wie, że to, co mówi, jest - na ogół - bardzo często sednem sprawy. Moja sala sądowa nie byłaby taka zatłoczona, gdyby tak nie było.

House potraktował to jako pozwolenie, by mówić dalej: - Doktor Wilson chciał - w swej niefortunnej, idiotycznej życzliwości - pomóc człowiekowi, który jego zdaniem mógł umrzeć. Okazało się, że bycie życzliwym było błędem. Wyglądało na to, że Wilson zostanie zrujnowany. Zobaczenie się z Morganem z powodu zawodowej ciekawości nad jego przypadkiem było dla mnie tylko pretekstem. Poszedłem się z nim spotkać, żeby zaproponować mu łapówkę. Kariera doktora Wilsona jest warta ocalenia.

Wilson poczuł, że zalewa go fala ciepła. W ten sposób House chciał powiedzieć, że on jest wart ocalenia.

Harcourt złożył dłonie na barierce miejsca dla świadka. - Doktorze House, kiedy wszedł pan do pokoju doktora Morgana, czy był on przytomny?

- Nie, doktor Morgan spał.

- Proszę nam powiedzieć, co jeszcze zauważył pan, kiedy był pan w sali szpitalnej doktora Morgana.

- Jego oddech był mocny i miarowy. Nie wyglądało na to, że jego stan jest krytyczny. - House przeniósł spojrzenie na DeLouise'a. - A na jego klatce piersiowej nie było żadnej wysypki.

DeLouise wzdrygnął się na tę wiadomość i powstał. - Wysoki sądzie, otrzymałem akta dyscyplinarne lekarza, który zajmował się Morganem w tamtym czasie oraz notatki pielęgniarek. Wysypka była obecna.

- Czytałem te notatki. Prawdopodobnie wysypka była obecna, tylko nie było jej jeszcze widać, kiedy przebywałem w pokoju.

Harcourt uniósł brwi i rozejrzał się po sali sądowej, rzucając wyzwanie, by ktoś teraz podważył prawdziwość słów jego klienta.
- Nie było wysypki? - Harcourt wziął głęboki oddech. - Wygląda na to, że dowodu - a używam tego terminu w luźnym znaczeniu - na podstawie którego mój klient został oskarżony, nie było w rzeczywistości na miejscu zbrodni.

- Sprzeciw - odezwał się DeLouise.

McKenzie zmarszczył brwi. - Sprzeciw przeciwko czemu?

- Dopiero co zaczęliśmy rozpatrywać kwestię, z jakim dowodem mamy do czynienia. Nie poruszyliśmy jeszcze tego, czy był on obecny, czy nie.

McKenzie wyglądał tak, jakby właśnie połknął muchę. - Cóż, jeśli przestanie pan przerywać, będziemy mogli pójść dalej z rozpatrywaniem owego "dowodu", bo póki co, nie zaprezentowano go nawet mnie.

W odpowiedzi na ostatnie pytanie Harcourta, House odpowiedział: - Uważam również, że w przypadku doktora Morgana zasugerowana przez doktor Cameron diagnoza erytrodermii jest nieco naciągana. Choroba ta wcale nie jest tak trudna do rozpoznania, ani też nie jest aż tak powszechna.

Wilson ucieszył się, że Cameron nie mogła tego dnia stawić się w sądzie.

Harcourt podszedł do swojego klienta, trzymając ręce w kieszeniach i ze wspaniałą imitacją zmieszania na twarzy. - Pogubiłem się, doktorze House. W takim razie co spowodowało tę wysypkę? I kiedy się ona pojawiła?

- Doktor Cameron miała słuszność. Mnóstwo rzeczy znajdujących się w szpitalu może wywołać reakcję na skórze - antybiotyki, środki przeczyszczające, aspiryna, barwniki zawarte w lekach, epinefryna - czyli inaczej: adrenalina - a nawet pieluchy dla dorosłych. Ale jeśli chce pan znać moje zdanie na temat tego, co wywołało wysypkę - House zwracał się do Harcourta, ale ruchem głowy wskazał na DeLouise'a - proszę powiedzieć DeLouise'owi, żeby odczytał notatki pielęgniarek. Niech pan go zapyta, jaki był ostatni zabieg, któremu poddano Morgana przed jego śmiercią.

DeLouise spojrzał ostro na Harcourta. - On nie jest moim klientem.

Harcourt, uniósłszy pytająco brwi, odnalazł wspomnianą informację w swoich własnych notatkach. - Mogę, wysoki sądzie?

Ale McKenzie skinął zamiast tego na DeLouise'a. - Proszę przeczytać.

DeLouise wykonał polecenie. Włożył na nos okulary do czytania, przejrzał swoją obszerną dokumentację i odnalazł stosowny fragment, po czym nie bez zaniepokojenia odczytał na głos: - Pacjent został ogolony w ramach przygotowania przed przewiezieniem na radiologię. - DeLouise spojrzał na godzinę, kiedy tego dokonano. - Zrobiono to około piętnastej trzydzieści. - Wzruszył ramionami. - Czego to dowodzi?

House spojrzał na swoje dłonie, spoczywające swobodnie na rączce jego ulubionej laski. - O której godzinie odnotowano moją wizytę?

DeLouise odczytał: - O piętnastej czterdzieści pięć.

- Kiedy stwierdziłem, że Morgan śpi, nie miałem tam nic do roboty. Nie można przekupić śpiącego pacjenta. Więc zostałem przez kilka minut, a potem wyszedłem.

DeLouise westchnął. - Tak pan twierdzi. A ja pytam ponownie: czego to dowodzi?

- Zapalenie mieszków włosowych. Najprostsze wyjaśnienie - odparł House.

- I co to całe zapalenie...

- Objawia się podrażnieniem skóry - odpowiedział House. - I bywa spowodowane goleniem. Bakterie wnikają do mikroskopijnych nacięć na skórze, pojawia się stan zapalny - może się to stać w ciągu kilku minut. - House wyciągnął rękę, wskazując na lewy palec wskazujący DeLouise'a. Był na nim niewielki opatrunek. - Skaleczył się pan papierem?

DeLouise spojrzał na swój palec. - Zeszłego wieczoru, kiedy przygotowywałem się do sprawy.

- Ile czasu minęło, zanim brzegi rany zrobiły się czerwone?

DeLouise wzruszył ramionami. - Nie umyłem tego od razu, ale wydaje mi się, że kilka minut. Sześć, może siedem.

- Do tego czasu wzdłuż krawędzi rozcięcia pojawiła się zaczerwieniona opuchlizna? To przez bakterie, które zdążyły się rozgościć wewnątrz rany. Na naszym ciele znajdują się tysiące... miliony bakterii różnego rodzaju.

DeLouise zaśmiał się krótko. - Próbuje pan dowieść, doktorze House, że tajemniczą wyspkę doktora Morgana spowodowało to, że zaciął się przy goleniu?

- Nie. Pielęgniarka skaleczyła go podczas golenia. Mikronacięcia. Dziesiątki maleńkich, otwartych ran wystawionych na działanie bakterii znajdujących się na skórze.

- Ale pielęgniarka musiała...

- ...zdezynfekować ten obszar? Owszem. Ale tylko przy pomocy alkoholu. Dezynfekcja przed operacją miała być zrobiona na sali operacyjnej i przy użyciu silniejszych środków bakteriobójczych. Morgan miał zostać zoperowany dopiero po tomografii, którą jego lekarz zlecił dopiero wtedy, kiedy podzieliłem się z nim moją opinią. Pielęgniarka wykazała się po prostu sprawnym działaniem. Ogoliła swojego pacjenta zanim miał on być wywieziony z OIOMu. Zrobiła to, co do niej należało.

- To jest niedorzeczne - odezwał się DeLouise. - Wysoki sądzie, nie możemy potraktować słów tego człowieka inaczej, jak zwykłą próbę odwrócenia uwagi.

- Doktor House zeznaje tutaj pod przysięgą, panie DeLouise.

- I to czyni go niezdolnym do kłamstwa?

McKenzie pochylił się do przodu i odezwał się tonem, który ostrzegł DeLouise'a, żeby się dłużej nie sprzeczał: - Jako adwokat, złożył pan przysięgę, że będzie pan przestrzegał prawa. Może tym powinniśmy się zająć w następnej kolejności? I jeżeli mogę panu przypomnieć, panie DeLouise, nie jest pan lekarzem, zatem pozwolę dokończyć doktorowi House'owi, jeśli to panu nie przeszkadza.

- Oczywiście, wysoki sądzie. - DeLouise usiadł z powrotem na swoim miejscu, ewidentnie speszony.

- Przyczyną śmierci doktora Morgana było dokładnie to, co podejrzewałem. - House podjął na nowo swój wywód. - Morgan przeszedł kilka lat temu operację zmniejszenia żołądka, w celu zmniejszenia masy ciała. Jednakże po operacji katował swoje ciało, spożywając alkohol oraz produkty o wysokiej zawartości tłuszczu, przez co odzyskał kilogramy, które udało mu się zrzucić. Pooperacyjna tkanka bliznowa na jego dwunastnicy w końcu zaczęła uciskać przeponę, powodując duszność, co z kolei przyczyniło się do tego, że wraz z powietrzem zassał do tchawicy jedzenie. Błyskawiczna akcja doktora Wilsona usunęła zalegający kęs pokarmu, ale Morgan w dalszym ciągu miał kłopoty z oddychaniem. Lekarz z ostrego dyżuru podejrzewał pęknięcie przepony i możliwe krwawienie do jamy brzusznej, co w naturalny sposób stanowiło ryzyko powstania infekcji. - House postukał laską w podłogę. Wilson rozpoznał ten ruch jako coś, co House zawsze robił w trakcie sporu, kiedy miał pewność, że wygrywa.

- Postanowiono podać Morganowi [link widoczny dla zalogowanych], które doprowadziły u niego do udaru. Następnie podano mu [link widoczny dla zalogowanych], ale było już za późno. Morgan nigdy nie doszedł do siebie po tym udarze. Moja diagnoza dotycząca tkanki bliznowej na dwunastnicy została zbadana dopiero kilka tygodni po jego śmierci.

Harcourt, sam będący pod wrażeniem, zapytał: - A jak brzmiały wnioski patologa sądowego, doktorze House?

- Tkanka bliznowa na dwunastnicy. Brak śladów infekcji. - House westchnął. Był zmęczony. - Morganowie stracili prawo do dodatkowego pół miliona dolarów. Ich ojciec sam się wykończył swoim obżarstwem.

Harcourt spojrzał uważnie na swojego klienta, nie mogąc w to wszystko uwierzyć. - Zatem był pan skłonny dać Morganowi łapówkę, przejść przez to przesłuchanie i zaryzykować własną reputację, a wszystko to po to, by uratować pańskiego przyjaciela, który siedzi tuż obok.

House sprawiał wrażenie, że chciałby skurczyć się do rozmiarów drewnianej drzazgi. Skinął głową.
- Zgadza się. - Zerknął na Wilsona, po czym odwrócił wzrok, zażenowany własną bezbronnością w sprawach, które dotyczyły tego mężczyzny. - Zrobiłbym dla niego wszystko.

Harcourt zrobił dramatyczną przerwę, a następnie spojrzał na sędziego McKenzie'go i - gromkim głosem, który nie pozostawiał miejsca na dalsze argumentacje - powiedział triumfalnie:
- W obliczu braku istniejących dowodów, że mój klient w jakikolwiek sposób przyczynił się do krzywdy, jaka spotkała doktora Morgana - poza zaoferowaniem wiarygodnej diagnozy dla jego choroby, którą jego własny lekarz z początku zignorował - ostatnie zdanie Harcourt skierował prosto do DeLouise'a - wnoszę o natychmiastowe zakończenie tego przesłuchania. - Wrócił na swoje miejsce, dumny jak paw ze zwycięstwa. Jako podsumowanie wygranej bitwy powiedział jeszcze: - Wysypkę na skórze, powstałą w wyniku golenia trudno nazwać "dowodem". Wątpliwości w tym wypadku są uzasadnione, wysoki sądzie.

McKenzie skinął głową. - Całkowicie uzasadnione, panie Harcourt. - Sędzia spojrzał na DeLouise'a. - Ma pan pytania do świadka?

DeLouise popatrzył na House'a oburzonym, aczkolwiek bardziej pełnym szacunku wzrokiem. - Nie ma więcej pytań.

- Oświadczenie końcowe?

DeLouise pozostał na swoim miejscu. - Nie, wysoki sądzie.

- A pan, panie Harcourt?

- Nie, wysoki sądzie.

- Bardzo dobrze. W takim razie ja wygłoszę swoje. W moim odczuciu to przesłuchanie opierało się bardziej na domysłach i opiniach, niż na faktach i konkretnych dowodach. W istocie, nie spodziewałem się zobaczyć żadnych dowodów, panie DeLouise. Dobre imię tych oto dwóch pełnych poświęcenia lekarzy zostało skalane. W jakiegokolwiek boga pan wierzy, może mu pan dziękować, że żaden z tych dżentelmenów nie wniósł pozwu o zniesławienie. Jednak obrona w tej sprawie złożyła wniosek, by wszystkimi kosztami sądowymi została obciążona rodzina zmarłego doktora Morgana oraz ich adwokat. Jestem pewien, że zechcą oni zamienić z panem kilka słów, panie DeLouise.

- Niech wolno mi będzie również stwierdzić, że pan DeLouise i jego klienci zmarnowali czas tego sądu oraz pieniądze z publicznych podatków z powodu bezpodstawnych zarzutów. Mimo iż z radością zobaczę, jak rekompensata z tego tytułu zostanie zwrócona mieszkańcom New Jersey, muszę przyznać, że dokładnie taki cel przyświeca organizowaniu przez stan tego typu przesłuchań: by rozpatrzyć, czy istnieją wystarczające dowody, aby przenieść podobne do tego spory przed oblicze sądu, co pochłonęłoby więcej stanowych funduszy. W tym przypadku nie znajduję żadnych konkretnych dowodów i dlatego nie zezwalam na wszczęcie procesu sądowego. Sprawa zostaje oddalona.


<center>#####</center>

Wilson zabrał House'a do restauracji, by uczcić zwycięstwo kolacją. Nakarmił go do syta stekiem i sałatką, po czym sam się upił.

- Czasami zaskakujesz nawet mnie - powiedział Wilson po czwartej butelce piwa. - Hej, tak w ogóle to ile zamierzałeś zapłacić Morganowi?

House skończył przeżuwać frytkę. - Sześćset pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów.

Wilson niemalże zakrztusił się przełykanym piwem. - I-ile? Sześćset pięćdziesiąt pięć tysięcy dolców?

House próbował zbagatelizować tę kwotę. - Nie pochlebiaj sobie za bardzo. Dwadzieścia tysięcy z tej sumy należy do ciebie.

Wilson nie zamierzał odpuścić. - House. Sześćset tysięcy... Myślę, że cię kocham.

House zmarszczył brwi na poważnie. - Nie zaczynaj, Pickleuppigus**. Wracajmy do domu.


<center>#####</center>

Wilson wszedł do mieszkania przed House'em i gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, popchnął House'a na ścianę.
- Nie jestem pewien, czy on będzie w stanie coś zdziałać, ale z pewnością zamierzam spróbować, mój ty seksowny.

House przewrócił oczami. - Pozwolisz, że najpierw zdejmę buty? A ty musisz wypłukać usta. Cuchniesz jak nieopróżniana przez cały dzień popielniczka, do której ktoś nalał piwa.

Wilson tylko zachichotał i pocałował House'a, a House mu na to pozwolił. Niechętnie, Wilson zostawił wargi House'a w spokoju, ale popatrzył na niego, wprost w jego oczy. - Skąd, do diabła, wziąłbyś sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów? Wiem, że nie masz tyle pieniędzy. Chyba że jedno z moich kont bankowych zaginęło.

House odwzajemnił spojrzenie, trzeźwy niczym ksiądz w niedzielę. - Sprzedałbym wszystko.

Wilson rozdziawił usta, jego serce przyspieszyło, jeszcze chwila, a wyzionąłby ducha. - Sprzedałbyś wszys... To znaczy co byś sprzedał?

House skinął głową na wnętrze mieszkania. - No wiesz, fortepian, gitary, kolekcję płyt, korwetę... Spieniężyłbym obligacje, fundusz emerytalny, oszczędności... wszystko.

Wilson zamarł w bezruchu. Jego oddech owionął twarz jego kochanka. - Wiem, że nienawidzisz tego słowa, ale nic mnie to nie obchodzi. Nigdy nie kochałem nikogo tak, jak kocham ciebie. Nie jestem nawet pewien, czy to w ogóle możliwe - powiedział i pocałował go.

House odsunął się od pocałunku. - Śmierdzisz. Idź pod prysznic.

Wilson roześmiał się i potykając się o własne nogi, ruszył w głąb korytarza, zdejmując po drodze krawat.
- Uosobienie dowcipu i uroku - zawołał przez ramię. - Masz w domu jakieś piwo?

- Nie.

- A mógłbyś kupić?

House uznał to za dobry pomysł. - Będę musiał wziąć twój samochód. Mój jest w warsztacie.

- Tylko nie podrap lakieru.

- Dobrze, tato.

House pojechał do pobliskiego sklepu monopolowego i kupił dwa sześciopaki piwa w średniej cenie. W tym momencie nie miał przy sobie sześciuset pięćdziesięciu pięciu kawałków, musiało mu wystarczyć osiemnaście dolców. Ale gdyby musiał, w jakiś sposób zdobyłby forsę, żeby wyciągnąć Wilsona z kłopotów.

Teraz nie miało to żadnego znaczenia. Kochał go. Bardziej niż cokolwiek na świecie. Wilson był już bezpieczny. Wilson był wszystkim, co miał. Zrobiłby wszystko, żeby mu pomóc. Wszystko, żeby go ocalić...

House zatrzymał się w pobliskim parku, przez który przepływał strumień o żwawym nurcie, niosąc z sobą liście, patyki i opakowania po fast-foodach prosto do [link widoczny dla zalogowanych]. Wyciągnął z kieszeni niewielki przedmiot. Doprawdy bardzo mały. House znał go doskonale. Był lekarzem, bądź co bądź. Mógłby zacytować z pamięci większą część podręcznika farmakologii.

Epinefryna to sympatykomimetyczny lek katecholaminowy. Nazwa chemiczna epinefryny to B-(3, 4-dihydroksyfenyl)-a-metyl-aminoetanol. Epinefryna jest kardiostymulantem. Przeciwwskazania: pacjenci z nadciśnieniem lub innymi chorobami sercowo-naczyniowymi oraz pacjenci przyjmujący inne leki o działaniu wazodilatacyjnym lub skurczowym, lub wpływających na funkcjonowanie [link widoczny dla zalogowanych] są narażeni na większe ryzyko powikłań, niż pacjenci bez tych uwarunkowań. Systematycznie wchłaniana epinefryna - podawana drogą dożylną, domięśniową lub powierzchniowo na niewielkim obszarze ciała - może również przyspieszyć pracę serca oraz zaostrzyć zaburzenia rytmu serca i objawy [link widoczny dla zalogowanych]. Przy stosowaniu miejscowym może wystąpić wysypka. Rozpuszczanie się epinefryny pogarsza się gwałtownie w przypadku wystawienia na działanie powietrza lub światła, następuje zaróżowienie skóry w wyniku utleniania do [link widoczny dla zalogowanych] oraz zbrązowienie z powodu powstawania melaniny.

House wrzucił pustą fiolkę do zanieczyszczonego strumienia i patrzył, jak odpływa.

...wszystko, co byłoby konieczne.


<center>##### The End #####</center>


Cytat:
* Obowiązek "dobrego Samarytanina" (w odniesieniu do polskich realiów ) - Artykuł 162 par. 1 [KK] mówi: „Kto człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela jej pomocy, mogąc jej udzielić bez narażenia siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. (więcej na [link widoczny dla zalogowanych]
** Pickleuppigus - wyjaśnienie TUTAJ


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Nie 1:13, 17 Paź 2010, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
martuusia
Dermatolog
Dermatolog


Dołączył: 14 Mar 2008
Posty: 1581
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:12, 06 Paź 2010    Temat postu:

Nieeeee, Richie, nie przestawaj pisać, nie przestawaj tłumaczyć! Bez zbędnych ckliwości muszę przyznać, że na Horum wchodzę TYLKO ze względu na fiki hilsonowe. Już nic innego mnie tu nie trzyma.

Co do zakończenia: WOW! Jednak to zrobił, jednak zabił Morgana!
To takie... ah, tak bardzo kocha Wilsona, że zrobi dla niego naprawdę wszystko, nie cofnie się przed niczym, co jest również trochę straszne. Straszne także dlatego, że kilkadziesiąt linijek wyżej ma żal do Wilsona, że ten mu nie wierzy. Nikt nie wątpi w niewinność House'a, broni go Wilson, Cuddy, Cameron, a tu się jednak okazuje, iż bronią zbrodniarza.
Miłość i dobro zwycięża.
(niee, cytować dziś nie będę)
Liczbą jego miłości do Wilsona od dzisiaj jest 655 000.

Właśnie jestem po lekturze "Zbrodni i kary" i nasuwa mi się od razu pytanie, które Raskolnikow (główny bohater) zadaje sobie i całemu światu: czy jednostka wybitna, genialna może popełnić zbrodnię, np. zabić, nie ponosząc żadnych konsekwencji? Czy jej geniusz wszystko usprawiedliwia? Czy życie genialnej jednostki jest bardziej wartościowe niż zwykłej "wszy"?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez martuusia dnia Śro 18:13, 06 Paź 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady Makbeth
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 29 Paź 2008
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Płaszczyk Bena ;)
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:12, 06 Paź 2010    Temat postu:

martuusia napisał:
czy jednostka wybitna, genialna może popełnić zbrodnię, np. zabić, nie ponosząc żadnych konsekwencji? Czy jej geniusz wszystko usprawiedliwia? Czy życie genialnej jednostki jest bardziej wartościowe niż zwykłej "wszy"?

Z książki jasno wynika, że nie. Ale wątpię czy pytanie mogłoby się kierować do House'a, jako, że nigdy chyba nie uważał się za jednostkę 'wybitną'. Owszem, w swoim mniemaniu był geniuszem, natomiast do bycia 'wybitnym' nie aspirował

Richie, trzymam kciuki aby Hilson nam nie zanikł, ale spójrz na mnie, sama już nie komentuję w ogóle, bo w ogóle nie czytam House'owych fików. I boję, się, iż chwilowe zniechęcenie hilsonek może być częściowo moją winą, bo to między innymi ode mnie zaczęła się nowa serialowa mania (stawiam się pod pręgierzem, ludzie, gdybyście miały ochotę poddusić mi gigantyczne ego ). Zresztą, widać to już po moim nowym ubranku o kogo tutaj chodzi

Dochodząc wreszcie do fika; pewne rzeczy mnie w nim mierziły (Richie, ty zapewne wiesz, jakie to rzeczy ), ale patrząc na niego, jak na całość, mogę tylko napisać, że GL zrobiła kawał dobrej roboty. Jak już kiedyś pisałam, lubię historie z procesem sądowym w tle, a napisanie takiej historii tak, aby jeszcze dało się ją jeszcze czytać nie jest proste. Aby uwiarygodnić opowieść potrzebna jest przynajmniej podstawowa wiedza o temacie, czyli bez ślęczenia nad odpowiednią literaturą (czytaj ekranem komputera) się nie obejdzie.
Co do zakończenia, nie powiem, wiedziałam jak to się skończy. I matko, kocham takie zakończenia! House ty szczwany lisie! Spryt i intelekt w służbie miłości Zresztą, czy właśnie nie na tym polega urok House'a? Otacza się murem przed całym światem, jednak kiedy już kogoś za ten mur wpuści i kiedy już postanowi go zatrzymać, to gotów jest zrobić wszystko dla tego kogoś. Dosłownie WSZYSTKO

Reasumując... nic nie zreasumuję, powiem tylko, że, jak zwykle, twoje tłumaczenie rządzi
Jesteś Wielka, Richie


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 7:47, 07 Paź 2010    Temat postu:

martuusia napisał:
Bez zbędnych ckliwości muszę przyznać, że na Horum wchodzę TYLKO ze względu na fiki hilsonowe. Już nic innego mnie tu nie trzyma.
taaa, mnie też tylko fiki tu trzymają Ale jak źródełko z komentami wyschnie do końca, to będzie mi po prostu głupio tworzyć samej dla siebie...

martuusia napisał:
Co do zakończenia: WOW! Jednak to zrobił, jednak zabił Morgana!

Mhm, też byłam zaskoczona przy pierwszym czytaniu. I wydawało mi się, że zupełnie nic na to nie wskazywało - dopiero przy tłumaczeniu zwróciłam uwagę na niepokój House'a na wzmiankę o wysypce.
Co do tego nalegania House'a na to, by Wilson mu uwierzył... teraz mi się wydaje, że być może on chciał tego bardziej dla Wilsona. Tzn, gdyby Wilson nie pozbył się wątpliwości, to by się tym gryzł do upadłego, a to by im rozwaliło związek prędzej czy później.
Z drugiej strony - właśnie, House jest gotów dla Wilsona na wszystko. Tylko od kiedy przeczytałam tego fika nie przestaje mnie gryźć myśl, że House, stając w obronie Wilsona, bardziej miał na uwadze siebie i to, że gdyby Wilsona zamknęli w więzieniu, to on by sobie sam nie poradził. To w końcu trochę dziwne, że zjawił się u Wilsona i go "uwiódł" tuż po tym morderstwie Wiem, szukam dziury w całym, ale wolę fiki, w których chłopaki są razem z wzajemnej miłości do siebie, a nie dlatego, że House nade wszystko boi się Wilsona stracić

martuusia napisał:
Liczbą jego miłości do Wilsona od dzisiaj jest 655 000.

a cóż to? szyfr do Wilsonowego pasa cnoty?

martuusia napisał:
Właśnie jestem po lekturze "Zbrodni i kary" i nasuwa mi się od razu pytanie, które Raskolnikow (główny bohater) zadaje sobie i całemu światu: czy jednostka wybitna, genialna może popełnić zbrodnię, np. zabić, nie ponosząc żadnych konsekwencji? Czy jej geniusz wszystko usprawiedliwia? Czy życie genialnej jednostki jest bardziej wartościowe niż zwykłej "wszy"?

Bleh, nie znosiłam tej książki. Przypominała mi gonienie za własnym ogonem
A co do pytań: Ponoć zbrodnia doskonała nie istnieje, tylko przestępcy bywają czasem przebieglejsi od stróżów prawa. Moim zdaniem geniusz jednostki usprawiedliwia tylko to, co zostało zrobione dla "większego dobra" (chociaż kwestia tego, co jest "większym dobrem" to sprawa dyskusyjna). A życie każdego człowieka jest tak samo cenne - dla niego samego; za to na skalę społeczeństwa życie geniusza (o ile temu społeczeństwu służy) jest pewnie cenniejsze, niż życie społecznego pasożyta, tylko trudno z góry ostatecznie rozstrzygnąć, kto pod koniec życia okaże się pasożytem, a kto geniuszem

***

Lady M. napisał:
sama już nie komentuję w ogóle, bo w ogóle nie czytam House'owych fików.
to już się lepiej tym nie chwal Shipy są jak bogowie (wg Terakowskiej w "Samotności Bogów") - kiedy 'wyznawcy' przestają się nimi interesować, to umierają w zapomnieniu.

Lady M. napisał:
I boję, się, iż chwilowe zniechęcenie hilsonek może być częściowo moją winą, bo to między innymi ode mnie zaczęła się nowa serialowa mania (stawiam się pod pręgierzem, ludzie, gdybyście miały ochotę poddusić mi gigantyczne ego ).
Nieee, ten marazm zaczął się na długo przed Sherlockiem. Mniej więcej na przełomie 5. i 6. sezonu, kiedy ludziom zaczął serial działać na nerwy

Lady M. napisał:
Zresztą, widać to już po moim nowym ubranku o kogo tutaj chodzi
widać, a jakże I im dłużej patrzę na te animacje, tym bardziej jestem przekonana, że Sherlock nie jest w moim typie

Lady M. napisał:
Richie, ty zapewne wiesz, jakie to rzeczy
zapewne wiem Ale wciąż nie mogę dostrzec w nich tych wad, które Ty widzisz

Lady M. napisał:
Aby uwiarygodnić opowieść potrzebna jest przynajmniej podstawowa wiedza o temacie, czyli bez ślęczenia nad odpowiednią literaturą (czytaj ekranem komputera) się nie obejdzie.

chyba do tego wystarczy wiedza wynikająca z oglądania odpowiednich filmów/seriali Dopiero nad medycyną trzeba posiedzieć, bo charakterystyki chorób nie spadają z nieba (a szkoda )

Lady M. napisał:
Otacza się murem przed całym światem, jednak kiedy już kogoś za ten mur wpuści i kiedy już postanowi go zatrzymać, to gotów jest zrobić wszystko dla tego kogoś.

niech by tylko serialowemu House'owi pozwolili wpuścić za mury odpowiednią osobę, która byłaby warta tych wysiłków i potrafiła je docenić, a nie byle kogo, komu zawsze będzie mało

Dziękować


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 1:09, 17 Paź 2010    Temat postu:

Okej, dzięki wyczerpującemu tłumaczeniu GeeLady, już wiem, o co chodzi z tym Pickleuppigus
Otóż jest neologizm wymyślony przez Autorkę, nawiązujący do imienia postaci z Ulicy Sezamkowej: Snuffleupiggusa - mamuto-podobnego stwora, który często kichał (snuffle). Jadąc dalej, w angielskim "pickled person" oznacza osobę pijaną, a ponieważ w scenie w restauracji Wilson z pewnością trzeźwy nie był, więc został nazwany przez House'a Pickleuppigus'em

Od siebie mogę dodać, że właściwie Wilson nawet przypomina z wyglądu tego uroczego stwora Te same wielkie oczy, brązowe futro i machająca... trąba


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Faberry
Stażysta
Stażysta


Dołączył: 04 Lut 2015
Posty: 348
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 21:15, 07 Lut 2015    Temat postu:

House gotowy zrobić dla Wilsona wszystko, nawet zabić... Od początku podejrzewałam, że to zrobił gdy tylko tam pojechał. Potem zwątpiłam gdy rozmawiał o tym tak szczerze z Wilsonem, że może jednak nie. Koniec końców jestem ciekawa czy Wilson kiedykolwiek się tego dowie. Mam mieszane uczucia co do postępowania House'a. Wiadomo chroni Wilsona kosztem siebie i takiego go kochamy, ale jednak zabił. Jak on sam będzie z tym żył?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin