Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Bóg uczynił ich parą [M]

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Huddy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katty B.
Chodzący Deathfik


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 1819
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bunkier Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 14:35, 11 Maj 2009    Temat postu: Bóg uczynił ich parą [M]


Zweryfikowane przez Autorkę.

A/N
Prezentowane poniżej postaci nie są moje. Ja je tylko pożyczyłam i zmieniłam nie do poznania. Fik jest prezentem urodzinowym dla Olgi, która chciała Chase/Cameron, nie miała nic przeciwko Foreman/Trzynastka, a przede wszystkim zależało jej na House/Cuddy. To dla Ciebie, kochana. Tytuł to tłumaczenie tytułu dość ciekawego filmu, "Rab Ne Bana Di Jodi".

Dla Olguś. Miało być inaczej, wyszło tak. Mam nadzieję, że i tak Ci się spodoba. Jest tu wszystko, co chciałaś zobaczyć. I jeszcze trochę, i jeszcze inaczej. Wszystkiego najlepszego, Gorąca Siedemnastko.

OSTRZEŻENIE: fluff, więcej fluffu, cztery fiki w jednym, teoretycznie AU, ale coś takiego to chyba trudno nawet AU nazwać, spojlery do 5x23

Bóg uczynił ich parą

Lisa Cuddy chłodnym spojrzeniem zmierzyła swojego najlepszego i najgorszego (wiedzowo i całą resztą, odpowiednio) podwładnego. Gregory House wszedł do jej gabinetu sześć i pół minuty wcześniej, nie odpowiedział ani na adekwatnie chłodne powitanie administratorki ani na jej szorstkie pytanie, czego on do cholery chce. Po prostu usiadł na jednej z kremowych kanap, oparł brodę na rączce laski i zapatrzył się w ścianę. To było sześć i pół… nie, sześć minut i czterdzieści dwie sekundy temu. Minutę temu Cuddy zaczęła rozważać poważne zdenerwowanie się na diagnostę (alternatywnie odesłanie go na psychiatrię. Albo do Wilsona. Na jedno wychodziło.), ostatecznie doszła jednak do wniosku, że bezpieczniejszą opcją będzie ignorowanie mężczyzny. Podzieli się z nią powodem swojej obecności, gdy uzna to za stosowne.
- Myślałem – oświadczył House, gdy Cuddy kończyła czytać ostatnie sprawozdanie z działania izby przyjęć. Kobieta uniosła brwi.
- O, doprawdy? To dobrze. Niektórzy mówią, że jak się już zacznie, to można tę czynność uznać za autentycznie przydatną. Podobno niektórzy nawet to lubią – ironizowała administratorka, stawiając podpis pod sprawozdaniem. Nie widziała potrzeby sprawdzania jakichkolwiek rejestrów – ufała Cameron i jej kierowniczym umiejętnościom. Kto wie, może kiedyś nawet weźmie dziewczynę na swojego zastępcę.
- Myślałem o nas – doprecyzował diagnosta, zupełnie nie zwracając uwagi na wypowiedź szefowej. – Myślałem, co by było, gdybyś nigdy nie usiadła koło mnie na zajęciach z endokrynologii.
Cuddy zaśmiała się cicho i to wreszcie sprawiło, że House oderwał wzrok od ściany i przeniósł go na nią.
- Co by było? – spytała, kręcąc z rozbawieniem głową. – Nic by nie było, House. Nigdy byśmy się nie poznali, nigdy by do niczego nie doszło. Przecież nie jesteśmy sobie przeznaczeni.

***

Lizzie postawiła na stoliku filiżankę czarnej kawy. Błękitnooki chłopak uśmiechnął się z wdzięcznością, natychmiast wziął naczynie do ręki i zaczął sączyć gorzką kawę. Lizzie obejrzała się za ramię – stojąca za ladą Allison uniosła do góry kciuk, dając koleżance do zrozumienia, że nie jest teraz potrzebna. Lizzie odsunęła więc krzesło i przysiadła się do młodego blondyna.
- Jak ci idzie? – spytała ciepło, patrząc na rozłożony na stoliku stos papierów. Chłopak wzruszył ramionami.
- Bywało lepiej – odparł. – Ale twoja kawa sprawia, że nawet ten egzamin przestaje być taki straszny.
Lizzie wyszczerzyła zęby.
- To nie jest moja kawa – odparła, biorąc jeden z kartoników do ręki i oglądając go z ciekawością.
- Jest serwowana przez ciebie, co czyni ją twoją – wyjaśnił blondyn. Lizzie uniosła brwi i spojrzała pytająco na chłopaka.
- Bobby, czego ty się uczysz? – spytała z niedowierzaniem. Blondyn ponownie wzruszył ramionami, odstawił filiżankę na stół i wyrwał towarzyszce kartonik.
- Egzamin z prawa konstytucjonalnego, nie pytaj – uciął wszelkie ewentualne domysły przyjaciółki. Lizzie kiwnęła głową – znała Bobby’ego wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie lubi opowiadać o swojej nauce. Czasami Lizzie zastanawiała się, co było tego powodem – ogólna niechęć chłopaka do nauki (która była zresztą bardzo widoczna, szczególnie w dniach imprez w siedzibach bractw studenckich)? Kiepskie wyniki w nauce? Czy może, jak utrzymywała Allison, okropna presja ze strony rodziny, pragnącej, by młodszy syn podążył w ślady ojca i starszego brata i został wziętym prawnikiem?
- A dostałbym kawałek szarlotki? – Bobby zatrzepotał rzęsami i wydął usta. Lizzie zaśmiała się wesoło i wstała od stolika. Nigdy nie potrafiła odmówić temu dzieciakowi, a już na pewno, gdy zbliżał się egzamin końcowy. Po pierwsze, szarlotka i czarna kawa zawsze sprawiały, że Bobby’emu lepiej szła nauka. Po drugie – im więcej zamówień, tym więcej kasy i jednocześnie tym większy napiwek. Coby nie mówić, opłacało się.
- Bobby znowu ma egzamin? – spytała Allison, gdy Lizzie przeszła za ladę i schyliła się, by wyjąć z lodówki szarlotkę.
- Tak – potwierdziła Lizzie przypuszczenia koleżanki, zakładając za ucho niesforny brązowy lok. – Potrzebuje szarlotki. I zdecydowanie więcej kawy. Nastawisz? – spytała. Blondwłosa kelnerka kiwnęła głową i podeszła do ekspresu. Ani przez chwilę nie spuściła wzroku z przystojnej twarzy studenta. – On ci się podoba – zaobserwowała Lizzie, a Allison się zarumieniła. Lizzie uśmiechnęła się w duchu. Tę samą obserwację czyniła za każdym razem, kiedy Bobby pojawiał się w kawiarni. I za każdym reakcja blondynki była taka sama. Nie przestawało to podniecać starszej z kobiet.
- Szkoda tylko, że on mnie nie widzi – powiedziała cicho Allison, stawiając kolejną filiżankę pod ekspresem i wciskając odpowiednią kombinację przycisków. – Kawa zaraz będzie gotowa, możesz poczekać.
- Nie – odpowiedziała Lizzie, biorąc do ręki łyżeczkę i kładąc ją na talerzyku z szarlotką. – Ja zaniosę mu ciasto i podręczę pytaniami do egzaminu, ty natomiast przyniesiesz mu kawę. I powiesz, żebym przestała się nad nim znęcać. Jeśli wtedy nie zwróci na ciebie uwagi to znaczy, że nie jest wart twojego zainteresowania.
Allison uśmiechnęła się promiennie, gdy Lizzie puściła jej perskie oko. Brunetka wyszła zza lady i podążyła do stolika Bobby’ego.
- Twoja szarlotka – poinformowała, stawiając talerzyk, po czym opadła na krzesło. Podczas gdy Bobby sięgał po ciasto, ona wzięła kolejny kartonik z pytaniami przygotowawczymi. – Więc powiedz mi, czy Jedenasta Poprawka jest przeszkodą dla działań sądu federalnego przeciw stanowi w związku z łamaniem prawa stanowego? Oprzyj się na sprawie ex parte Young.
Bobby zrobił głupią minę i zaczął energicznie pocierać kark.
- Nie jest? – bardziej spytał niż stwierdził. Lizzie cmoknęła i odłożyła kartonik.
- Wiesz, czy zgadujesz?
Bobby jęknął. To wystarczyło za odpowiedź.
- Przestań się nad nim znęcać – powiedziała sucho Allison, przystając przy stoliku Bobby’ego i stawiając na nim filiżankę. Bobby tym razem na nią spojrzał z wdzięcznością, po czym przeniósł wzrok – tym razem zirytowany – z powrotem na Lizzie.
- Widzisz? To jest odpowiednie podejście do biednego studenta – warknął. Stojąca obok niego Allison uśmiechnęła się lekko do Lizzie, która nieznacznie skinęła głową. - Ucz się od niej. – Ponownie spojrzał na Allison. – Czy my się znamy?
- Raczej nie – zaprzeczyła uprzejmie dziewczyna. Bobby zmarszczył brwi.
- Dziwne. Mógłbym przysiąc, że widziałem cię na balandze u tych z Delta Theta… No nic. – Chłopak wstał. – Jestem Robert.
- Allison.
Allison uścisnęła wyciągniętą w jej stronę rękę. Bobby uśmiechnął się czarująco i odsunął blondynce krzesło. Allison usiadła, zaskoczona.
- Bardzo dziękuję za kawę, Allison – powiedział chłopak. – Tobie nie dziękuję – zwrócił się do Lizzie.
- Podziękujesz, jak zdasz – odgryzła się kelnerka.
- Jak zdam to przyciągnę tu brata.
- Brata? Jak w „jadam tylko w najdroższych restauracjach z kelnerami we frakach” brata?
Bobby pokiwał głową i wyszczerzył zęby.
- Spodoba ci się, ten mój brat.
- Nie wątpię, Robercie.

***

Metalowe kółka zazgrzytały nieprzyjemnie, gdy drabina podjechała bliżej. Lisa spojrzała do góry z dezaprobatą. Jej podwładna całkowicie zignorowała to znaczące uniesienie brwi.
- On jest cudowny – powiedziała z westchnieniem. – Zabawny, przystojny. Taki otwarty i rozmowny. A przede wszystkim – Remy dramatycznie zawiesiła głos – ma wspaniałe włosy. Jak Doktor. Oglądałaś „Doctor Who”? Dziesiąty Doktor ma wręcz epickie włosy. Eric ma prawie tak samo świetne włosy. Wiecznie są rozczochrane. Iii! – pisnęła dziewczyna, zeskakując z drabiny. Lisa pokręciła głową i odłożyła na półkę kolejną książkę.
- Po pierwsze, to tylko mężczyzna. Po drugie, nie chcę nic więcej wiedzieć o twoich serialach i twoich fetyszach. Po trzecie, to jest biblioteka, panno Hadley. Tu się nie piszczy.
- Czy wspomniałam, że jest weterynarzem?
Lisa zaczęła się cicho śmiać i rzuciła pracownicy szmatę.
- Idź, Remy. Za karę przetrzesz półki przy encyklopediach.
Dziewczyna zbladła.
- Przy encyklopediach? Lisa, tam jest chyba metrowa warstwa kurzu, tam nikt nie zagląda.
- Dlatego radzę ci tam iść jak najszybciej. Może skończysz do zamknięcia.
Remy zmrużyła oczy, ale wzięła szmatę i płyn do czyszczenia mebli i odeszła w stronę najmniej uczęszczanego rogu biblioteki. Lisa jeszcze raz przetarła obwolutę wielkiego słownika Larousse, po czym odwróciła się z zamiarem powrotu do swojego biurka.
- Hej! – usłyszała za plecami bardzo znajome nosowe powitanie. Uśmiechnęła się i obróciła, stając twarzą w twarz z rozradowanym sąsiadem.
- Larry – powitała młodego Hindusa. Chłopak pomachał wesoło. – Mamy trochę nowych komiksów, jeśli chcesz zobaczyć. Najwięcej „Batmana”, ale kilka egzemplarzy „Fantastycznej Czwórki” też się znajdzie.
- Dzięki wielkie, Lisie. – Larry ściszył głos. – I uważaj, bo Kleptoman tu przyszedł.
- Co? – spytała Lisa, również szeptem.
- Ten facet w dżinsach. – Larry wykonał ruch głową, wskazując południową stronę biblioteki. – Znam go z kilku innych bibliotek. Bardzo mądry gość, dużo czyta.
- Więc… co za problem?
- Gość dużo książek wypożycza, ale chyba się jeszcze nie zdarzyło, by jakąś oddał – powiedział szybko Larry. – Mówię, żebyś miała go na oku. Wiem, jak bardzo dbasz o swoją bibliotekę, nawet jeśli nie jest faktycznie twoja, tylko miasta i ty w niej jedynie pracujesz.
- Dzięki, Larry – mruknęła sarkastycznie Lisa. Chłopak mrugnął konspiracyjnie i udał się w stronę działu z komiksami i książkami dla dzieci. Bibliotekarka natomiast wyprostowała dumnie swoje metr sześćdziesiąt sześć i zaczęła iść w stronę niepozornie wyglądającego wysokiego mężczyzny w ciemnych dżinsach i podkoszulku z nazwą jakiegoś zespołu – bo AC/DC to był zespół, prawda? – na plecach. – Przepraszam, czy szuka pan czegoś konkretnego?
- Tak – odpowiedział mężczyzna, odwracając się twarzą do Lisy i zwracając ku niej swoje niemożliwie błękitne oczy. Lisa kątem oka dostrzegła, jak facet wsuwa do torby jedną z jej książek. – Szukam „Tako rzecze Zaratustra”, ale w wydaniu z 1958 roku.

***

Lisa Abigaile Cuddy, zwana Liz lub Diablicą, spojrzała ze złością na wegetariańską sałatkę z sosem sojowym. Sałatka, o dziwo!, nic sobie z tego nie zrobiła – dalej okropnie wyglądała, śmierdząc trzy razy gorzej.
- Nienawidzę cię – powiedziała kobieta, biorąc do ręki widelec. Zamaszystym i pełnym furii ruchem wbiła ową broń w Bogu ducha winną sałatkę, po czym podniosła widelec na wysokość oczu. – Bardzo, bardzo cię nienawidzę. – Wzięła sałatkę do ust. O ile to możliwe, smakowała jeszcze gorzej niż wyglądała i śmierdziała. Ale cóż, tak rewelacyjna figura jak jej, wymagała poświęceń.
- Pani Cuddy? – rozległ się z intercomu głos wkurzającej sekretarki. – Klientka do pani.
- Oczywiście – odparła Liz, wciskając przycisk na telefonie. – Przyprowadź ją, Amber.
Cztery minuty oraz dwa kolejne kęsy sałatki później (która ostatecznie skończyła swój marny żywot w koszu, pieprzyć zdrową żywność) drzwi gabinetu Lisy Abigaile Cuddy otworzyły się i stanęła w nich blondynka ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do młodej twarzy.
- Pani Hudson – powiedziała Amber optymistycznym tonem, który był równie prawdziwy, co jej uśmiech i kamień w naszyjniku. Obok blondwłosej sekretarki przeszła dumnym krokiem wysoka brunetka. Liz machnęła ręką, dając Amber znać, że ma się wynieść z jej gabinetu. Blondynka dygnęła lekko i zostawiła prawniczkę samą. Liz splotła dłonie i oparła na nich brodę, i zapatrzyła się w siedząca naprzeciwko niej kobietę. Brunetka mogła być w jej wieku, może nieznacznie starsza. Widać było, że nie należy do najbiedniejszych ludzi – wskazywać na to mogła nie tylko jej obecność w gabinecie Liz – choć nikt poniżej pewnej wartości zarobków nie mógł się tam znaleźć – ale i twarz kobiety, twarz nie wyrażająca absolutnie niczego. Niewątpliwie efekt kilku operacji plastycznych.
- Czym mogę służyć, pani Hudson? – spytała Liz. Pani Hudson poruszyła się w fotelu, szukając odpowiedniej pozycji. Ostatecznie założyła prawą nogę na lewą i splotła dłonie na podołku.
- Chcę pozbyć się mojego męża. – Kobieta wydęła wargi, udowadniając jednocześnie, że jakiś ułamek mimiki twarzy jej pozostał.
- Moja kancelaria nie zajmuje się morderstwami na zlecenie – odparła spokojnym głosem Liz. – Z tym proszę do Fishera, on pani pomoże. Na końcu ulicy Lincolna, ten duży szklany budynek, czwarte piętro.
Pani Hudson zaśmiała się chłodno. Liz skrzywiła się – potencjalna klienta nie zrobiła na niej dobrego wrażenia. Z drugiej strony, ona nie musiała lubić swoich klientów. Musiała ich tylko dobrze reprezentować.
- Chcę się rozwieść. Pani jest podobno najlepszym specjalistą od dobrych rozwodów.
- Doprawdy?
Pani Hudson kiwnęła głową.
- Polecił mi panią przyjaciel rodziny – powiedziała. – James jest naprawdę zachwycony z pani usług.
- James? James Wilson? – spytała Liz, przywołując w pamięci przystojną twarz onkologa, potrójnego rozwodnika na dobrej drodze, by zostać poczwórnym. Pani Hudson ponownie potwierdziła kiwnięciem głową. – Cóż, komu jak komu, ale jego opinii może pani wierzyć. James Wilson ma doświadczenie.
- To znaczy, że weźmie pani moją sprawę? Jestem gotowa zapłacić każdą cenę, by…
- Bez obaw – przerwała klientce Liz. – Zajmę się pani rozwodem, w tej chwili i tak nie ma nic ciekawszego do roboty. Pogłoski o rozwodzie Catherine i Michaela są wyssane z palca.
Oczy pani Hudson rozszerzyły się do wielkości piłek golfowych.
- Catherine i Michaela? – spytała cienko. – Catherine Zety-Jones i Michaela Douglasa?
- Tak, dokładnie – odpowiedziała Liz, włączając notatnik. – I wiem, mnie też to bulwersuje. Jest z nich świetna para, byłam u nich ostatnio na obiedzie. Każdy chciałby żyć w takim związku, jak oni. Po prostu para idealna. Zupełnie, jakby byli sobie pisani przez Boga.
Pani Hudson zamrugała, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z szoku. Liz uśmiechnęła się pod nosem. Och, jak ona uwielbiała wywoływać takie reakcje u klientów z pospólstwa. – Proszę mi więc opowiedzieć o swoim małżeństwie.
Pani Hudson zaczęła opowiadać. Zaczęła opowiadać długo i pokrętnie i Liz przestała jej słuchać w połowie historii o szczeniaku, którego mąż nigdy jej nie kupił. Pozew o rozwód nie musiał być wyjątkowo prawdziwy, pozew o rozwód musiał być mocny i dramatyczny, i sygnowany właściwym nazwiskiem. Takim, jak Lisa A. Cuddy, który to podpis znalazł się u dołu pozwu w sprawie Stacy Hudson przeciwko Gregory’emu House.

***

Lisa weszła na drabinę i zaczęła wodzić palcem po grzbietach książek znajdujących się na jednej z najwyższych półek. Wydanie z 1958 roku, dobre sobie. I co jeszcze? Kobieta wyciągnęła zakurzony tom w wyblakłej oprawie i zeszła z drabiny.
- Proszę – powiedziała, wręczając mężczyźnie w ciemnych dżinsach starą książkę. Mężczyzna w ciemnych dżinsach wziął książkę do ręki i podziękował za nią skinieniem głowy. – A teraz zapraszam do mojego biurka, wciąż muszę panu tę książkę wypożyczyć.
- Oczywiście – powiedział mężczyzna, z czułością wodząc palcem po niemalże niewidocznych już literach. Nietsche. „T” prawie całkiem się wytarło. – Mogę prosić pana kartę?
- Oczywiście – powtórzył mężczyzna, sięgając do kieszeni i wyciągając z niej portfel, a z portfela przypominającą kartę kredytową kartę biblioteczną biblioteki miejskiej w Princeton. Lisa wzięła kawałek plastiku i przejechała nim po czytniku. Na ekranie monitora pojawiły się informacje o koncie użytkownika. House, Gregory. Cóż. Ma pan kilkanaście nieoddanych książek, panie House, Gregory.
– Przykro mi, ale nie mogę panu tego wypożyczyć – powiedziała Lisa, oddając kartę. House, Gregory odebrał ją z wysoko uniesionymi ze zdziwienia brwiami. – Wciąż nie oddał pan kilkunastu książek. Niektóre przetrzymuje pan już od kilku lat.
- Przetrzymuję, a to dobre – burknął mężczyzna, chowając kartę do portfela, a portfel do kieszeni ciemnych dżinsów. – Zupełnie, jakbym kogoś porwał. O, przepraszam. Coś.
- Tak, z tą różnicą, że książka od pana nie ucieknie ani nie zadzwoni na policję – odgryzła się Lisa, nim zdążyła przemyśleć swoją odpowiedź. House, Gregory nie wyglądał jednak na obrażonego złośliwością bibliotekarki – wręcz przeciwnie, uśmiechał się szeroko, a w jego niemożliwie błękitnych oczach tańczyły wesołe iskierki.
- Może chciałaby pani przybyć im z pomocą? – zasugerował. Lisa oblała się szkarłatnym rumieńcem. Ugh. Minęły wieki odkąd jakiś mężczyzna z nią flirtował. Ostatni raz było to w college’u, gdzie podrywać próbował ją mechanik Dan, naprawiający jej samochód. Tak, zdecydowanie było to wieki temu.
- Raczej nie – odparła, siląc się na spokój. – Raczej wyślę po nie brygadę specjalną. – Wskazała ręką na powracającą z północnego krańca biblioteki, ubrudzoną Remy.
- Szkoda – powiedział House, Gregory. I faktycznie brzmiał na zasmuconego. – W takim razie będę musiał zadowolić się jedynie książkami. I nowszym wydaniem Zaratustry.
Mężczyzna mrugnął sugestywnie i wykonał ruch, jakby chciał się odwrócić.
- Proszę poczekać – zatrzymała go Lisa. Mężczyzna przystanął i z ociąganiem zwrócił się ku bibliotekarce. Ze zniewalającym uśmiechem na twarzy.
- Nie sądziłem, że tak szybko pani za mną zatęskni – powiedział. Palant. – Dawałem pani góra dwa dni – w końcu nikt nie jest w stanie oprzeć się mojej pasjonującej personie – ale tak szybko? To jest nawet podejrzane! Chyba nie jest pani jakąś psychopatką? – spytał, nachylając się stronę Lisy.
- Nie – odparła hardo kobieta. – Jestem bibliotekarką i moim świętym obowiązkiem jest pilnować dobra mienia tej instytucji. A pan… - urwała, szukając odpowiednich słów. – Pan jest kleptomanem!
House, Gregory zamrugał. Raz. I drugi. Po czym zamrugał jeszcze raz, dla efektu.
- Co proszę?
Lisa wskazała na jego torbę.
- Zabrał pan książkę. Nie wiem jaką, ale widziałam to. Widziałam, jak pan chował ją do kieszeni. Książkę z działu „fauna Australii”!
Mężczyzna wymamrotał coś o nadopiekuńczych bibliotekarkach i otworzył torbę. Zajrzał do środka, a następnie podniósł głową z miną pięciolatka, przyłapanego na wyjadaniu ciasteczek. Lisa tryumfowała w duchu. Przyłapany,
- Przepraszam – mruknął House, Gregory i wyciągnął książkę. O wombatach, zauważyła Lisa, odbierając jeden ze swoich wypieszczonych albumów.
- Larry miał rację. Pan jest niebezpieczny dla bibliotek – oświadczyła z mocą Lisa, choć Larry Kutner nic takiego nie powiedział. Bibliotekarka stwierdziła jednak, że Larry Kutner na pewno powiedziałby coś takiego, gdyby wiedział, ile książek House, Greogry przetrzymuje. Nie było więc nic złego w mówieniu tego za niego. – Nie powinien pan tu przychodzić, a już na pewno nie powinien pan mieć nic do czynienia z książkami!
Mężczyzna westchnął i zamknął torbę. Nie flirtował już z nią na odchodnym – Lisa musiała porządnie go odstraszyć. House, Gregory pozdrowił jednak ubrudzoną od głowy po pas Remy, gdy mijał ją w drodze do wyjścia.
- Witaj, Remy.
- Dzień dobry, profesorze! – powiedziała wesoło Remy. Lisa mrugnęła. Profesorze? To był profesor? Profesor Remy, jej wykładowca na literaturoznawstwie. Ten profesor, który podobno miał w swoim domu bibliotekę większą i bogatszą niż wszystkie biblioteki stąd do Trenton? Boże. Lisa oparła się plecami o ścianę i osunęła na podłogę. No to ładnie. Nie ma to jak wywrzeć na mężczyźnie dobre wrażenie.
- Wszystko w porządku?
Lisa podniosła głowę. Wpatrywała się w nią para niemożliwie błękitnych oczu profesora. Mężczyzna musiał zauważyć jej nagłe zniknięcie na biurkiem. To albo wrócił się po książkę.
- W porządku. – Lisa ujęła wyciągniętą w jej stronę dłoń i dała się pociągnąć na nogi. – Przepraszam – powiedziała szybko. Profesor, House, Gregory, zaśmiał się cicho.
- Nie ma za co. Prawdę mówiąc, też bym sobie tej książki nie wypożyczył. – Mężczyzna mrugnął wesoło. – I z chęcią bym pani odniósł te wszystkie zaległe książki, gdybym tylko potrafił je w domu znaleźć.
Czyli bibliotekę ma co najmniej tak dużą, jak Remy opowiadała. Lisa uśmiechnęła się nieśmiało i założyła kosmyk włosów za ucho.
- Chętnie po nie przyjdę – powiedziała. – Wydaje się pan… - urwała, gdy House, Gregory nachylił się w jej stronę i przejechał kciukiem po jej policzku. Pobrudziła się pani, powiedział. – Wydaje się pan być fascynującym kleptomanem – dokończyła cicho.

***

Dwa tygodnie później drzwi kawiarni otworzyły się i stanął w nich Bobby. Tym razem nie był sam, a jego towarzyszem nie była aktualna kapitan drużyny cheerleaderek. Tym razem towarzyszył mu wysoki, chudy mężczyzna, ubrany w czarny garnitur. Bardzo dobry czarny garnitur, co Lizzie zauważyła od razu.
- Cześć, Bobby – powitała chłopaka, gdy tylko usiedli przy zwyczajowym stoliku Roberta. – Co wam podać?
- Kwa i szarlotka dla mnie. Dla gbura tutaj… Masz może cappuccino?
- Ja mam wszystko, Bobby. – Lizzie uśmiechnęła się, kończąc spisywać zamówienie. Gbur, to słowo dobrze opisywało brata Bobby’ego. Cichego, skrzywionego brata, który uważał takie kawiarnie za niegodnie jego osoby. Co za ciul.
- Zwyczajowy zestaw dla Bobby’ego i cappuccino dla brata – poinformowała Allison, która natychmiast nastawiła ekspres i wyciągnęła z lodówki uprzednio przygotowany talerzyk.
- To jest ten brat? – spytała blondynka, mierząc krytycznym wzrokiem smukłą postać starszego mężczyzny. – Nie są zbyt podobni.
- I dobrze – odparła Lizzie, biorąc talerzyk z ciastem. – Brat wygląda na strasznie aspołecznego. Nie chciałabyś chyba, żeby Bobby taki był?
Allison pokręciła przecząco głową. Nie, oczywiście, że by nie chciała. Nie, odkąd ona i Bobby w pewnym sensie chodzili w zestawie. Gdzie Robert, tam i Allison Cameron. Rzadko w drugą stronę, bo i Allie nie miała przyjaciół, i zapewne dziedzicowi połowy prawniczego imperium Johna R. House’a nie wypadałoby w towarzystwie nawet hipotetycznych przyjaciół przebywać.
- Szarlotka. – Bobby wziął talerzyk z ciastem. – Kawę zaraz przyniosę.
- Dzięki. - Brat odrząknął. Bobby zmieszał się nieco i wskazał Lizzie wolne krzesło. Kelnerka usiadła. – Lizzie, to jest mój brat, Gregory. Greg, to jest Lizzie. Pomaga mi uczyć się do egzaminów.
- Jest prawie tak ładna, jak opowiadałeś – oświadczył wypranym z emocjo głosem Gregory. Lizzie skrzywiła się – nie lubiła komplementów, które w założeniu w ogóle nimi miały nie być. Poza tym, prawie? – Na pewno o wiele ładniejsza od tej twojej…
Gregory zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć imię dziewczyny brata.
- Allison – podpowiedział Bobby, przewracając oczyma.
- … Allison – dokończył Gregory, jednocześnie krzywiąc się niemiłosiernie. Widać było, że Bobby nie przesadzał, opisując snobizm i poczucie wyższości swojego starszego brata. Jeśli już, Lizzie powiedziałaby, że Bobby pozostawił w charakterystyce wiele niedopowiedzeń. – Choć twoja koleżanka – Greogry wskazał palcem Lizzie, zupełnie ignorując fakt, że kobieta wciąż przy nich siedzi i doskonale rozumie, co mówią – mogłaby nosić bluzki z mniejszym dekoltem.
Kelnerka wpatrywała się w starszego z braci z otwartymi ze zdziwienia ustami. Zaskoczenie szybko ustępowało jednak złości, gdy jej usta gwałtownie zamknęły się i zacisnęły w cienką linię. Bobby – znający ją w końcu dość dobrze, po tych kilku latach przesiadywania w kawiarni – musiał przeczuć nadchodzący atak furii, bo zmył się z pola widzenia przy pierwszej nadarzającej się okazji. A przechodząca obok ich stolika Allison była wręcz świetną okazją.
- Dekolt? – syknęła Lizzie. – Przeszkadza ci mój dekolt? – Greogry wzruszył ramionami, choć sentyment ten wyraźnie mówi, że tak. – W takim razie bardzo mi przykro, Greg. Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki gwarantuje mi jako pełnoprawnej obywatelce szereg praw. Między innymi prawo do noszenia tak głębokich dekoltów, jak tylko zechcę.
- Przynjamniej dopóki swoim wyzywającym charakterem nie naruszają praw innych ludzi. – Gregory uśmiechnął się pokrętnie. Lizzie wstała.
- Pieprz się – powiedziała, po czym otrzepała spódnicę z nieistniejących okruszków i dumnym krokiem odeszła w stronę lady. Siedzący kilka stolików dalej Bobby i Allison przyglądali jej się z troską.
- Przepraszam, jeśli panią uraziłem. – Gregory stanął przy ladzie i oparł na niej łokcie. Lizzie spojrzała na niego sceptycznie. Nie wiedziała, ile szczerości było w tych przeprosinach, Nie podejrzewała, żeby było jej dużo. – Nie przywykłem do towarzystwa… takich kobiet – dokończył powoli prawnik.
- Takich? - spytała Lizzie z irytacją. – Czyli jakich? Kelnerek? Z dużymi dekoltami?
- Pełnych pasji – powiedział spokojnie Gregory, ignorując co kolejne wybuchy źle skrywanej złości. – I tak pięknych – dodał cicho, jakby zawstydzony. Lizzie uniosła brwi. Zaraz, czy to był… Nie, przecież to nie może być… Cholera, to jest rumieniec!
- Podobno jestem tylko „prawie ładna” – powiedziała wyzywająco kelnerka.
- Nie, powiedziałem, że prawie tak ładna, jak opisy Roberta – sprecyzował Gregory. Kąciki jego ust uniosły się w delikatnym uśmiechu. Znikł on jednak tak szybko, jak się pojawił i Lizzie zaczęła wątpić, czy w ogóle tam był. – Opisy Roberta mają tendencję do bycia mocno przekoloryzowanymi. Natomiast ty… Ty byłaś tylko trochę przekoloryzowana.
- W jaki sposób? – spytała Lizzie nim zdążyła ugryźć się w język. Ugh. Nawet nie powinna z tym snobem rozmawiać. Świat się kończył.
- Miałaś być trochę wyższa. – Lizzie rzuciła pełne politowania spojrzenie wciąż siedzącemu z Allison Bobby’emu. – Ale to ci niczego nie ujmuje.
- Czy to był komplement?
- Nie wiem – odpowiedział Gregory i tym razem Lizzie była pewna jego szczerości. – Czy to był komplement?
- Mógł być.
- W szpitalu uniwersyteckim odbywa się jutro bal charytatywny – zaczął nagle Gregory. - Dyrektor Taub i ojciec są dobrymi przyjaciółmi, więc oczekuje się ode mnie i Roberta zaszczycenia przyjęcia swoją obecnością. Chciałem się zapytać… - urwał, szukając odpowiednich słów. – Chciałem się zapytać, czy uczyniłabyś mi tę przyjemność i towarzyszyła mi tam jutro? - Gdyby to była kreskówka, szczęka kelnerki poniewierałaby się już po podłodze. To było jednak prawdziwe życie, Lizzie zostało więc tylko wpatrywanie się w prawnika szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. Gregory się zafrasował. – Oczywiście zrozumiem, jeśli pani odmówi.
- Nie, bardzo chętnie! – zapewniła szybko Lizzie. Gregory wyraźnie odetchnął. Wyciągnął rękę po dłoń kelnerki i musnął ją ustami. – Czy to jest randka?
- Nie wiem – odparł ponownie Gregory. – Czy to jest randka?
- Jest – stwierdziła Lizzie. Najlepsza randka jej życia, bal biednej dziewczyny z prawdziwym księciem. A powiadają, że Kopciuszków już nie ma. Najwyraźniej są. Najwyraźniej jej było pisane zostać jednym z nich. Kobieta uśmiechnęła się. – To jest randka.

***

Liz wrzuciła akta sprawy na dno szafy. Wygrała, ale jakikolwiek inny wynik byłby do przyjęcia? Stacy Hudson otrzymała od męża wszystko, czego zapragnęła. Podział majątku – czy też jego zagrabienie przez byłą panią House, gdyby Liz chciała być szczera (nie chciała) – przebiegł ugodowo, jedynie w obecności prawników reprezentujących strony. Gregory House zgodził się na wszystkie warunki byłej żony. Zupełnie, jakby po prostu chciał mieć to za sobą. Liz się nie dziwiła. Stacy Hudson była podłą, zimną suką, która w ogóle nie zasługiwała na tak dobrego człowieka, jakim był jej mąż. Dobrego i uczynnego, lekarza, czynnego członka Lekarzy bez Granic, miłego i spokojnego. Nie, Stacy Hudson nie zasługiwała na takiego człowieka. Z drugiej strony, kto zasługiwał? Kto mógłby być pisaną drugą połówką takiej osoby?
- Halo? – Liz odebrała buczący od kilku minut telefon.
- Hej, Liz! – powitał ją głos młodszego brata, ledwo słyszalny przez szum dyskoteki. – Jesteśmy w klubie, są tu Eddie i Brenda, może wpadniesz do nas? Zabawimy się!
- Nie dzisiaj, Lucas – powiedziała Liz zmęczonym głosem. Nagle perspektywa spędzenia nocy na parkiecie, w towarzystwie zblazowanego brata i kilku przyjaciół nie była pociągająca. – Zobaczymy się w weekend, w domu.
- Jasne. – Lucas brzmiał na zawiedzionego, ale trudno. Jego problem. Zresztą za kwadrans zapomni o tym, że starsza siostra go wystawiła. Znajdzie sobie o wiele ciekawszy substytut. I zapewne z większym biustem.
- Ja już wychodzę, pani Cuddy – poinformowała ją Amber, wsadzając głowę do gabinetu. Liz skinęła głową. Ona też powinna się zbierać.
- Idź – powiedziała sekretarce. – Miłego wieczoru, Amber.
Blondynka wyszła. Liz przeglądała jeszcze przez moment leżące na biurku akta kolejnych spraw, ale w końcu i to odłożyła na bok. Zegarek wskazywał sześć minut po dziesiątej. Na dworze było jeszcze dość jasno, jak ona uwielbiała lato (technicznie rzecz biorąc wiosnę, ale lato brzmiało przyjemniej). Kobieta wyłączyła komputer, wzięła torbę i płaszcz i wyszła z kancelarii. Przy wyjściu z wieżowca pozdrowiła ochroniarza Brada i oddała mu kluczyki. Amber rano je odbierze. Liz wyszła na ulicę. Tak, wciąż było jasno. Można pójść na spacer,
- Dokąd? – spytał taksówkarz, gdy Liz udało się wreszcie zatrzymać któryś z samochodów.
- Do parku – poprosiła. Taksówkarz uniósł sceptycznie brwi, ale nie skomentował. Liz wsiadła do środka. Podróż do parku zajęła jej osiem minut i kosztowała zdecydowanie za dużo.
- Poczekać? – spytał kierowca. Liz potrząsnęła przecząco głową i zatrzasnęła drzwi auta. O tej porze alejki były niemalże puste. Kobieta zaczęła iść wysypaną żwirem ścieżką nad staw, gdzie przysiadła na starym stole piknikowym. Żałowała, że nie wzięła laptopa. Przynajmniej miałaby co robić. Zaczynała też żałować, że nie poszła z bratem na dyskotekę. Cisza w parku była zdecydowanie za głośna.
- Witam.
Liz spojrzała w bok, w samą porę, by zobaczyć, jak ktoś siada na stoliku piknikowym obok niej.
- Witam – odpowiedziała.
- Piękna noc, prawda? – spytał facet, kładąc się na stoliku i zakładając ręce za głowę. – Doskonale widać gwiazdy.
- Owszem – przyznała Liz, patrząc na moment w górę. Po czym ponownie spojrzała na niechcianego towarzysza. – To mój stolik.
- Naprawdę? – spytał facet z uprzejmym niedowierzaniem. – Wydawało mi się, że to własność miasta Princeton. – Liz prychnęła. – Poza tym, to mój stolik. Ja tu przychodzę. Dlatego może uznamy, że to nasz stolik?
- Nasz stolik? – Liz parsknęła śmiechem. – I co jeszcze, że przyprowadził nas tu Bóg, przeznaczenie, bla, bla? Że to jakiś znak?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Nie wierzę w przeznaczenie – odparł. – Wierzę tylko w to, co ludzie robią. – Podniósł się spojrzał na Liz. Miał niemożliwie błękitne oczy. – A my tu siedzimy, razem, i dyskutujemy o naszym przeznaczeniu. – Uśmiechnął się nieco i wyciągnął rękę w stronę pani prawnik. – Jestem Greg.
- Liz. – Kobieta uścisnęła dłoń towarzysza. – Naprawdę bardzo piękna noc – powiedziała, puszczając dłoń Grega i spoglądając w niebo.
- Owszem – przytaknął. – W takie noce Bóg złącza ze sobą dusze zagubionych kochanków. – Liz uniosła ze zdziwieniem brwi. Greg zaśmiał się cicho. – To tylko powiedzenie indyjskie. Nie podrywam cię.
- To dobrze – odpowiedziała prawniczka. Choć, jeśli miałaby być szczera – a nie chciała, nigdy nie chciała – nie miałaby nic przeciwko i z chęcią dałaby się Gregowi poderwać. Wyglądał na człowieka, któremu warto byłoby oddać serce.

***

- Nic, tak? – House pokiwał głową i wstał z kanapy. – To dobrze, że tak uważasz. Bałem się, że jeszcze zaczniesz coś bredzić o przeznaczeniu i o tym, że Bóg chce, byśmy byli parą, i że w innych wcieleniach, w innych okolicznościach na pewno w końcu byśmy się znaleźli i byli razem.
- Nie wierzę w przeznaczenie – powiedziała chłodno Cuddy. House kiwnął głową i skierował się do wyjścia.
- To dobrze. Ja też nie.

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Katty B. dnia Pon 19:23, 11 Maj 2009, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ke$$i_gl-huddy
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 28 Kwi 2009
Posty: 40
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: poland
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 15:34, 11 Maj 2009    Temat postu: hahahaa... :D

Wow to było... wow Cuddy jako prawnik? Nie no normalnie prawie sie popłakałam... ja teraaz leże na ziemi i sie śmieje... i ten tekst o myśleniu...powaliło mnie to!!!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Madness
Student Medycyny
Student Medycyny


Dołączył: 16 Kwi 2009
Posty: 111
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszwa
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 15:34, 11 Maj 2009    Temat postu:

WOW O.O

Z początku (a raczej w środku) nie wiedziałam o co tak właściwie chodzi.Snułam tylko przypuszczenia, że te klony House'a i Cuddy, to postacie, z jakiś rożnych światów.
No, prawie dobrze.
Fajne, jak już mówiłam, nie za bardzo z początku rozumiałam, ale teraz tak.

Pozdrawiam...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ECC
Neurolog
Neurolog


Dołączył: 21 Wrz 2008
Posty: 1645
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 11 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 17:40, 11 Maj 2009    Temat postu:

Nie ma wielu fików w których nic bym nie zmieniała. Twoje należą do jednych z najlepszych. Świetny styl, dobra fabuła.
Uwielbiam czytać wszystko, co wyjdzie z pod twojego pióra, Kat.

Pozdrawiam,
A.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pietruszka
Truskawkowa Blondynka


Dołączył: 17 Wrz 2008
Posty: 1832
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 54 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 17:52, 11 Maj 2009    Temat postu:

Piękny fick. Bardzo podoba mi się koncept i forma, te przeplatające się scenariusze Nic dodać, nic ująć.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kama
She-Devil


Dołączył: 17 Mar 2008
Posty: 2194
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 14 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 18:44, 11 Maj 2009    Temat postu:

Piękny pomysł.
I tak, sporo rzeczy mnie rozbawiło (np. epickie włosy Erica!), jednak ogólne wrażenie dość melancholijne. Zawsze tak na mnie działa "co by było, gdyby...".

Nie zrozumiałam trochę wersji z rozwodem. Lisa nie widziała wcześniej męża Stacy? Nie wynikało ze sceny w parku, żeby go poznała. Może coś źle czytam. Albo to inny Greg

Może to tylko ja, ale widzę w tym fiku wpływy "True Blood" i "Magdy M."

A najbardziej podoba mi się wersja z profesorem literatury. Zapewne dlatego, że jest... z profesorem literatury.

I świetna klamra z "prawdziwymi" H&C.

Dobrze, że piszesz Uwielbiam Twoje dzieła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Coccinella
Stomatolog
Stomatolog


Dołączył: 24 Kwi 2009
Posty: 939
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Szpital Psychiatryczny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 18:47, 11 Maj 2009    Temat postu:

Nieziemsko boskie !
Świetny pomysł, wykonanie i zakończenie, choć trochę przygnębiające.
House jako pan profesor kleptoman- urocze
Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Katty B.
Chodzący Deathfik


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 1819
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bunkier Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 19:34, 11 Maj 2009    Temat postu:

Dziękuję bardzo!

***

Kama napisał:
I tak, sporo rzeczy mnie rozbawiło (np. epickie włosy Erica!),

Cieszę się, że Cię rozbawiło. Pomyślałam, że skoro i tak wszystkie te 'verse nie będą miały nic wspólnego z oryginałem, to mogę wykorzystać ten fakt do maksimum. A co do włosów - to jest moja wielka słabość, burza włosów u mężczyzny. Może gdyby Foreman miał więcej na głowie, byłabym bardziej skłonna go polubić.

Kama napisał:
Nie zrozumiałam trochę wersji z rozwodem. Lisa nie widziała wcześniej męża Stacy? Nie wynikało ze sceny w parku, żeby go poznała. Może coś źle czytam. Albo to inny Greg

Greg ten sam, a uchybienie przypadkowe, Word zeżarł mi kawałek zdania. Dziękuję za zauważenie nieścisłości, już poprawione.

W rozwód!verse zależało mi na przedstawieniu spotkania po prostu mężczyzny z po prostu kobietą, dwóch przeznaczonych sobie dusz, które wreszcie się odnalazły (jakkolwiek głupio to brzmi). Nie chciałam babrać się w rozmowy typu "właśnie mnie rozwiodłaś/właśnie uzyskałam dla twojej byłej żony połowę twojego majątku i jeszcze twoją papugę". Może kiedyś do tego wrócą, ba oni na pewno do tego wrócą. (Pytanie, czy wrócę ja.) Ale jeszcze nie teraz. To nie jest fik o pokonywaniu problemów w związku. To jest fik o tym, że przeznaczeni sobie ludzie zawsze się odnajdą.

Kama napisał:
Może to tylko ja, ale widzę w tym fiku wpływy "True Blood" i "Magdy M."

O. Tutaj ja zaczęłam się śmiać. Przyznaję bez bicia, "True Blood" oglądałam - może ze srednim zainteresowaniem, ale oglądałam - a "Magdę M." kiedyś Mamuś moja wałkowała w koło Macieju. Jednak jako Autor tego fika nie przyznaję się do żadnych inspiracji. Może jedynie główną piosenką z "Rab Ne Bana Di Jodi", ale niczym więcej.

Kama napisał:
A najbardziej podoba mi się wersja z profesorem literatury. Zapewne dlatego, że jest... z profesorem literatury.

Początkowo profesor nie był profesorem, był zwykłym pomyleńcem. Ale wyewoluował, jak wszystko w tym fiku. Przyznam szczerze, że rozważałam jeszcze kilka możliwych scenariuszy alternatywnych: jeden z nich był jednak za długi i się nie zmieścił (dziennikarz z ambicjami, pracujący dla durnej kobiecej gazety i dziewczyna, zaręczona przez rodziców z wybranym przez nich chłopakiem), a drugi przekształci się w inny, dłuższy fik. Bo jest AU, ale dotyczy House'a i Cuddy, jakich znamy z serialu i szkoda by mi było tego nie wykorzystać bardziej.

A klamry to zabieg, który nie przestaje mi się podobać. Lubie symetrię formy. Nawet taką szczątkową.

Jeszcze raz dziękuję!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
galena
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 22 Mar 2009
Posty: 151
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Płock
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 11:29, 12 Maj 2009    Temat postu:

Brawo za pomysł i wykonanie, lekki styl i manipulację postaciami z serialu, naprawde dobrze mi się czytało

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Katty B.
Chodzący Deathfik


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 1819
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bunkier Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 19:16, 31 Maj 2009    Temat postu:

Dziękuję bardzo! Przyznam szczerze, że podobała mi się zabawa z alternatywnymi światami. Chyba nawet do tego wrócę i rozwinę odrzucone pomysły.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Huddy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin