Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Droga do Emaus [Z]

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 19:20, 03 Lis 2014    Temat postu: Droga do Emaus [Z]

Kategoria: friendship


Kategoria: friendship

Zweryfikowane przez -Ksenia Duchowlow-


Witam!

Mimo zwątpień wielu z czytelników pojawiam się z zapowiedzianym tomem III. W nim, w końcu dowiemy się, co przytrafiło się House’owi i dlaczego Wilson zachowuje się tak, a nie inaczej. Usłyszymy też, w końcu historię Wilsona, ale to dopiero później.

Ogłoszenia parafialne:

- początek III tomu, ostatniego tomu Trylogii Wędrowca - poprzednie to Podróż Wędrowca (tom I) i Ostatnia podróż wędrowca (tom II)

- ludzie, którzy nie lubią Trittera proszeni są o zaciśnięcie zębów, bo w tym tomie będzie go dużo

- fragment z dziadkiem dedykuję Lacidii

- a sypialni i bokserek Richie

Btowała, jak zawsze nie zastąpiona, walcząca z czasem i wrednym wenem – Richie117. Niech Moc będzie z Tobą



Droga do Emaus czyli dziewięćdziesiąt dziewięć godzin


„Gdy podróżnik zostawia w tyle za sobą góry, po raz pierwszy widzi je w ich rzeczywistym kształcie – tak też jest z przyjaciółmi.”

- Jim Morrison


Prolog – Dwóch tak różnych ludzi

Drzwi do łazienki skrzypnęły cicho, kiedy Wilson wszedł do środka. Zapalił światło i oparł się z westchnieniem o jasnoszare kafelki na ścianie. Po całym ciężkim dniu podróży i użerania się z urzędnikami, onkolog miał ochotę już tylko położyć się w łóżku i o niczym nie myśleć. Zaczął rozpinać koszulę.

Nadal też nie miał odpowiedzi na to, o co poprosił go House. I chociaż Tim – jak zgodził się, żeby go nazywać, Thompson – powiedział mu przy pożegnaniu, że ma się nie spieszyć, to Wilson nie potrafił pozbyć się wrażenia, że sprawa jest raczej pilna. Rozpiętą koszulę wyciągnął ze spodni i wrzucił do stojącego w rogu koło umywalki kosza na brudną bieliznę. Wiedział, że, zdaniem Grega, się do tego nadawał, ale sam dalej uważał, że zmarły musiał go źle ocenić. Zamyślony, zabrał się za rozpinanie rozporka. Pozostawała jeszcze jedna, inna kwestia. Zsunął spodnie aż do kostek i powiesił je na uchwycie koło toalety. Jeżeli się zgodzi, z naciskiem na słowo „jeżeli”, to, według woli diagnosty, musi wymyślić sobie jakieś imię do swojego nowego pseudonimu. Stanął na lewej nodze, z prawej zdejmując czarną skarpetkę. Po chwili powtórzył to z drugą. Imię Alfons – mimo insynuacji House’a - jakoś mu do siebie nie pasowało. Przysunął trzymane w prawej dłoni skarpetki i powąchał. Owszem, przeszło mu przez głowę, żeby wziąć imię Gregory – okazałby tym szacunek dla zmarłego i w ogóle – ale jak się dłużej nad tym zastanowił, to stwierdził, że nie chce czuć oddechu księdza na swoim karku.

Nawet – pomyślał, patrząc, jak skarpetki lądują cicho na koszuli – jeżeli miałoby to być jedynie urojone dyszenie w kark. Oczywiście – stwierdził, zdejmując bokserki – prędzej rozstąpią się niebiosa i zacznę słyszeć chóry anielskie, zanim House zacząłby poważnie traktować pracę. Z drugiej strony – pomyślał, siadając na toalecie i chowając penisa między nogi – trzeba mu to przyznać, że jedyną pracą, jaką traktował na odwal, była ta wykonywana w szpitalu. Najprawdopodobniej na złość Cuddy.

Poczekał, aż ostatnie krople moczu spadną z cichym pluśnięciem i wstał. Zamknął deskę i spuścił wodę. Stał przez chwilę na środku łazienki, jakby nie do końca wiedząc, co ma teraz zrobić. Potrząsnął głową i wszedł do wanny. Woda, po dokręceniu kurka, była gorąca i James zdążył poparzyć sobie duży palec prawej stopy, zanim udało mu się zmienić na chłodniejszą. Klnąc cicho, sięgnął po żel pod prysznic i zaczął się myć.

W końcu, pozostawała jeszcze sprawa szpitala – a konkretniej: przychodni. Bał się jej, a zgodnie z planem jutro miał się stawić normalnie w pracy. Wzdrygnął się na tę myśl. No i te koszmary. Ręka, którą sięgał po szampon, drżała mu nieznacznie. Były one tak cholernie realistyczne, jak ten sen przeszło dwa tygodnie temu, ale te były gorsze. W nich wiedział, że to wydarzyło się naprawdę. Spłukał pianę z włosów i całego ciała, i zakręcił kurek.

Jeżeli nie chciał stracić pracy, musiałby jak najszybciej skontaktować się z doktorem Hilsonem – swoim terapeutą, który był również psychiatrą. Poprosi go o jakieś leki antydepresyjne oraz może o coś na sen i znowu będzie mógł spokojnie prowadzić swoje praktyki. A przynajmniej miał taką nadzieję. Zawinął ręcznik dookoła bioder i, gasząc uprzednio światło, wyszedł z łazienki.

Musiał kilkakrotnie zamrugać, bo w całym mieszkaniu było ciemno. Po omacku ruszył w stronę sypialni. Dwa razy potknął się o coś, co leżało na podłodze, a raz prawie że wpadł na stojącą w przedpokoju komodę. Kiedy doszedł w końcu do sypialni, stwierdził z przekąsem, że następnym razem zapali światło albo chociaż założy ten kask z latarką, który należał do House'a – a teraz do niego. Jednak myśl o kaskach i latarkach szybko została przez niego zapomniana, kiedy wszedł do pokoju i zapalił światło.

Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak samo. Niby house’owato, a jednak nie. Podłoga nadal przypominała Wilsonowi miejsce, po którym przeszło tornado. Ubrania wychylały się niebezpiecznie z szafy, a bordowe bokserki wisiały smętnie zawieszone na rogu szuflady. Nawet krzesło leżało nadal na boku z zawieszonymi dżinsami. Jednak coś onkologowi nie pasowało. Czuł, że pod jego nieobecność coś się w tym pokoju zmieniło – nie był pewien, czy na lepsze czy na gorsze.

Marszcząc brwi w konsternacji, James podszedł – slalomem – do łóżka, koło którego stała czarna torba. Położył ją na materacu, odpiął zamek i zaczął wyciągać piżamę oraz strój na jutro. Brązową piżamę w białe łaty rzucił na poduszki. Pamiętał, że House zawsze nabijał się z niego, ilekroć ją widział. Jednak nieważne, co mówił jego przyjaciel, on nie miał zamiaru się jej pozbywać. Była to ostatnia rzecz, którą przed śmiercią sprezentowała mu matka. Zresztą, nie ubierał jej zbyt często. Jedynie wtedy, kiedy miał ciężki okres w życiu i potrzebował pocieszenia oraz wsparcia, jak teraz, a inne metody nie działały. W końcu, kiedy wszystko na następny dzień było już naszykowane, a on przebrany był już w swojego „pocieszyciela”, onkolog położył się spać.

~ * ~

Leżał na plecach z oczami wbitymi w sufit i starał się o niczym nie myśleć. Z marnym skutkiem, jak zdał sobie sprawę kilka godzin wcześniej. Bał się zasnąć i bał się jutrzejszego dnia. Poprawka – pomyślał, zerkając na zegarek, który wskazywał na dziesięć po trzeciej – bał się dzisiejszego dnia. Nie wiedział, jak ma sobie poradzić ze stresem pourazowym ani innymi ludźmi. Och, doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo swojego wcześniejszego zachowania i tego, co wszyscy myśleli, wcale nie jest z nim dobrze. Wyjątek stanowił Roy Donavan, któremu Wilson wypłakiwał się przez pół drogi w kołnierz i który praktycznie odprowadził go pod drzwi mieszkania i, gdyby tylko onkolog mu na to pozwolił, pewnie nalałby Jamesowi szklankę ciepłego mleka, po czym wysłałby go do łóżka oraz nakrył kołdrą.

Obrócił się na lewy bok, wkładając rękę pod poduszkę i zacisnął ją w pięść. Aż się zachłysną powietrzem, kiedy po zgięciu palców usłyszał trzaśnięcie. Powoli usiadł i zapalił stojącą na szafce nocnej lampkę. Przełknął ślinę i, nie będąc pewnym, czego może się spodziewać, z wahaniem podniósł do góry poduszkę. Zamrugał parokrotnie, nie dowierzając w to, co widzi. Pod spodem, na niegdyś zapewne białym prześcieradle, leżały zaschnięte kromki chleba, niektóre częściowo rozkruszone. Obok w połowie zjedzone kawałki jakiegoś ciasta i kilka małych ciasteczek, które częściowo zgniótł. Odłożył poduszkę na bok, spuścił nogi z łóżka i oparł głowę na rękach.

Widział już kiedyś coś takiego. Kiedyś, kiedy był mały, widział, jak jego dziadek chował jedzenie w kieszeniach, a później, kiedy myślał, że nikt tego nie widzi, ukrywał je pod poduszką. Był wówczas zbyt młody, żeby to zrozumieć, ale kilka lat później jego ojciec mu to wytłumaczył.

~ * ~

Robert Wilson popatrzył na swojego młodszego syna w zamyśleniu i, biorąc kilka głębokich oddechów, zaczął mówić.

- Widzisz, Jimmy, to, co spotkało dziadka i naszą rodzinę, było straszne.

Widok młodszego syna, który przekrzywia głowę na bok, spowodował, że na ustach Roberta pojawił się smutny uśmiech.

- Prawda jest taka, że dziadek pochodzi z Polski. Czyli że ty, ja i twój brat mamy polskie korzenie.

James kiwnął głową, nie będąc w stanie się odezwać. Robert nadal uśmiechał się smutno.

- Dziadek zmienił nazwisko zaraz po tym, jak znalazł się w Ameryce. Jak myślisz, dlaczego to zrobił?

Dziecko wzruszyło ramionami.

- Nie wiem. Dlaczego, tato?

- Ponieważ chciał zapomnieć.

Widząc niezrozumienie syna, dodał:

- Dziadek był więźniem w Auschwitz.

~ * ~

Onkolog doskonale pamiętał, jak ta informacja nim wstrząsnęła. Mimo że miał wtedy może jedenaście, dwanaście lat, a w szkole uczyli oględnie o tym, co działo się w środkowej Europie w czasie II Wojny Światowej, to znana mu była ideologia obozów koncentracyjnych. Dziwnie było dowiedzieć się, że w jednym z nich był więziony jego dziadek. Jednak na tym nie skończyła się opowieść ojca.

~ * ~

- Widziałeś kiedyś, jak dziadek ukrywał jedzenie, prawda, James?

Nastolatek kiwnął głową.

- I pewnie zastanawiasz się, dlaczego tak robił, prawda?

Ponowne kiwnięcie głową.

- Nie wiem, czy uczono cię tego w szkole, ale w obozie racje żywnościowe były mocno ograniczone. Na jedną osobę przypadała miska tak zwanej „zupy”, która składała się z pokrzyw i, ale to nie zawsze, kostki margaryny. Jak myślisz, najadłbyś się tym?

- Nie, tato.

- Właśnie. Dziadek też się nie najadał. I mimo że wiedział, że nie musi się już bać, że jedzenia zabraknie, to je gromadził. Ukradkiem zabierał ze stołu kromki chleba, a później, ku niezadowoleniu babci, chował je pod poduszką. Kiedyś się go o to spytałem, wiesz co mi odpowiedział?

James kiwnął przecząco głową.

- Powiedział, że „kto raz zakosztuje prawdziwego głodu, głodu, którego wiesz, że nie będziesz mógł go zaspokoić przez bardzo długi czas albo i w ogóle, że możliwe jest, że umrzesz z jego powodu, ten do końca życia się boi. Mimo że wiem, że jedzenia jest w bród, a twoja matka potrafiłaby wykarmić pół wojska, to i tak się boję. Bo strach, Bobby, nigdy, ale to przenigdy, cię nie opuści.”.

~ * ~

To samo tyczyło się jego zmarłego przyjaciela. Jakie to dziwne – pomyślał Wilson, wstając – znać dwóch tak różnych ludzi, którzy cierpią na ten sam strach. Poszedł do kuchni, a po chwili wrócił z koszem na śmieci i zaczął sprzątać.

~ * ~

Kiedy wszedł do swojego gabinetu, było za kwadrans dziewiąta. Myśli o znalezionym w łóżku jedzeniu, House’ie i dziadku nie opuszczały go aż do czasu, kiedy musiał już wstać. A nawet wtedy czuł się dziwnie. Miał właśnie zamknąć drzwi, kiedy usłyszał spokojny głos.

- Dzień dobry, doktorze Wilson.

Onkolog odwrócił się gwałtownie. Za nim, na kanapie, w miejscu, w którym niedawno siedział House, znajdował się detektyw Michael Tritter. Detektyw uśmiechał się do niego przyjaźnie. Przez chwilę onkolog wpatrywał się w nieplanowanego gościa, aż w końcu powoli zamknął drzwi i, równie powoli, podszedł do biurka. Dopiero kiedy odkładał na blat swoją teczkę, odpowiedział na powitanie drugiego mężczyzny.

- Dzień dobry.

Przez chwilę sam nie potrafił rozpoznać swojego głosu. Spokojny, dojrzały, dojrzalszy niż zwykle, smutny, zmęczony i ta niespotykana wcześniej głębia. Tak nie brzmiał doktor Wilson. Opuścił głowę i skupił się na rozpakowywaniu. Czuł na sobie badające spojrzenie Trittera. Kiedy w końcu usiadł, odezwał się policjant.

- Zmienił się pan, doktorze Wilson.

Uśmiechnął się na to stwierdzenie i kiwnął głową.

- W pewien sensie wydoroślałem.

Tym razem to Tritter kiwnął głową i skomentował:

- Tak. House tak działał na ludzi.

Mówiąc to, mężczyzna uśmiechał się smutno. Wilson przekrzywił na bok głowę, nie do końca rozumiejąc, co detektyw miał na myśli. Spytał go o to. Przez chwilę Tritter siedział ze zmarszczonymi brwiami, aż w końcu zaczął mówić. Mówił powoli, jakby zastanawiał się nad każdym słowem, zanim je powie.

- Zapewne pamięta pan, doktorze Wilson, jak ja i House się poznaliśmy.

Mimo że to nie było pytanie, Wilson kiwnął głową. Oczywiście, że pamiętał. Kłamanie w sądzie, złość i nieufność House’a wobec niego i Cuddy. Zakładnicy całej sprawy w postaci jego ukochanego volvo i pacjentów, którym nie mógł wypisywać recept. Trudno było o tym zapomnieć.

- Cóż, mówiąc wprost nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej.

Wilson otwarcie prychnął. Było to niedopowiedzenie roku.

- Właśnie. - Tritter się uśmiechnął. - Nie wiem, czy House mówił o tym panu, ale w dzień przed pierwszą rozprawą spotkaliśmy się w dość ciekawych okolicznościach.

Zamilkł i przez chwilę zastanawiał się chyba jak opowiedzieć ciąg dalszy, aż w końcu kontynuował.

- Wiedział pan, doktorze Wilson, że House miał... Nie, inaczej. Czy wiedział pan, doktorze, że House miał dziwnych znajomych? – spytał, a widząc tajemniczy uśmiech Wilsona, kontynuował: – Najwyraźniej tak. Cóż... ja jednak nie wiedziałem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Wto 18:59, 13 Sty 2015, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 3:51, 06 Lis 2014    Temat postu:

No to na początek wypada mi podziękować za dedykację Nieśmiertelne bordowe bokserki rządzą!

I przy okazji dzięki za ostrzeżenie, że Tritter będzie tu częstym gościem. To ja może resztę fika będę czytać z zamkniętymi oczami...

Fajnie zaczęłaś, zapowiadając dużo atrakcji, ale bez zdradzania szczegółów. Teraz pewnie wszyscy zainteresowani fikoczytacze obgryzają niecierpliwie paznokcie, czekając na kolejne części.

Duuużo weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 16:12, 16 Lis 2014    Temat postu:

Richie, czytanie fika – jakiegokolwiek – z zamkniętymi oczami może być trudne, ale Ciebie stać na wiele, więc....

Co do samego rozdziału

- przyjaźni lub coś przyjaźniopodobngo tritterowsko-house’owa

- śmierć dziecka

- patolog na motorze

- oraz piwo, bar – inaczej mówiąc męskie bratanie

- próba samobójcza

Betowała jak zawsze nie zastąpiona – Richie117. Niech Moc Będzie z Tobą


Rozdział 1

Jonah

„They say the Whale swallowed Jonah
Out in the deep blue sea
Sometimes I get that feeling
That same old Whale has swallowed me

(...)”

Hugh Laurie - The Wahle Has Swallowed Me
Let Them Talk


Właściwie to miejsce zbrodni było typowe, tak samo narzędzie zbrodni i sam denat. A jeżeli detektywi mieliby się zakładać, to daliby dziesięć do jednego, że morderca był typowy. Podobnie pewnie jak motyw. Chodziło albo o pieniądze, albo o kobietę, albo o mężczyznę, albo prochy. Albo o wszystko naraz. Detektyw Tritter nie zdziwiłby się, gdyby okazało się, że mordercą okazał się ktoś z bliskiego otoczenia ofiary. Co druga sprawa kończyła się w taki sposób. Zgasił palonego papierosa o murek z betonu i wyrzucił go.

Podszedł do miejsca, w którym stał jego szef – nadinspektor Sean Williams. Był to średniej budowy facet o siwych włosach, małym płaskim nosie, na którym trzymały się srebrne oprawki kwadratowych okularów, zza których patrzyły na świat szare oczy. Ubrany był w brązową, spraną marynarkę i podobnie sprane dżinsy. Całkowitego obrazu nudnego nauczyciela historii dopełniały zwichrzone włosy. Kiedy Tritter podszedł, zamykał właśnie klapkę telefonu i zaczął kląć pod nosem. Michael podniósł ze zdziwienia brwi. Szef był uosobieniem spokoju. Był jak Ocean Spokojny – niemożliwe było wywołanie choćby zmarszczki na jego powierzchni. Williams to zauważył.
- Matthews nie przyjedzie. Góra wysłała nam już zastępstwo. Zaraz tu będzie.

Detektyw kiwnął głową.

- Wiadomo kto to?

Nadinspektor zaprzeczył ruchem głowy.

- Nie, ale masz z nim współpracować. Rozumiesz mnie, Tritter. Facet ma tylko przeprowadzić obdukcję zwłok na miejscu, a później nasi ludzie przewiozą je do kostnicy, gdzie ten doktorek przeprowadzi sekcję, a później wyda nam opinię. To wszystko. Nie chcę żadnych problemów. Rozumiesz?

- Tak, szefie, rozumiem.

Williams popatrzył na swojego rozmówcę z miną osoby chorej na nadkwasotę i westchnął.

- Zobaczymy.

~ * ~

- Nie rozumiem – przerwał opowieść Wilson. – Co ma wspólnego sprawa jakiegoś zabójstwa z House'em?

Tritter nie odpowiedział. Oklepywał kieszenie marynarki, a później leżącego obok płaszcza, jakby czegoś szukał. W końcu po chwili wyciągnął papierosy i zapalniczkę. Włożył jednego do ust. Już miał zapalić, kiedy się zreflektował i popatrzył na onkologa.

- Nie będzie miał pan nic przeciwko, jeżeli zapalę, doktorze?

Właściwie, to Wilson miał coś przeciwko. Nawet kilka cosiów. Przede wszystkim chyba to, że na terenie szpitala palenie było surowo wzbronione. Zakaz obowiązywał nie tylko pacjentów, ale też personel. No i był onkologiem. Co drugi jego pacjent to palacz. Z drugiej strony, lekarz oblizał nieświadomie usta, sam by chętnie zapalił. Kolejna rzecz, którą zawdzięczał w pewnej mierze House’owi i o której tylko on wiedział. Westchnął i kiwnął głową.

- Nie, nie będę miał nic przeciwko. Sam bym z chęcią zapalił.

Pomysł, żeby zaproponować detektywowi wyjście na balkon, pojawił się w głowie onkologa niemal od razu, ale równie szybko został zastąpiony czymś innym. Z czego House byłby dumny. I mimo, że Cud Chłopiec Onkologii nie lubił łamać przepisów – w życiu nie wyrzucił choćby papieru na ziemię – to teraz straciło to dla niego sens. Coś w głowie Wilsona stwierdziło głosem należącym do diagnosty, że zmieniły mu się priorytety. Że po tym wszystkim wie, co tak naprawdę jest ważne w życiu. Oraz to, że w końcu przychodzi taki czas w życiu każdego człowieka, kiedy niektóre zasady trzeba złamać.

Tritter zamrugał parokrotnie, ale poczęstował onkologa. Po chwili obaj palili.

- Nadal nie rozumiem, co House miał wspólnego z morderstwem.

Policjant wypuścił dym przez usta.

- Teoretycznie nic. Praktycznie okazało się, że to właśnie House zastąpił naszego patologa.

Wilson aż się zakrztusił.

- Co... ekhm.... co pro... ekhym... proszę?

Detektyw się uśmiechnął

- Zareagowałem podobnie.

~ * ~

Tritter spodziewał się wszystkich, ale nie House’a na swoim monstrum. Kiedy diagnosta-narkoman zsiadł z motoru i podszedł do ciała, jego pierwszym odruchem było stanięcie mu na drodze, ale powstrzymała go od tego wyciągnięta w stronę lekarza ręka Williamsa.

- Phil mówił, że będzie pan szybko, doktorze...

- House. Gregory House. – Diagnosta uścisną dłoń nadinspektora. – Wood mówił, że to raczej pilne.

Williams pokiwał głową.

- Tak. Mamy ciało czternastolatki. Proszę, doktorze...

~ * ~

- Czemu nazwisko Wood brzmi tak znajomo? – spytał Wilson, ponownie przerywając policjantowi.

Tritter wzruszył ramionami.

- Może dlatego, że Phil Wood to burmistrz New Jersey.

Onkolog zamrugał parokrotnie. Oczywiście.

- Och.

Detektyw popatrzył na lekarza z zaciekawieniem.

- Widzę, że pan też nie wiedział, że House znał Wooda.

Pokręcił przecząco głową, a po chwili zmarszczył brwi.

- Przyznaję, że nie wiedziałem, że House znał burmistrza ani że zstępowywał policyjnego patologa, ale nadal nie rozumiem, co miał pan na myśli, mówiąc, że House tak działał na ludzi? Nie, że się z tym nie zgadzam... – dodał niemal od razu.

Policjant wstał i zaczął chodzić. House robił podobnie, pomyślał Wilson. Dziwne, że to akurat w tym mężczyźnie, ze wszystkich ludzi, znajduje podobieństwa do Thompsona. Detektyw odchrząknął i stanął lewym bokiem do onkologa.

- To zdarzyło się później. Dwa dni później... Dostałem telefon z naszego oddziału medycyny sądowej, że można odebrać opinię biegłego. Przyjechałem. House już na mnie czekał.

Zamilkł i popatrzył na Wilsona, jakby nie mógł w coś uwierzyć.

- Nasza rozmowa toczyła się normalnie, ale House musiał jakoś zauważyć, że coś mnie trapi. - Zaśmiał się niewesoło.

Tym razem to Wilson wyglądał na zaciekawionego.

- Co się stało?

Mężczyzna oblizał usta i znowu zaczął chodzić. Ręce miał włożone głęboko w kiszenie spodni. Robił właśnie piąty obrót, kiedy w końcu się odezwał. Mówił cicho i, jeżeli James dobrze to interpretował, ze wstydem.

- Dzień wcześniej zadzwoniła do mnie moja siostrzenica i powiedziała mi, że moja młodsza siostra próbowała popełnić samobójstwo.

Kiedy to mówił, zamknął oczy. Wilson otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, pewnie coś głupiego i banalnego, ale się powstrzymał. Coś, zapewne jakaś duchowa część diagnosty, która za nic nie chciała go opuścić, kazała mu milczeć i słuchać dalej. A może to on w końcu dorósł do tego, żeby słuchać? Czyżby House wiedział, albo chociaż domyślał się, że jego śmierć aż tak go zmieni?

- Nic mu nie powiedziałem, a pana przyjaciel zaprosił mnie na piwo, a później...

~ * ~

Barman postawił przed nimi drugą kolejkę ciemnego piwa z grubą na dwa palce pianą. Towarzysz detektywa zamówił bezalkoholowy trunek. Tritter sięgnął po swój napój w ciszy. Czuł się dziwnie. Nigdy by nie przypuszczał, że będzie siedział w Niebieskiej Lagunie z tym sukinsynowatym doktorkiem. Pociągnął duży łyk.

- Wyduś to z siebie. To ci pomoże.

Ciszę w końcu postanowił przerwać lekarz. Detektyw popatrzył się na niego, jakby nic nie rozumiał. A w głębi siebie zachodził w głowę, skąd inny mężczyzna wiedział, że coś go trapi. Czym się zdradził?

- Nie wiem, o co ci chodzi – powiedział, biorąc kolejny łyk.

Właściwie nie wiedział, kiedy przeszli na „ty”, ale wydawało się to w właściwe. House popatrzył na niego jak na idiotę albo jak na wyjątkowo trudne wychowawczo dziecko. Diagnosta westchnął i odwrócił się w stronę lustra.

- Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie doktor Mallard i powiedział, co się stało. Przykro mi.

Tritter spotkał oczy House’a w lustrze i widział, że diagnosta mówi szczerze. Pokiwał jedynie głową i powiedział z nutką rozbawienia:

- Czemu nie jestem zdziwiony, że znasz Mallarda?

Diagnosta prychnął w piwo i wycierając brodę białą serwatką, popatrzył na Michaela z udawaną złością. Tritter zaśmiał się i poklepał lekarza po ramieniu. Ponownie zapadła cisza, ale w odróżnieniu od poprzedniej, ta była przyjazna. Wypili jeszcze ze dwa lub trzy piwa, a później House wyciągnął portfel i zapłacił za drinki.

~ * ~

- Chwileczkę.

Przerwał Wilson, a detektyw zamrugał gwałtownie, jakby wyrwany z transu.

- House sam zapłacił?

Onkolog sam nie wiedział, co bardziej go dziwi. Czy to, że House wyciągnął pomocną dłoń w stronę osoby, która ostatnie kilka miesięcy zamieniła mu życie w piekło? A może to, że ten sam House zapłacił za coś nie tylko za siebie, ale też za kogoś innego? Tym bardziej Trittera. Przekrzywił głowę na bok, dochodząc do wniosku, że sprawa rachunku i tego, kto zapłacił, bardziej mu przeszkadza niż to, że House postanowił pomóc znienawidzonemu policjantowi.

- Tak... – odpowiedział niepewnie na pytanie Tritter – Przepraszam, ale co w tym takiego dziwnego, doktorze?

Jakby zdając sobie sprawę z tego, jak to pytanie musiało zabrzmieć, Wilson się zawstydził.

- Nic... Wszystko... To skomplikowane.

Detektyw kiwnął tylko głową i wrócił do przerwanej opowieści.

~ * ~

Kiedy wyszli, House podszedł prosto do drzwi kierowcy. Tritter stał przez chwilę, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje. Musiał mieć przy tym ciekawą minę, ponieważ diagnosta się zaśmiał i wytłumaczył.

- Piłeś piwo.

Detektyw zamrugał.

- Ty też.

Lekarz kiwnął głową.

- Tak, bezalkoholowe.

Tym razem to policjant kiwnął głową i nic więcej nie mówiąc, wsiadł do samochodu. Jechali już od dobrych kilkunastu minut, kiedy Tritter postanowił w końcu przerwać ciszę.

- Dokąd jedziemy?

- Do domu – powiedział House, wrzucając kierunkowskaz w prawo.

Na skrzyżowaniu skręcili w prawo, a na następnym pojechali prosto, kiedy detektyw zauważył.

- Mieszkam po drugiej stronie miasta.

House popatrzył na niego i uśmiechnął się.

- Tak, wiem. Jedziemy do mnie.

- Nie jestem gejem.

Powiedział to tylko dla jasności. Mimo to diagnosta zaśmiał się, szczerze rozbawiony.

- To dobrze, bo ja też nie.

Znowu jechali w ciszy, którą tym razem postanowił przerwać ordynator.

- Jutro zadzwonię do mojego przyjaciela, doktora Nathana Lacroix. Jest on dyrektorem wyśmienitej placówki niedaleko Shelton, która zajmuje się próbami samobójczymi. Mają doskonałe wyniki. Przeszło trzy czwarte ich pacjentów po wyjściu ze szpitala już nigdy nie próbuje się zabić.

House specjalnie przemilczał, że pozostała jedna czwarta praktykuje samospalenie. Resztę drogi do mieszkania diagnosty przejechali w ciszy i dopiero kiedy diagnosta otwierał drzwi, została ona przerwana.

- Dlaczego? – zapytał Tritter.

Diagnosta odwrócił się do niego.

- Co: dlaczego?

- Dlaczego mi pomagasz? – uściślił policjant.

Lekarz odwrócił się w stronę otwieranych przez siebie drzwi i odpowiedział na pytanie.

- Ponieważ potrzebujesz pomocy.

Michael odczekał chwilę, oczekując ciągu dalszego. Kiedy House postanowił nadal milczeć, detektyw naciskał dalej.

- Tak po prostu? Ty tak nie działasz. Musi być coś jeszcze.

Weszli do mieszkania, a właściciel odwrócił się do niego i przekrzywiając na bok głowę, zapytał.

- A jak twoim zdaniem działam?

Z jakiegoś powodu Tritter poczuł przemożną chęć, żeby się cofnąć. Pytanie było zadane spokojnym głosem z nutką zainteresowania i może rozbawienia, a postawa mężczyzny nie przypominała żadnej ze znanych mu prób ataku. Jednak coś w tym kalece go przerażało. Przełkną parokrotnie i w końcu odpowiedział. Miał nadzieję, że tym razem mówi rozważnie.

- Inaczej. Twoje działania zawsze mają cel. Jednym z nich jest zabawa. Musisz mieć ze swojego działania jakąś rozrywkę. Działanie uboczne to wyleczenie pacjenta lub, w tym konkretnym przypadku, pomoc mnie.

House wyglądał na rozbawionego. Kącik ust drżał mu niebezpiecznie, a laska podskakiwała wesoło w dłoni mężczyzny, uderzając o podłogę. Stuk. Stuk. Stuk.

- A skąd masz pewność, że pomaganie tobie nie jest dla mnie zabawą? – spytał znienacka.

Tritter zamrugał, zaskoczony. Nie wiedział.

- A jest?

Pytanie opuściło jego usta, zanim zdążył się zastanowić, co robi. Spuścił głowę. Usłyszał, jak gospodarz wyszedł z pokoju, a po chwili wykrzyczane pytanie, czy nie napiłby się czegoś. Co, jak się później okazało, i tak nie miało znaczenia.

~ * ~

- Naprawdę? – spytał Wilson.

- Co: naprawdę, doktorze? – spytał detektyw, siadając w końcu z powrotem na kanapę.

- Naprawdę House zaproponował panu coś do picia?

To wszystko nie mieściło się onkologowi w głowie. Mimo że znał przecież diagnostę i wiedział, że jest on zdolny do wielu rzeczy – również tych pozytywnych, jak na przykład dobre maniery. Pokręcił głową, jakby to pomogło mu wszystko uporządkować.

- Tak – odpowiedział Tritter.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Nie 16:14, 16 Lis 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 9:44, 18 Lis 2014    Temat postu:

Ksenia Duchowlow napisał:
Richie, czytanie fika – jakiegokolwiek – z zamkniętymi oczami może być trudne, ale Ciebie stać na wiele, więc....
oj tam, to nic trudnego, jeśli się wystarczająco dużo potrenuje A mnóstwo ludzi ma do tego wrodzony talent i robią to bezwiednie, bo tylko tak można wytłumaczyć, że tak często spotyka się osoby, które coś oglądają/czytają i nie dostrzegają oczywistości

Tjaaa, mój mały musk nadal nie ogarnął tego, że House mógłby z własnej nieprzymuszonej woli chcieć mieć coś wspólnego z Tritterem, a tym bardziej mu pomagać (nie wspominając o stawianiu mu piwa i zabieraniu go do domu) W związku z tym mam cichą nadzieję, że jednak naszym ulubionym diagnostą kierują jakieś niecne motywy.
Z drugiej strony, Tritter pozostał narcystycznym sobą. No bo cóż to za absurdalny pomysł, że House chciałby się z nim przespać?! Fuj!
No i na koniec: Wilson łamiący zasady... Ten "głos diagnosty w jego głowie" brzmi podejrzanie - jakby duch House'a go opętał i powoli przejmował jego ciało. Jeśli jeszcze Wilson zacznie jeździć motocyklem i utykać na prawą nogę, to chyba osobiście poszukam mu jakiegoś dobrego egzorcysty

Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 13:52, 25 Lis 2014    Temat postu:

Richie, kochanie, co do tego egzorcyzmu, to zostaw to na inny czas. Nie mam zamiaru nawiedzać ani opętać Wilsona. Co do jeżdżenia motocyklem - to fajny pomysł pomyślę nad nim.

Ogłoszenia parafialne:

- pojawia się w nim postrzał
- cos o przyjaźni wilsonowo-house'owej
- i pseudo przyjaźni tritterowo-house'owej (przez którą Richie uczy się czytać z zamkniętymi oczami)
- oraz coś o domniemanej dalszej rodzinie diagnosty

Odnośnik:

1 - Piotr Polk – Mój Film - Walizka (fragment piosenki)


Betowała jak zawsze niezastapiona Richie117 - Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie


Rozdział 2

W przedsionku piekła

„Well I won't back down, no I won't back down
You can stand me up at the gates of hell
But I won't back down

Gonna stand my ground, won't be turned around
And I'll keep this world from draggin' me down
Gonna stand my ground and I won't back down

(...)”

Johnny Cash – I won’t back down


W pewnym momencie do gabinetu Wilsona weszła Helen Stevenson – pielęgniarka oddziałowa – i, obrzucając detektywa nieprzychylnym spojrzeniem, podała onkologowi karty chorych. James podziękował i powiedział, że przyjdzie później. Po jej wyjściu, między lekarzem a policjantem zapadła dziwna cisza. Nie niezręczna, ale i nie do końca swobodna. Tritter wziął głęboki oddech i mówił dalej.

~ * ~

Michael siedział na kanapie, chociaż House nie zaproponował mu, żeby usiadł, i pił z zielonego kubka czarną herbatę z saszetki, z taką ilością cukru, że łyżeczka stała na baczność. Diagnosty nigdzie nie było widać i policjant był pewien, że poszedł po koc i poduszkę, które obiecał przynieść. Wziął kolejny łyk herbacianego paskudztwa i aż się wzdrygnął. Jego chwilowy „przyjaciel” kazał mu to wypić, a później iść spać. Ewentualnie leżeć, bo on, House, zamierza się wyspać.

Kiedy to mówił, Tritter popatrzył na zegarek na magnetowidzie. Według niego było za kwadrans jedenasta wieczorem. Dopiero później, po wyjściu oszalałego ćpuna, za jakiego w pewnym sensie detektyw miał ordynatora diagnostyki, zorientował się, że zegar na wyświetlaczu chodzi źle i że jest piętnaście po trzeciej.

Obrócił się, kiedy usłyszał ciężkie kroki House’a. Mężczyzna jedną ręką opierał się ciężko na lasce, a drugiej niósł koc, poduszkę i ręcznik.

- Gdzie doktor Wilson?

House z sapnięciem rzucił na kanapę przyniesione rzeczy.

- Aktualnie Wilson okupuje wygodne łóżko nowej pielęgniarki z chirurgii. Przypuszczam jednak, że wróci tu za tydzień, więc się nie zadamawiaj.

Michael miał właśnie odpowiedzieć, że nie ma takiego zamiaru i że gdyby to zależało od niego, to wylądowałby w swoim wygodnym łóżku. Najprawdopodobniej sam, ale to zawsze lepsze niż kanapa w obcym miejscu. Jednak House już wyszedł i Tritter słyszał tylko ciche trzaśnięcie drzwi.

~ * ~

- Rano House zadzwonił do swojego przyjaciela, doktora Lacroix’a, a trzy dni później Dora, moja siostra, została przyjęta do szpitala. – Policjant przekrzywił głowę. – W sumie, to wszystko potoczyło się strasznie dziwnie, ale cieszę się z tego. Co prawda z Dorą nadal nie jest najlepiej, ale o niebo lepiej niż było.

Tritter stał jeszcze przez moment przy szafce z książkami, a po chwili ruszył w stronę kanapy. Zanim jednak do niej dotarł, powiedział:

- Co mnie chyba najbardziej dziwi to to, że później spotykaliśmy się co jakiś czas na piwie albo czymś innym i gadaliśmy. O wszystkim. Myślę, że w pewnym sensie byliśmy dobrymi kolegami. I pewnie gdyby Ten na górze nie postanowił inaczej, to może nawet bylibyśmy przyjaciółmi.

Usiadł i wyciągnął paczkę papierosów. Najpierw zaproponował jednego Wilsonowi, a kiedy ten odmówił, sam zapalił. Znowu siedzieli w ciszy i onkolog nie chciał pierwszy jej przerwać. Wiedział, że po wysłuchaniu Trittera przyjdzie kolej na niego. A nie czuł się jeszcze gotowy na opowiedzenie własnej historii. Jednak kiedy zegar w komputerze zmienił się z dziesiątej dwadzieścia na dziesiątą dwadzieścia jeden, detektyw musiał w końcu zauważyć, że doktor sam nic nie powie. Policjant westchnął i strzepnął popiół z papierosa do plastikowego kubeczka po kawie.

- Niech mi pan powie, co wydarzyło się między piętnastym i dziewiętnastym stycznia, doktorze Wilson. Rozumiem, że to musi być dla pana trudne, ale muszę wiedzieć.
James zamknął oczy i wziął uspokajający oddech.

~ * ~

Wilson kończył właśnie myć naczynia, kiedy House skończył jeść ostatniego naleśnika. Onkolog uśmiechnął się pod nosem. Mógł nie wiedzieć wielu rzeczy o swoim przyjacielu, ale nieważne, co by się działo, czy też – jak w przypadku ranków – nieważne, jak bardzo diagnosta nie chciał wstać z łóżka, naleśniki z polewą czekoladową zawsze działały cuda. Obrócił się od kranu, zabrał ostatni talerz ze stołu i kazał diagnoście pójść się przygotować do wyjazdu – w takich chwilach naprawdę miał wrażenie, że opiekuje się małym dzieckiem.

~ * ~

- Nie musi pan być aż tak szczegółowy, doktorze Wilson – przerwał opowieść Tritter. - Wystarczy, że powie mi pan, co wydarzyło się w trakcie waszego uwięzienia i jak zginął House.

Wilson uśmiechnął się jedynie i, wahając się tylko przez chwilę, zaczął mówić:

„Walizka ta sama od lat,
kupiona za pierwszą wypłatę,
na wielkiej przygody zadatek.
Na podróż triumfalną przez świat.
Cierpliwie waruje u drzwi,
w niej ciasno upchane marzenia.
Tak pewne bliskiego spełnienia,
że liczą na palcach już dni1”

Detektyw popatrzył na onkologa dziwnie.

- Nie rozumiem.

Wilson ponownie się uśmiechnął, ale przetłumaczył.

- Och... – powiedział, marszcząc brwi. – Jednak nadal nie rozumiem.

Onkolog podniósł leżący na biurku długopis i obracając go między palcami, odpowiedział:

- House - nasza wspólna przyjaźń - w pewnym sensie, jest moją walizką, którą pakowałem przez te wszystkie lata, a teraz w końcu nadszedł czas, żebym ruszył w podróż.

Tym razem to Tritter się uśmiechnął.

~ * ~

Planowo mieli wyjść za dwadzieścia siódma. Wyszli dwadzieścia po siódmej – chociaż onkolog stwierdził to, polegając na swoim zegarku, a nie na jednym z czasomierzy w domu przyjaciela. Zanim House zamknął drzwi mieszkania, a później budynku i zszedł ze stopnia, Wilson zdążył krytycznym okiem spojrzeć na ubranie diagnosty. I nie po raz pierwszy James zastanawiał się, czy Greg wiedział, jaki obraz nędzy i rozpaczy przedstawiają sobą jego ubrania. Po namyśle stwierdził, że albo jednak nie wiedział, albo wiedział i ubierał się tak z premedytacją. To drugie pasowało do oszalałego diagnosty jak ulał.

Onkolog podszedł do niego szybko i poprawił mu poły marynarki i płaszcza, które zawinęły się do środka. A później ponownie omotał szyję diagnosty szalikiem. House oddawał się tej czynności biernie, wiedząc z doświadczenia, że inaczej nie ruszą, a Wilson będzie mu później pół dnia truł z tego powodu. W końcu, kiedy diagnosta uznał, że Jimmy wystarczająco długo zachowywał się jak na Żydowską Mamuśkę przystało, dłoń James natrafiła na przypięty po wewnętrznej stronie poły srebrny krzyżyk wielkości paznokcia.


Mężczyźni popatrzyli na siebie. Wilson zdziwiony, a House z zainteresowaniem, co jego przyjaciel zrobi. Onkolog jednak nic nie zrobił. Skończył poprawiać i w milczeniu pomógł diagnoście dojść do samochodu. Dopiero w środku się odezwał.

- Nie wiedziałem, że nosisz krzyż.

- Wolę to niż koloratkę – odpowiedział House.

Wilson kiwnął tylko głowa, przekręcił kluczyki w stacyjce, wbił bieg i ruszył.

~ * ~

- Krzyżyk? Koloratkę? – spytał Tritter.

Wilson się zaśmiał, ale był to raczej pokręcony śmiech, który nie miał w sobie ani grama z wesołości.

- Tak. House był księdzem.

Detektyw wyglądał na zaskoczonego. Jednak onkolog tego nie zauważył i mówił dalej.

- Nie jestem pewien, czy nosił go zawsze, ale jeżeli nie, to ironia losu, że akurat tamtego dnia go wziął.

~ * ~

- Cuddy cię szuka – powiedział.

Zamkną za sobą drzwi zabiegówki numer siedem i podszedł do kozetki, na której leżał rozłożony jego przyjaciel. House otworzył właśnie usta, żeby pewnie powiedzieć Wilsonowi w kilku nieprzyjemnych słowach, gdzie to ma i gdzie onkolog może to sobie wsadzić, kiedy od strony zamkniętych przed chwilą drzwi słychać było krzyki, błagania i strzały. Później drzwi znowu się otworzyły, lecz tym razem nie stał za nimi żaden rozdrażniony pacjent, ale człowiek w kominiarce na głowie, który mierzył do nich z karabinka. Otworzone z rozmachem drzwi powaliły onkologa na podłogę, przez to cała sytuacja wydawała się jeszcze bardziej przerażająca.

Nie wiadomo, kiedy House znalazł się przy boku Wilsona i pomógł mu wstać. Uzbrojony mężczyzna wyrwał z prawej ręki diagnosty laskę i wyciągnął dwóch lekarzy z pomieszczenia. Obaj zostali siłą wyrzucenia z zabiegówki. House, mimo że bez swojej laski ledwo umiał utrzymać się na nogach, pomógł ponownie podnieść się onkologowi, który znowu upadł. Kuśtykając, House poprowadził Wilsona do stojących pod ścianą ludzi. Wszyscy stali zbici w gromadkę i trzęśli się ze strachu. Onkologowi przypominali trochę galaretkę, jaką matka robiła często na przyjęcia dla swoich znajomych. Ona też była wielopoziomowa i wielokolorowa. James pokręcił głową, żeby pozbyć się tych irracjonalnych myśli i skojarzeń.

- Cisza! - krzyknął jeden z piątki zamachowców.

Chociaż wcale nie musiał tego robić. Wszyscy zakładnicy stali w ciszy i patrzyli na nich z przerażeniem. Wilson przełknął ze strachu ślinę i zacisnął mocniej dłoń na ramieniu przyjaciela, kiedy zauważył, że człowiek, który wyciągnął ich z zabiegówki, przygląda im się intensywnie. House chyba też to zauważył, bo przybliżył się do onkologa i zasłonił go nieznacznie własnym ciałem. Ordynator onkologii dopiero po chwili zdał sobie z tego sprawę, ale ich obserwator był bardziej spostrzegawczy. Zmrużył groźnie oczy i szepną coś stojącemu obok towarzyszowi, temu, który kazał im być cicho. Tamten popatrzył na nich i kiwnął głową. Wilson znowu przełknął ślinę, a jego dłoń bezwiednie zacisnęła się na marynarce tuż nad lewym biodrem ordynatora diagnostyki.

~ * ~

- ...kazali być nam cicho, zachowywać się spokojnie i wykonywać ich polecenia, a nikomu nic się nie stanie.

Zdradziecka łza potoczyła się po policzku Wilsona, jak to mówił. Onkolog wytarł ją ze złością. Byli tak bardzo przerażeni. Wszyscy. Bez wyjątku. James był pewien, że nawet House się bał. Nie okazywał tego, ale ci, którzy go znali, widzieli po sposobie, w jaki trzymał się krzesełka, że maskuje się ze względu na innych.

~ * ~

Dzień mijał boleśnie powoli. Kilkoro dzieci, które były w klinice, zaczęło się kręcić, aż w końcu cicho grać w jakieś gry. Nawet dorośli szeptali między sobą. Siedzący po lewej stronie Wilsona Chase nucił coś, co przypominało onkologowi jakiś psalm. House stał oparty ciężko o krzesło i obserwował wszystkich swoimi bystrymi oczami. Jamesowi wydawało się, że jego przyjaciel na coś czeka. W końcu, kiedy wskazówki wiszącego na ścianie zegara zatrzymały się na godzinie siódmej trzydzieści, zrozumiał na co - a właściwie na kogo czeka diagnosta.

Przed szklanymi drzwiami prowadzącymi do kliniki stanął chudy mężczyzna. Miał nieprzyjemną twarz – Wilson pomyślał, że nadaje się ona na twarz seryjnego mordercy. Duży orli nos i oczy tak jasne, że wydawało się, że ten człowiek nie posiada tęczówki, a jedynie czarną źrenicę na środku oka. Tylko ubranie pasowało do funkcji negocjatora. Ciemnogranatowa marynarka, tego samego koloru spodnie i zielona koszula. Oparł się o stół pielęgniarek i czekał na coś. Kilka dłuższych, siwych pasemek włosów opadło mu twarz, przez co była ona częściowo schowana.

~ * ~

- Harry Milton.

Wilson zamrugał.

- Słucham?

Tritter popatrzył na onkologa znad notesu, w którym co chwilę coś notował.

- Ten negocjator nazywa się Harry Milton – powiedział i postukał długopisem w usta. – Między nami mówiąc, doktorze Wilson, to nie powinno go tam być.

Onkolog popatrzył zdziwiony na policjanta.

- Nie rozumiem. Dlaczego?

Detektyw odłożył notatnik na kolana i oparł się wygodniej na kanapie. Przez chwilę zbierał myśli, aż w końcu zaczął.

- Williams wysłał do szpitala kogoś innego, ale Milton przechwycił komunikat o tym, co się dzieje i postanowił sam tam pojechać. Inspektor był wściekły. Zasugerował nawet, żeby go aresztować.

Mówiąc ostatnie zdanie, Tritter uśmiechał się złośliwie. Wilson nic nie rozumiał. Dlaczego zupełnie obcy człowiek tak ryzykował? Po co? Nie znaczyło to oczywiście, że onkolog nie był wdzięczny, że Milton prowadził negocjacje. Przeciwnie, przypuszczał, że to właśnie dzięki diagnoście i negocjatorowi wszystko skończyło się tak dobrze. Mimo, że tak źle.

- Dlaczego?

- Co: dlaczego, doktorze Wilson?

- Dlaczego to zrobił?

Policjant podrapał się po nosie i popatrzył na onkologa.

- Niektórzy policjanci – zaczął – szukają wrażeń i wyzwań. I przez moment myślałem, że Milton zalicza się do tej grupy, a dopiero później zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.

~ * ~

Wejście do Princeton-Plainsboro Teaching Hospital było całkowicie zablokowane przez wozy policyjne i strażackie. Na trawnikach siedzieli lub stali pacjenci, których stan nie wymagał wywiezienia do innej placówki. Wszyscy patrzyli z niepokojem w szklane przesuwne drzwi prowadzące do środka. Dwie godziny temu zniknął za nimi negocjator i mimo słyszanych z wewnątrz kilku strzałów oraz dźwięku tłuczonej szyby - do tej pory nie dawał on znaku życia.

Tritter skończył palić kolejnego papierosa i ze złością rzucił peta na ziemię. Był wściekły, że ten sukinsyn zjawił się na miejscu przed Owenem. Owszem, Milton był najlepszy, ale był on równie nieobliczalny jak dzikie zwierze. Sięgnął do kieszeni po kolejnego papierosa i wyjął puste opakowanie. Zgniatał je w momencie, kiedy drzwi do szpitala się rozsunęły i wyszedł przez nie Harry Milton. Negocjator szedł powoli, zamyślony. Z prawej brwi ciekła mu krew. Michael poczekał, aż jakiś lekarz go opatrzy, zanim obaj stanęli nieco dalej od ludzi, a on mógł złapać negocjatora za ramiona i potrząsając nim mocno, zaczął warczeć:

- Ty skończony idioto. Nie interesuje mnie, czy zginiesz czy nie, ale nie umrzesz na mojej warcie! Jeżeli to zrobisz, to nieważne jak bardzo martwy będziesz i jak głęboko wylądujesz w odmętach piekieł, i tak cię stamtąd wyciągnę, a później jeszcze raz zabiję i wyślę z powrotem. Zrozumiałeś?!

Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przesadza, ale musiał wytłumaczyć to temu neandertalczykowi o IQ przekraczającym setkę. Jeszcze raz potrząsnął mężczyzną. Ten jakby nigdy nic mu na to pozwalał.

- Skończyłeś? – spytał spokojnie. – Bo muszę przekazać ich żądania.

Tritter sapną ze złością, ale puścił Miltona i kiwnął głową, żeby ten mówił. Raport był krótki. Jak zawsze w takich sytuacjach zamachowcy chcieli pieniędzy. Tu było tak samo. Jedynie ilość, nominały i waluta zdziwiły detektywa.

- Chcą dwóch milionów franków szwajcarskich w dziesiątkach, dwudziestkach i pięćdziesiątkach?

Milton kiwnął głową.

- Cholera.

Tritter przeszedł się parokrotnie między jednym i drugim radiowozem. Takie żądanie było dość nietypowe, ale do zrealizowania. Sięgnął po papierosy, ale przypomniał sobie, że skończył paczkę. Zaklął.

- I samochód, tak?

Ponownie Milton kiwnął głową. To też było do zrealizowania. Wszystko, czego żądali zamachowcy, było do zrealizowania. Było tylko jedno „ale” - polityka Stanów Zjednoczonych. Sławetna zasada - nie negocjujemy z terrorystami i im podobnymi. Znowu zaklął.

- A co z zakładnikami?

Harry przez chwilę milczał.

- Dobrze. Są trochę zdenerwowani, ale to normalne. Jednak nie sądzę, żeby miało dojść do paniki. Greg raczej do niej nie dopuści.

- Greg?

- Gregory House, jest lekarzem w tym szpitalu. Ordynatorem, z tego co pamiętam.

Detektyw kiwnął głową. Zaczynało się robić ciekawie.

- Znasz House’a?

- Tak, to mój kuzyn.

Michael zamrugał.

- Kuzyn.

Cóż, pomyślał Tritter, to by tłumaczyło, dlaczego Milton go tak denerwuje. To musiało być rodzinne. Fakt, że koleguje się z psychodelicznym diagnostą, nie oznaczał, że ten nadal nie grał mu na nerwach. Po za tym, sytuacja była coraz lepsza – i to był sarkazm. Jakby miał mało problemów.

- Tak. Co prawda jest to piąta woda po kisielu, ale nadal rodzina. Dla ułatwienia: kuzyn.

Tritter kiwnął pomału głową. Musiał zabrać stąd Miltona.

- Znasz politykę. Nie pracuje się przy sprawie, która związana jest z rodziną. Muszę cię odsunąć.

Mówiąc to, zaczął sięgać po telefon, kiedy nagle negocjator złapał go za nadgarstek. Mimo wydawałoby się chudych i słabych rąk, okazały się one niezmiernie silne. Tritter popatrzył na trzymającego go mężczyznę.

- Milton...

- Nie, posłuchaj! - negocjator przerwał detektywowi.

Michael kiwnął głową, a Harry puścił mu rękę. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie i mierzyli się wzrokiem.

- Greg jest moim kuzynem. Obaj – ja i on – znamy się jak łyse konie. Kiedy będę chciał coś zrobić, to Greg to zauważy i zacznie mi pomagać. To działa też w drugą stronę. Masz najlepszy układ, Tritter. Nie zmarnuj go.

Milton oparł się o samochód i popatrzył na Trittera wyczekująco. Detektyw stał i gryzł wyciągnięty z kieszeni ołówek. Cholernie chciało mu się palić.

- Skąd ta pewność? Skąd wiesz, że House prawidłowo cię odczyta? Robiliście to już kiedyś? W takich warunkach?

Cisza. Tritter chciał się uśmiechnąć. Zawsze było tak samo, kiedy sprawa dotyczyła w jakimś stopniu policjanta. On sam nie był wyjątkiem. Westchnął i miał właśnie powiedzieć Miltonowi, żeby się zwijał i że sprawę przejmuje Owen – ku radości Trittera – kiedy negocjator odpowiedział na pytanie.

- Niezupełnie. Nigdy nie pracowaliśmy w takich warunkach. Przez co wszystko jest inaczej, ale przypuszczam, że się uda. I Greg, i ja zrobimy wszystko, żeby ocalić tych ludzi. A to wszystko, na czym ci zależy. Więc, do kurwy nędzy, daj nam pracować.

~ * ~

– ... Zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że House pracował kiedyś z negocjatorem. W jakiejkolwiek sytuacji. Ale na to pytanie Milton nie chciał mi odpowiedzieć. Przynajmniej na początku. Później, kiedy ciało House’a zostało zabrane przez Matthewsa, to podszedł do mnie i powiedział, że kiedyś razem ze swoim kuzynem uratował dziecko z rąk ojca, który chciał je zrzucić z dziesiątego piętra, a później samemu się zastrzelić.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 11:00, 09 Gru 2014    Temat postu:

Ksenia Duchowlow napisał:
Richie, kochanie, co do tego egzorcyzmu, to zostaw to na inny czas. Nie mam zamiaru nawiedzać ani opętać Wilsona. Co do jeżdżenia motocyklem - to fajny pomysł pomyślę nad nim.
okej, to skoro tak, to zamiast egzorcysty poszukam dobrego ortopedy, jak się nam Wilson na motorze uszkodzi


Ow, ow, ow, biedna kanapa House'a! To musiała być dla niej ciężka noc, kiedy nocował na niej cuchnący piwem i papierosami Tritter, a nie jak zawsze czyściutki i pachnący Wilsonek
Bardzo mi się podobało, że Wilson wykorzystał taki fragment piosenki do opisania swojej znajomości z House'em. Chociaż po głębszym zastanowieniu myślę, że House miałby więcej powodów do użycia tego kawałka - w końcu przy pierwszym spotkaniu wpłacił kaucję za Wilsona, wiedząc że Wilson będzie dla niego źródłem rozrywki
I wreszcie kolejny interesujący członek rodziny House'a oraz to, że House miał swoje doświadczenia jako negocjator... Kiedy House miał czas na te wszystkie dokonania i utrzymywanie tylu znajomości? Ja bym tego nie ogarnęła, nawet gdybym żyła dwieście lat

Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 21:29, 20 Gru 2014    Temat postu:

Masz rację Richie ta piosenka lepiej by brzmiała w ustach House, ale z drugiej strony - Wilson tyle razy kupował diagnoście jedzenie i inne rzeczy....

Co do samego rozdziału, to:

- w końcu wyjaśni się dlaczego do tego wszystkiego doszło
- zostaje postrzelony Chase
- prowadzona jest też operacja
- a, no i przytulaśny moment wilsonowo-house'owy - który dedykuję Richie117

Życzę tez wszystkim Wesołych, Hilsonowych Świąt i Hilsonowego Nowego Roku!

Betowała jak zawsze niezastapiona Richie117 - Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie


Rozdział 3

Człowiek, a może diabeł?

„Na drodze do prawdy stoi wiele przeszkód. Kiedy zawodzi ludzka sprawiedliwość, kiedy sądy i prawo nie daje zadośćuczynienia poszkodowanemu, zjawia się często sam diabeł, by złoczyńcy karę wymierzyć.”

- Wiktoryn Grąbczewski, Diabeł Polski w rzeźbie i legendzie



W gabinecie zapadła cisza. Wilson otworzył szufladę i wyjął z niej małe kartonowe pudełko, w którym trzymał przygotowane dla pacjentów skręty. Wyciągnął jednego i zapalił ostatnią zapałką, która jakimś cudem ostała się w dolnej szufladzie. Zaciągnął się porządnie i po chwili wypuścił obłok białego dymu z ust. Niewiele go teraz obchodziło, że pali średniej klasy towar – jak często wypominał mu House – przy policjancie. Musiał odreagować.

Teraz rozumiał spokój i opanowanie House’a oraz jego nieznaczne, niezrozumiałe wówczas znaki dawane za pomocą rąk, głowy, brwi i ust. Diagnosta w ten sposób komunikował się ze swoim kuzynem. Nagle Wilson poczuł niezrozumiałą więź z negocjatorem i zapragnął poznać bliżej Miltona. Irracjonalności całej sytuacji dodawał fakt, że onkolog tak naprawdę bał się poznać Harry’ego Miltona.

Emocje, które nim targały, musiały odbić się w jakiejś mierze na jego twarzy, ponieważ Tritter, podając mu kubeczek po kawie, który służył za prowizoryczną popielniczkę, powiedział:

- Nawiasem mówiąc, doktorze Wilson, Milton chciałby pana poznać.

Wilson, który się właśnie zaciągał, zaczął kaszleć. I dopiero po chwili zdołał wycharczeć:

- Ekhym... Co? Dlaczego? Ekhym...

Tritter wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

~ * ~

Noc, mimo obaw Wilsona, minęła spokojnie. Ich porywacze pozwolili im spać, a dopóki ci, którzy nie spali, zachowywali się cicho, nie przeszkadzali im. House w końcu usiadł przy onkologu na podłodze i sprawiał wrażenie, jakby zasną. Ordynator onkologii nie był pewien, czy jest tak faktycznie, ale jeżeli tak, to nie chciał tego sprawdzać. Chociaż jeden z nich powinien się wyspać. Przy jego drugim boku półleżał Chase, który z całą pewnością spał i obśliniał fartuch Jimmy’ego.

I wychodziło na to, że z tej całej zbieraniny ludzi (pomijając kilka wyjątków) jedynie onkolog nie był wstanie zasnąć. Był przestraszony, poirytowany i zły. Do tego miał złe przeczucie. Przypuszczał, że związane to było po części z tym, że siedzące w kącie dziecko cały czas szlochało w matczyną pierś, a kobieta nie umiał go uspokoić. Z tym, że cztery godziny temu ktoś przy nim strzelał do człowieka. Mniejsza o to, że celowo spudłował. W życiu nikt przy nim nie strzelał i był to dla niego szok. Pewnie gdyby nie House to zrobiłby coś głupiego. Wziął kilka uspokajających oddechów i spróbował zasnąć.

Kiedy tylko zamknął oczy, zobaczył, jak jeden z zamachowców wyciąga broń w stronę negocjatora i strzela, a szkło z rozbitej szyby rozpada się na miliard malutkich kryształków. Jak jedna większa bryła mija głowę siwowłosego mężczyzny o kilka milimetrów, kiedy ten rzuca się na podłogę i kapiącą z rozciętej brwi krew. A w uszach nadal słyszał krzyki i piski ludzi – w tym swój własny krzyk. I napiętego, gotowego do skoku House’a, który obserwował wszystko ze zwężonymi oczami i z którego ust nie wydobył się żaden dźwięk.

Otworzył oczy. Wiedział, że dzisiaj już nie zaśnie.

~ * ~

Onkolog musiał na chwilę wyjść z gabinetu, żeby zrobić obchód i porozmawiać z kilkoma pacjentami, ale kiedy wrócił, detektyw nadal siedział na kanapie. To utwierdziło Wilsona w tym, że będzie musiał opowiedzieć swoją historię do końca. Zdjął fartuch i usiadł za swoim biurkiem. Nie był pewien, na co czeka, ale nie potrafił zacząć. Tritter to chyba zauważył bo spytał:

- A co wydarzyło się później, doktorze?

Wilson przymknął oczy.

~ * ~

Było wczesne przedpołudnie i wszyscy byli już głodni, a kobieta z cukrzycą miała trudności z utrzymaniem się na jawie. Mimo że lekarze zwracali na to uwagę porywaczy, ci kazali im siedzieć cicho. W końcu, ku zdziwieniu chyba wszystkich obecnych, Chase nie wytrzymał. Wstał i ruszył w stronę pokoju zabiegowego numer pięć. Znajdował się w połowie drogi, kiedy jeden z zamachowców wystrzelił. Ponieważ chirurg był odwrócony do niego tyłem, nie zauważył tego i nie zdążył się uchylić. I padłby jak długi, gdyby nie House. Diagnosta zerwał się z miejsca tak szybko, że nikt nie przypuszczał, że kaleka jest do tego zdolny. Zaczął uciskać ranę, a spomiędzy palców wypływała mu ciemnoczerwona krew. Wilsonowi zrobiło się nagle niedobrze.

- Muszę go przenieść do zabiegówki, szybko! Wilson, rusz tyłek! Będziesz mi asystował!

~ * ~

- Na początku nie rozumiałem, o co mu chodzi. Przy czym asystować? A później House zawołał jeszcze dwie pielęgniarki i razem z leżącym na noszach Chase’em ruszył w stronę zabiegówki.

Onkolog nagle się zaśmiał.

- A najlepsze z tego wszystkiego jest to, że oni, ci porywacze, nawet nie wiedzieli, jak zareagować. Nie zdążyli. House wydawał dyspozycje szybciej niż oni byli w stanie ogarnąć całą sytuację. A później ta kobieta z cukrzycą faktycznie dostała glukozę.

~ * ~

Sala nie była przystosowana do operacji, ale w zaistniałej okoliczności raczej i tak nie mogli liczyć na nic innego. House założył fartuch jednorazowy w żółtym kolorze, a pielęgniarka Sandra – James był pewien, że to ona, bo miała znamię w kształcie ośmiornicy na obojczyku – podała mu identyczny. Wilson nie wiedział, czy diagnosta wiedział, co robi, ale jeżeli on nie wiedział, to kto miał wiedzieć?

House szybko rozporządzał wybranym personelem. Druga pielęgniarka, której imienia onkolog nie był pewien, naciskała na ranę, kiedy diagnosta wprawnie wkłuwał się w żyłę szyjną, a Sandra podawała mu trzyprocentowy roztwór glukozy. Przez ten czas Wilson szukał leków przeciwbólowych, wystarczająco silnych, by znieczulić pacjenta w czasie operacji. Ponieważ w gabinecie zabiegowym nie było silnie działających leków, onkolog mógł liczyć jedynie na paracetamol i ibuprofen. Diagnosta wydawał się też o tym widzieć, bo powiedział przez ramię:

- Wilson sporządź roztwór. Pięćset miligramów ibuprofenu i dwieście pięćdziesiąt paracetamolu na kilogram masy ciała. Sól masz w górnej szufladzie po swojej lewej.

Onkolog kiwnął głową i zabrał się do roboty. Już po chwili wiedział, że to nie będzie takie proste.

- Ile waży?

Pytanie było rzucone w przestrzeń, ale po chwili odpowiedziała druga pielęgniarka.

- Około siedemdziesięciu pięciu, osiemdziesięciu kilogramów. Plus minus.

Znowu kiwnął głową. Bez wagi było mu ciężej, ale miał nadzieję, że wstrzyknął odpowiednią dawkę leku. Wstrząsnął buteleczką i podał ją czkającej już Sandrze. Ta od razu podłączyła ją do Chase’a. W międzyczasie House oczyścił miejsce dookoła rany i przygotował nadal świadomego chirurga do operacji.

- Chodź, Wilson, pomożesz mi.

Dopiero stojąc i asystując diagnoście przy usuwaniu kuli, onkolog zdał sobie sprawę, że nikomu z nich nie przyszło do głowy, żeby zasłonić szybę i że wszyscy zgromadzeni w poczekalni obserwują, co oni robią. Kiwnął głową Sandrze, a ta od razu podeszła do okna i zasłoniła je. Tak było lepiej.

~ * ~

- Z tego co wiem, to operacja się udała.

Wilson zamrugał. Znowu był tam, z rękami aż po łokcie zanurzonymi w krwi Chase’a.

- Tak. Udało się.

Przez moment panowała cisza.

- Kiedy usłyszeliśmy strzał, nie wiedzieliśmy, co się dzieje – powiedział Tritter, przyglądając się czujnie onkologowi. – Niechętnie zgodziłem się puścić Miltona, ale ten zaraz wrócił i powiedział nam tylko, że kogoś postrzelili. Że nie ma House’a ani kilku innych osób i że na podłodze znajduje się kałuża zaschniętej krwi.

Wilson wzdrygnął się na ten opis. Aż za dobrze pamiętał, jak to wyglądało.

~ * ~

Operacja skończyła się w późnych godzinach wieczornych, a i tak nie mieli pewności, czy wszystko poszło tak, jak chcieli. House słaniał się ze zmęczenia i głodu, Wilson też, ale to nie na nim spoczywało obciążenie związane z zabiegiem. Onkolog pomógł dojść przyjacielowi do ściany i podał Lucy – jednej z dwóch pozostałych pielęgniarek – kilka ampułek z glukozą oraz wenflonów. Dopiero kiedy to zrobił, usiadł obok diagnosty i pozwolił, żeby to, co się stało, w końcu do niego dotarło.

Nie zauważył, że drżą mu ręce ani że po policzkach spływają łzy, ani tego, że ma problem z oddychaniem. Na początku nie zauważył też, że House go objął i przytula go do swojej piersi. Dopiero kiedy zasypiał i czuł pod policzkiem miarowe, uspokajające bicie serca, zdał sobie z tego sprawę. Uśmiechnął się nawet nieznacznie. W końcu kto by pomyślał, że zdziczały diagnosta jest zdolny do czegoś takiego. Zasnął.

~ * ~

- Dzięki Bogu noc była spokojna. Znowu pozwolono nam spać. A następnego dnia pozwolili nam coś zjeść.

Mówiąc to, Wilson uśmiechnął się. Nigdy by nie przypuszczał, że chipsy, którymi tak obżerał się House, mogą być tak cholernie smaczne.

~ * ~

Po śniadaniu – jeżeli paczkę chipsów na osobę można było nazwać śniadaniem – zjawił się Milton. Przez chwilę stał, obserwując zakładników, jak zawsze dłuższą chwilę patrzył na diagnostę, a później zwrócił się do porywaczy.

- Mamy problem. Mój szef nie chce się zgodzić na taką kwotę.

Ledwo skończył to mówić, a karabiny dwóch zamachowców zostały skierowane na niego.

- Może mniejsza kwota. Powiedzmy trzy czwarte obecnej.

Porywacze popatrzyli na siebie i zebrali się, by się naradzić. Przez chwilę rozmawiali, aż w końcu jeden z nich – Wilson był pewien, że był to ten, który wpatrywał się dłużej w niego i który przypuszczalnie był liderem - powiedział:

- Zgoda, ale zamiast tych pieniędzy chcę doktor Cuddy.

Słysząc to, Wilson zesztywniał. Po co chce widzieć się z Lisą? O co w tym wszystkim chodzi? Milton myślał chyba podobnie, bo zadał podobne pytanie.

- Po co wam doktor Cuddy?

Przez chwilę było cicho. Mężczyzna chyba zastanawiał się, jak odpowiedzieć albo czy w ogóle odpowiedzieć. W końcu kiwnął głową.

- Będzie wiedziała, o co chodzi. Nazwisko: Fernandez.

Tym razem Milton kiwnął głową. Jeszcze raz popatrzył na House, a później wyszedł.

~ * ~

- O co chodziło? – Dla odmiany tym razem to Wilson zadawał pytania. – Nikt mi nie objaśnił całej sprawy. Kim był Fernandez?

Tritter westchnął i wyciągnął z kieszeni gumę z nikotyną. Lubił palić, ale musiał zacząć się ograniczać. Wydłubując drażę z blistra, odpowiedział:

- W zeszłym roku, zdaje się, że w październiku, doktor Cuddy miała pacjenta, którego organizm po pewnym czasie stosowania eksperymentalnego leku odrzucił własną wątrobę. Pacjent miał zostać wpisany na listę biorców pierwszego stopnia, ale komisja, w której zasiadała doktor Cuddy, postanowiła, że się nie kwalifikuje. Po trzech dniach pacjent zmarł. Była to siostra Carla Fernandeza – mężczyzny, który was więził.

Wilson zbladł. Wszystko z powodu tego, że Cuddy albo inny transplantolog nie wytłumaczyli rodzinie pacjenta zasad kwalifikacji do przeszczepu. Przełknął ślinę. House zginął, bo administratorka szpitala nie dopilnowała, żeby wszystko zostało wyjaśnione. Było mu niedobrze. Wstał gwałtownie i nie patrząc na Trittera, wyszedł na balkon. Potrzebował świeżego powietrza.

~ * ~

- Co było dalej, doktorze Wilson?

Spytał detektyw, zarzucając na ramiona onkologa płaszcz. Wilson kiwnął w podzięce głową i popatrzył znów przed siebie.

- Tym razem zabili...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 10:30, 22 Gru 2014    Temat postu:

Ksenia Duchowlow napisał:
Masz rację Richie ta piosenka lepiej by brzmiała w ustach House, ale z drugiej strony - Wilson tyle razy kupował diagnoście jedzenie i inne rzeczy....
jasne, jasne Zresztą koniec końców to House czekał pod drzwiami Wilsona, a potem pojechali razem w świat, spełniać wilsonowe marzenia.

Awwww, dziękuję za dedykację przytulaśnej sceny Ale muszę przyznać ze skruchą, że przy pierwszym czytaniu nie doceniłam jej w pełni, bo byłam za bardzo przytłoczona angstowym klimatem rozdziału... Za to teraz - awww

Jak już Ci pisałam, fajnie to wymyśliłaś, że Cuddy swoim zaniedbaniem przyczyniła się do tej kryminalnej afery, a na dodatek zgrabnie wplotłaś tę informację prawie pod sam koniec trylogii, kiedy przeciętny fikoczytacz (jak ja) zupełnie przestał się zastanawiać nad motywami porywaczy. Pewnie nie mam co liczyć na to, że teraz Wilson pójdzie rozszarpać Cuddy na strzępy, a Tritter pomoże mu ukryć jej zwłoki, ale pomarzyć zawsze można, racja? A może w tej właśnie sprawie Milton chce się spotkać z Wilsonem?

Na koniec muszę powiedzieć, że zaintrygowałaś mnie mottem tego rozdziału. To znaczy, zaintrygowało mnie źródło tego motta. Bo tego typu książek przeważnie nikt nie czyta, a jeszcze rzadziej pamięta się ich fragmenty, żeby gdzieś je zacytować. Jestem pod wrażeniem

Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:34, 03 Sty 2015    Temat postu:

Uff. To był trudny do napisania rozdział, ale wydaje mi się, że wyszedł nieźle. A przynajmniej taką mam nadzieję.

Richie, fakt takich książek nikt nie czyta – ja też jeżeli mam być szczera – ale niegdyś czytałam. I tak jakoś się on, cytat, plątał w odmętach mojego komputera, i w końcu się na cos przydał.

Ogłoszenia parafialne:

Tak, wiem, że w sytuacji bez wyjścia każdy człowiek może udzielić chrztu. Jednak tutaj specjalnie chciałam zaakcentować rolę House’a.

I jestem też świadoma, że chrzest czyni kogoś tylko duchowym opiekunem, ale biorąc pod uwagę – samą sytuację i rolę Wilsona, który nie zapominajmy jest Żydem – oraz fakt, że to najczęściej rodzice chrzestni stają się opiekunami prawnymi jeżeli rodzice dziecka umierają (oraz potraktowanie tego jako ostatniej woli), to w sumie jest to możliwe i wykonalne. Pragnę też zauważyć, że rolę Trittera i jego słowa. Poza tym, możemy po prostu przyjąć na potrzeby fica, że jest to możliwe.

W tym rozdziale dzieje się dużo, ale chyba najważniejsza jest jego końcówka – śmierć House’a.

Tym też sposobem zbliżamy się ku końcowi trylogii. Przed nami jeszcze epilog.

Betowała jak zawsze niezastąpiona Richie117 - Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie

Edit. Zgodnie z sugestią Richie poprawiłam fragment i myślę, że teraz faktycznie wygląda on lepiej.

Odnośniki:

1 - Modlitewnik, Obrzęd Chrztu Świętego.


Rozdział 4

Poświęcenie

„(...)

Your sacrifice comes trought your mind,
But nothing is wasted,
You've made it now,
You rise again, breaking out,
Each step that you've taken,
You've paid the price.

The whole world is watching,
Yeah, the whole world is watching,
You when you rise.

What are you waiting for?
What are you fighting for?
Cause time's always slipping away,
The whole world is watching,
Yeah, the whole world is watching,
You when you rise.

(...)”

Within Temptation Ft. Piotr Rogucki - The Whole World Is Watching


Przez następne kilka godzin nic się nie działo. Po żądaniu Fernandeza Milton się nie pojawił, a House wraz z Wilsonem co jakiś czas znikali u Chase’a. Było późne popołudnie, kiedy wrócili z chase’owego obchodu, a za szklanymi drzwiami prowadzącymi do przychodni zobaczyli Cuddy stojącą z negocjatorem. Ręka diagnosty zacisnęła się na barku onkologa. James obejrzał się na przyjaciela. Twarz Grega była napięta. Szczęki zaciśnięte, rozszerzające się nozdrza i zabójcze spojrzenie błękitnych oczu. Ordynator onkologii zapragnął się odsunąć.

- Słucham, panie Fernandez? Chciał mnie pan widzieć.

Twarz mężczyzny ukryta była pod kominiarką, ale oczy były doskonale widoczne. Fernandez patrzył na Cuddy jak fanatyk. Zamachowiec zrobił kilka kroków w stronę drzwi.

- Za to, doktor Cuddy, co pani zrobiła, musi pani zapłacić.

Przy ostatnich słowach podniósł do góry broń. Milton zareagował od razu. Rzucił się na lekarkę w momencie, kiedy szklane drzwi ponownie przecięła salwa. Pozostałości szkła, które zostały jeszcze po wcześniejszym pokazie niezadowolenia, opadły na podłogę. Ludzie siedzący na podłodze skulili się, a dziecko, które pierwszej nocy nie spało, zaczęło krzyczeć. Wilson też zapragnął się skulić. Obrócił się i zanim zrozumiał, co robi, wtulił się w stojącego za nim diagnostę. Zacisnął dłonie na błękitnej koszuli i zaczął się modlić. Nagle, całkowicie wyraźnie zrozumiał, że nie chce umrzeć. Chciał żyć. Zobaczyć się z rodzicami. Pogodzić się z bratem. Być może ponownie się ożenić i tym razem tego nie spieprzyć. Zrozumieć tego dupka, swojego przyjaciela. Nagle miał tyle planów. Zaszumiało mu w uszach, a potem poczuł, że ktoś stara się rozluźnić jego zaciśnięte pięści. A po chwili stał sam w drzwiach do zabiegówki, tyłem do korytarza. Przełknął ślinę i zbierając całą odwagę, na jaką było go stać, obrócił się.

Sandra przytulała do piersi płaczące dziecko, a House pochylał się nad jego matką. Wszędzie dookoła diagnosty znajdowała się krew. Jak w transie Wilson podszedł do nich. Kobieta miała przedziurawioną klatkę piersiową, a krew wypływała z jej na wpół otwartych ust i spomiędzy palców diagnosty. Mimo chwilowego otępienia onkolog wiedział, że nie ma ona szans na przeżycie.

- Jak się nazywasz, dziecko?

Głos House’a był bardzo delikatny i cichy. Mimo to był doskonale słyszalny w korytarzu.

- Tina.

Spomiędzy ust wypłynęło więcej krwi. Wilson patrzył na to, co miał zamiar zrobić diagnosta, z czymś podobnym do fascynacji. Pamiętał z opowiadania House’a, że to już było. I tylko skrawkiem świadomości zauważył, że Los albo Fortuna to przewrotna suka.

- Jestem Greg, dziecko. Spokojnie, nie bój się. Ciii...

Mówiąc to, House pogłaskał kobietę po policzku, tym samym rozmazując na nim krew.

- Mój synek? Sammy?

- Żyje. Nic mu nie jest.

Tina zaszlochała, a łzy zmieszały jej się z krwią.

- Boję się.

House uśmiechną się smutno.

- Wiem. Ale zdradzę ci pewien sekret. Nie ma się czego bać. Bóg jest sprawiedliwym ojcem i przyjmie cię z otwartymi ramionami.

Wszyscy przysłuchiwali się tej wymianie zdań. Nawet zamachowcy. Niektórzy z nich nawet się przeżegnali, a inni patrzyli na diagnostę inaczej – jakby z szacunkiem.

- Skąd wiesz?

Dobre pytanie, pomyślał Wilson. Skąd House może to wiedzieć? Odbieranie czy ratowanie życia nie czyni z diagnosty eksperta. Oczywiście istniała jeszcze inna możliwość, mroczniejsza i jakby oczywista. Wzrok House’a stał się nagle rozmyty i niewyraźny.

- Byłem tam. Jest tam pięknie. Ciepło, radośnie i spokojnie. Po łąkach biegają zwierzęta, a na trawie siedzą ludzie. A między tym wszystkim przechodzi On. Pełen miłości, nadziei i czegoś, co trudno opisać słowami.

Kobieta się uśmiechnęła.

- Brzmi pięknie.

- Bo jest piękne.

Przez chwilę przyglądali się sobie. On, który to już widział i ona, która szukała wsparcia oraz tarczy przed strachem. Jedno i drugie na podobnej drodze, chociaż tak różnej. Zakaszlała.

- Nigdy nie wierzyłam. Nie tak zupełnie. Nawet nie ochrzciłam Sammy’ego.

Wzrok House’a tylko na moment zatrzymał się na onkologu.

- A chciałabyś?

Tina wyglądała na zaskoczoną tym pytaniem, ale jakby wyczuwając, że diagnosta jest zupełnie poważny, odpowiedziała:

- Tak.

House kiwnął głową.

- Wilson chodź tu, Lopez ty też.

Wszyscy ze zgromadzonych popatrzyli na diagnostę zdziwieni, ale nikt nic nie powiedział. Onkolog wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i rozłożoną położył na rękach przyjaciela. Lucy weszła do zabiegówki numer pięć, a po chwili wróciła z kubeczkiem do połowy wypełnionym wodą. Sandra przysunęła się z nadal płaczącym dzieckiem.

- W ramach wyjaśnień, jestem księdzem i mogę to zrobić.

Gregory House wziął głęboki oddech.

- Prosimy Boga wszechmogącego o miłosierdzie dla tego dziecka, które ma dostąpić łaski chrztu świętego, dla jego matki oraz rodziców chrzestnych, oraz dla wszystkich ochrzczonych.

Wilson zbladł, kiedy zrozumiał, co robi House i jaką rolę przeznaczył mu przyjaciel.

- House...

- Ciii... Wiem, Wilson.

Nawet się na niego nie popatrzył. Onkolog przełkną ślinę.

- Prosimy Cię, abyś to dziecko przez chrzest święty włączył do swojego kościoła.

Nagle odezwali się ludzie. Wilsonowi wydało się, że byli to wszyscy obecni albo chociaż większość.

- Wysłuchaj nas, Panie.

Na ustach House’a zabłąkał się cień uśmiechu.

- Prosimy Cię, abyś je przez chrzest uczynił swoim przybranym dzieckiem. Prosimy Cię, abyś mu przez chrzest święty dał uczestnictwo w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. Prosimy Cię, abyś we wszystkich tu obecnych odnowił łaskę chrztu świętego.

- Wysłuchaj nas, Panie.

Tym razem nawet Wilson przyłączył się do chóru głosów.

- Jak się nazywasz?

Spytał House chłopca. Dziecko najpierw popatrzyło na matkę, która kiwnęła zachęcająco głową, a dopiero później na diagnostę.

- Samuel. Samuel Moore, proszę księdza.

Ksiądz się uśmiechnął.

- Miło mi. Wilson weź kubeczek z wodą i w odpowiednich momentach przechyl go, czyniąc lejącą się wodą znak krzyża na czole Samuela.

Niepewnie onkolog kiwnął głową. Dziecko zostało lekko przechylone, w taki sposób, że częściowo leżało na rękach House’a.

- Samuelu, ja ciebie chrzczę w Imię Ojca...

Lucy, która stanęła tuż za Jamesem, zaczęła polewać czoło dziecka, chociaż to nadal Wilson trzymał kubeczek.

- ....i Syna...

Kolejny znak krzyża.

- i Ducha Świętego.1

Ostatnie polanie. Lucy zabrała mu z ręki kubek, a zamiast tego podała lanolinę, którą Wilson wytarł czoło dziecka.

- Dziękuję – powiedziała matka Sama.

House kiwnął głową.

- Sam, to twoja ciocia Sandra. – Diagnosta wskazał chłopcu na pielęgniarkę – A to twój wujek Jim – i na onkologa.

~ * ~

- ...a chwilę później Tina Moore umarła.

Dopiero w czasie opowiadania o tym niesamowitym i nie mogącym mieć miejsca, Wilson przypomniał sobie o Sammy'm. O swoim chrześniaku, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Ciekawy był, kto teraz opiekuje się chłopcem. Czy jest on ze swoim ojcem? Dziadkami? Czy może z Sandrą? Któraś z tych myśli musiało odbić się na jego twarzy, ponieważ po chwili ciszy Tritter powiedział:

- Nie wiedzieliśmy, że dzieciak ma jakichś opiekunów. Zaraz po uwolnieniu zakładników Samuel został wysłany do opieki społecznej.

Wilson kiwnął głową. Nie uważał się za opiekuna Sammy'ego, ale jeżeli dziecko nie będzie miało innej rodziny lub jeżeli nie będzie ona mogła zająć się chłopcem, to za zgodą Sandry, zajmie się nim. W końcu opieka nad dzieckiem nie może się zbytnio różnić od mieszkania i przyjaźni z House’em.

- Zadzwonię do kogo trzeba, doktorze Wilson, i zobaczę, co da się zrobić.

- Dziękuję.

~ * ~

Następnego dnia w południe Chase odzyskał świadomość. Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje ani dlaczego znajduje się w zabiegówce, ani tym bardziej dlaczego opiekują się nim House z Wilsonem. Jednak ku radości diagnosty i onkologa chirurg czuł dyskomfort, co oznaczało, że rdzeń kręgowy nie został przerwany, a tymczasowy paraliż związany jest z opuchnięciem dolnego odcinka kręgosłupa.

Kiedy zamachowcy zobaczyli, że Robert się obudził, chcieli go przenieść do innych, ale wystarczyło jedno spojrzenie diagnosty i wszystko zamierało. Od kiedy dowiedzieli się, że House jest księdzem, porywacze traktowali go z szacunkiem i respektem – ku niezadowoleniu Fernandeza. Co nie uszło uwadze oszalałego diagnosty, a który starał się wyciskać z tego tak wiele jak mógł.

~ * ~

- ...To właśnie z tego powodu wypuścili kilku ludzi. Z powodu respektu, jaki budził House.

Tritter wyglądał na zdziwionego. Przypuszczalnie nie spodziewał się takiej opowieści. Z drugiej strony, przesłuchiwał już innych w tej sprawie, więc powinien mieć dość kompletną wiedzę. Istniała oczywiście możliwość, że nikt nie opowiadał tego, co się wydarzyło z takimi szczegółami. Ewentualnie nikt nie chciał tego robić. Może uznali, że to Wilson powinien opowiedzieć o tym, co się stało. Chcieli, żeby miał coś w stylu spotkania terapeutycznego. Onkolog nie był pewien.

- To był jedyny dzień, kiedy widziałem ludzi szczęśliwych. Przez moment nawet myślałem, że House’owi uda się uwolnić i nas, ale to było za wcześnie...

~ * ~

Ludzie, kiedy zrozumieli, że mogą w końcu wyjść, ruszyli do drzwi. Niemal tratując Sandrę i Lucy, które wiozły Chase’a na wózku inwalidzkim. Obok koła szedł Sammy. Nawet pomachał lekarzom ręką na do widzenia i zniknął w tłumie. Jednak w pewnym momencie zamachowcy uznali, że dość trzody wyszło na wolność i że reszta zostaje.

Euforia, jaka zapanowała wcześniej w klinice, zamieniła się w kilkuosobowe tsunami rozpaczy i przerażenia, a w niektórych przypadkach - akceptacji. Wilson przypominał sobą oko tego huraganu rozpaczy. Do diabła, miał nadzieję, wbrew logice i realnym kalkulacjom, że on i House wyjdą stamtąd bez fizycznego uszczerbku na zdrowiu. Onkolog już wiedział, że jego psychika poniosła nieodwracalne szkody. Co do stanu psychiki przyjaciela James nie był pewien, ale to należało do normy. Nikt nigdy nie wiedział, w jakim stanie znajduje się umysł diagnosty. Nikt też nie kwapił się, żeby ten stan rzeczy zmienić.

Wszyscy, z House’m i Wilsonem na czele, ponownie usiedli na krzesłach, inni pod ścianą i czekali na dalszy przebieg sytuacji.

~ * ~

- Tamtego dnia nic się więcej nie wydarzyło – powiedział Wilson po chwili ciszy. – Wydaje mi się, że wszyscy – my i oni - byli zbyt zmęczeni, żeby cokolwiek robić.

~ * ~

Była już noc i Wilson był pewien, że wszyscy zakładnicy i niektórzy zamachowcy już śpią, kiedy odważył się spytać House’a, co się teraz stanie. Diagnosta przez dłuższy czas nie odpowiadał, wpatrując się w ścianę. I kiedy onkolog stracił już nadzieję, odpowiedział:

- Nie wiem, Wilson. Tych ludzi motywuje i łączy jedynie zemsta, co oznacza, że są zdolni do wszystkiego.

Onkolog kiwnął głową. Nie uszedł mu jednak ton głosu przyjaciela. House był smutny, zmęczony i – co dopiero teraz dotarło do Wilsona – bez Vicodinu. Cierpiał z bólu. Było też coś jeszcze w tonie diagnosty, coś, czego James nie umiał rozszyfrować, a co było ważne. Najważniejsze – Cud Chłopiec Onkologii był tego pewien. Przez resztę nocy siedzieli w ciszy. Żaden z nich nie zasnął.

~ * ~

- Miał rację – stwierdził Wilson. – Jak zresztą zawsze. Faktycznie byli zdolni do wszystkiego...

~ * ~

Było kilka minut po piętnastej, kiedy w pewnym momencie koło stołu pielęgniarek stanął Milton. Negocjator popijał parującą kawę z białego kubka i obserwował wszystko w ciszy. Wilson oblizał nieświadomie usta. Sam z chęcią napiłby się ożywczej i orzeźwiającej ambrozji. Przełkną ślinę. Siwowłosy mężczyzna stał tam przez dłuższą chwilę, może coś mówił, ale onkolog był zbyt zajęty kontemplacją życiodajnego płynu w dłoni policjanta, żeby to zauważyć. W końcu negocjator wyszedł, po drodze wyrzucając opróżniony kubek do kosza na śmieci.

Po wyjściu Miltona zamachowcy zaczęli się kłócić. Na początku cicho, później coraz głośniej, aż w końcu krzyczeli na siebie po hiszpańsku. Kilku z nich wymachiwało niebezpiecznie bronią. Widząc to, Wilson przycisnął się bliżej diagnosty. House był spięty i cały drżał. Było to coś tak niespotykanego, że onkolog aż obejrzał się na przyjaciela. Twarz Grega nie zdradzała jednak, jakie emocje nim targają. Była spokojna, opanowana i skupiona.

~ * ~

- Przypuszczam – mówił po chwili ciszy onkolog – że House wiedział, co się dalej wydarzy. Że Milton przekazał mu w jakiś sposób, że za chwilę zjawią się antyterroryści i że będziemy wolni. Zapewne też House znał hiszpański i pewnie jako jedyny wiedział albo chociaż się domyślał, że ci ludzie, porywacze, nie wytrzymują napięcia i zaczną strzelać...

~ * ~

Onkolog nie był pewien, jak to się stało ani dlaczego. W pewnym momencie usłyszał strzał i poczuł jak upada oraz ciężar uderzającego o niego ciała. Dopiero po kilku sekundach doszło do niego, że po prawym boku cieknie mu coś ciepłego, mokrego, o intensywnym metalicznym zapachu. Powoli, z obawą, przejechał dłonią po żebrach i kiedy nie poczuł bólu, podniósł ją do twarzy. Cała wewnętrzna strona dłoni była pokryta czymś czerwonym i lepkim.

Musiało minąć kolejne kilka sekund, żeby Wilson zrozumiał, że to, na co patrzy, to krew, ale nie jego. Jego ciało zaczęło działać, zanim jego mózg przeanalizował, co się dzieje. Wyczołgał się spod ciała ofiary z zamiarem zatamowania krwawienia. Zatrzymał się tylko na chwilę, kiedy zrozumiał, z jakiego typu raną ma do czynienia. Otwory w korpusie były ogromne. Krew wylewała się na zewnątrz i wewnątrz ciała, powodując, że osoba topiła się we własnej krwi. Ku własnemu przerażeniu, które w tej chwili powinien odczuwać, onkolog wiedział, że ta osoba zginie. Mimo to starał się pomóc i po raz pierwszy popatrzył na swojego pacjenta, a świat wydawał się nagle zwolnić.

House patrzył na niego tymi swoimi błękitnymi oczami, w których onkolog widział ból oraz akceptację i się uśmiechał. Był to uśmiech z reguły zarezerwowany na specjalne okazje albo dla wyjątkowych osób. Wilson nigdy nie był odbiorcą tego szczególnego uśmiechu. Sam się uśmiechnął, ale nie rozumiał dlaczego. Powinien krzyczeć, wołać pomocy, nie pozwalać mu umrzeć, a zamiast tego uśmiechał się. Niemal podskoczył, kiedy poczuł, jak czyjaś dłoń zaciska się na jego nadgarstku. Diagnosta przewrócił oczami i James wiedział, że to sposób w jaki przyjaciel mówi: „To ja, idioto.”.

Zaśmiał się albo starał się zaśmiać. Wewnętrznie czuł, że go to bawi, ale jego ciało ani umysł nie działały tak jak powinny. Nadal patrzył na diagnostę, ale uczucie wypływającej mu z pomiędzy palców krwi przypominało mu o zbliżającym się końcu. Starał się mocniej uciskać rany, głupio wierząc, że Greg nie może umrzeć w taki sposób. Sukinsyny tacy jak House żyją w końcu po to, żeby uprzykrzać innym życie. Popatrzył znowu na księdza.

House pokręcił przecząco głową, a krew, która ciekła mu z półotwartych ust, zaczęła kapać na podłogę. Wilson chciał zaprzeczyć, argumentować, uderzyć przyjaciela w twarz, ale zamiast tego kiwnął głową. Jego wewnętrzny lekarz wiedział, że to musiało się tak skończyć. Diagnosta się uśmiechnął, a Wilson zrobił to samo.

James nie wiedział jak długo obaj patrzyli sobie w oczy, przekazując ostatnie zapewnienia, wyznania, rozmawiając bez słów, ale nagle Greg wziął charczący oddech, a jego żywe, błyszczące dotąd oczy nagle stały się puste. Z ust wypłynęła różowa piana.

~ * ~

Po wyznaniu tego Tritterowi Wilson wyszedł z gabinetu. Nie wiedział, dokąd miałby iść, ale nie był w stanie dłużej wysiedzieć we własnym gabinecie. Przypuszczał, że powinien zająć się swoimi pacjentami, ale oni musieli poczekać. W pewnym momencie swojej wędrówki zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową. Nie zastanawiał się nawet przez chwilę, otworzył je i wbiegł po schodach na dach. Dopiero tam, stojąc w wirujących na wietrze płatkach śniegu, onkolog poczuł, że może oddychać. Wziął kilka głębokich oddechów i oparł się o murek – pamiętając, że House też tak kiedyś robił.

Stał tak przez dłuższą chwilę, kiedy nagle coś postanowił. Nie myśląc wiele, wyciągnął z kieszeni fartucha telefon komórkowy. Chwilę szukał odpowiedniego numeru, ale w końcu drżącymi z zimna rękami wybrał rozmówcę i zadzwonił. Musiał odczekać aż trzy sygnały, zanim osoba do której dzwonił, odebrała.

- Halo.

- Tim, tu James Wilson - przyjaciel Artura.

- Cześć.

W głosie Tima Thompsona słychać było lekkie zmieszanie.

- Podjąłem decyzję. Zgadzam się. Chcę należeć do Fundacji...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Pon 18:26, 12 Sty 2015, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 10:46, 07 Sty 2015    Temat postu:

Ksenia Duchowlow napisał:
jestem też świadoma, że chrzest czyni kogoś tylko duchowym opiekunem, ale biorąc pod uwagę – samą sytuację i rolę Wilsona, który nie zapominajmy jest Żydem – oraz fakt, że to najczęściej rodzice chrzestni stają się opiekunami prawnymi jeżeli rodzice dziecka umierają (oraz potraktowanie tego jako ostatniej woli), to w sumie jest to możliwe i wykonalne.
Okej, okej, tak Ci tylko napisałam
Swoją drogą, pierwszy raz słyszę, żeby rodzice chrzestni najczęściej stawali się opiekunami prawnymi w takiej sytuacji. Nie wiem, może dzieje się tak w bardziej religijnych kręgach, gdzie ludzie poważnie podchodzą do roli rodziców chrzestnych, ale w moim otoczeniu nikomu by to do głowy nie przyszło... Druga rzecz, zastanawiam się, czy chrzest przeprowadzony w takich warunkach zostałby uznany przez jakąś parafię - patrząc na biurokrację w polskich kościołach, nie byłoby łatwo.
Ale masz rację - na potrzeby fika wszystko jest możliwe gdyby jednak ktoś się czepiał szczegółów, to pomyślałam teraz o drobnych poprawkach w tamtym fragmencie, które rozwiałyby wątpliwości:
- Nie wiedzieliśmy, że dzieciak ma [jakichś zamiast prawnych] opiekunów. Zaraz po uwolnieniu zakładników Samuel został wysłany do opieki społecznej.
Wilson kiwnął głową. [Nie uważał się za prawnego opiekuna//Nie uważał się za opiekuna Sammy'ego], ale jeżeli dziecko nie będzie miało innej rodziny[...]



A teraz, wracając do rozdziału - absolutnie się z Tobą zgadzam, że wyszedł nieźle. A nawet bardzo dobrze

Nie mam wielkiego rozeznania jeśli chodzi o sceny śmierci House'a, ale Twoja wizja całkiem mi się... um... podobała to nie jest najstosowniejsze słowo, bo zabijanie naszego ukochanego diagnosty to nie jest coś, co powinno się podobać, ale, no... domyślasz się chyba, co próbuję powiedzieć. Cały ten opis był strasznie ujmujący i taki... taki Hilsonowy (Na szczęście przygotowałam się na to psychicznie, bo inaczej nie obyłoby się bez kilku przemoczonych chusteczek.)

Ach, i ten wcześniejszy fragment o kawie? Boshe, zawsze się dziwię, że niektórzy traktują kawę z takim uwielbieniem. Na mnie kawa ani nie działa, ani mi nie smakuje, i w ogóle bym po nią nie sięgnęła, gdyby nie to, że obrzydły mi wszelkie herbaty i soki, a czystej wody nie lubię


Czyli pozostaje czekać na Epilog. Hmm, mam nadzieję, że to nie będzie długie czekanie

Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 19:03, 12 Sty 2015    Temat postu:

Powiem szczerze, że też nie przepadam za kawą albo inaczej – jest mi ona obojętna. Żyję na soczkach, herbacie i wodzie – głównie kranówie. Ale wiem, że są tacy ludzie, kawoholicy, których pierwszą myślą po przebudzeniu jest kawa. I którzy potrafią warczeć na wszystko i wszystkich jeżeli się jej nie napiją. A pragnę zauważyć, że Wilson nie pił kawy przez 99 godzin – co nam daje 4 dni i kilka godzin. Więc bądźmy wyrozumiali.

Jak już wcześniej pisałam Richie – jest mi dziwnie kończąc trylogię, gorzko-słodko. I tak, może być to związane zachowaniem matki kwoki, która za żadne skarby nie chce żeby jej pisklę (czytaj ff) poleciało własną drogą – wydoroślało.

Sam epilog wyszedł inaczej niż chciałam, ale nie oznacza to, że wyszedł źle. Zdaniem Richie to nawet dobrze, że wyszło jak wyszło.

Nie ma żadnych ostrzeżeń. Może tylko jedno. TO JUŻ KONIEC.

Betowała jak zawsze niezastąpiona Richie117 - Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie

Epilog – Niechciany spadek

Wilson odłożył długopis na podpisany właśnie dokument i wyciągnął się w fotelu. Przymknął oczy, ale zaraz je otworzył, wiedząc, że za kilka minut do jego gabinetu wejdzie Foreman albo Chase i poprosi go o pomoc przy bieżącym przypadku.

Nowy ordynator diagnostyki – podobnie jak jego odpowiednicy na innych oddziałach – doszedł, zdaje się, do wniosku, że skoro od lat przyjaźnił się z oszalałym diagnostą, to coś z jego geniuszu musiało się mu udzielić. W związku z tym Wilson został mianowanym nadwornym zastępcą szalonego diagnosty. Oczywiście, były to wnioski wyssane z palca, a onkolog zaczął jedynie lepiej rozumieć House’a. Albo aż. W końcu, za życia księdza, nikt nie mógł się poszczycić nawet tym. Co prawda niektóre zachowania przyjaciela przejął. James uśmiechnął się na tę myśl.

Kilka dni temu przyszedł do Jamesa Chi – nowy administrator szpitala - i delikatnie przypomniał mu o niewyrobionych godzinach w przychodni. Stary Wilson byłby speszony, zdenerwowany i pewnie zacząłby przepraszać naprzemiennie z zapewnieniami, że to się już więcej nie powtórzy. I pognałby w tej samej sekundzie, w której Paul opuściłby jego gabinet, prosto do kliniki. Nowy Wilson zachował się zgoła inaczej. Popatrzył na Dziekana Medycyny znad trzymanego dokumentu – nie będącego nijak związanym z PPTH, ale lekarz nie musiał o tym wiedzieć – i ze spokojem powiedział, że nie mógł, bo ma pacjentów, ale gdy tylko znajdzie wolną chwilę, to zejdzie na dół. Ordynator onkologii doskonale wiedział, że będzie to odkładał na święte nigdy, ale ginekolog – podobnie jak pozostały personel szpitala – nadal widział w nim Cud Chłopca Onkologii, co Wilson miał zamiar wykorzystywać. Mężczyzna wyszedł od niego z uśmiechem na ustach, a kiedy tylko drzwi się zamknęły, Jim pokiwał z politowaniem głową.

Wybór Paula Chi na nowego Dziekana Medycyny wydawał się nastąpić z dnia na dzień i był słuszny. Wilson znał ginekologa od lat i wiedział, że nikt, może poza Cuddy – chociaż po tym, co się stało, nie był już tego taki pewien – nie poprowadzi szpitala lepiej niż Chi. Mimo że lekarz nie był zbyt popularny ani lubiany.

Co do samej Cuddy, została ona zdegradowana do zwykłego lekarza. Co – mimo początkowego buntu i poczucia niesprawiedliwości – przyjęła nader spokojnie. Onkolog jednak przypuszczał, że miała ona za dużo spraw na głowie, żeby walczyć o coś, o czym z góry wiadomo było, że jest na straconej pozycji. Od Trittera James dowiedział się, że toczone są wobec niej dwie sprawy. Jedna kryminalna, a druga w radzie lekarskiej. Skąd detektyw miał te informacje, onkolog nie wiedział, ale był gotowy postawić sporo pieniędzy na ich wiarygodność.

Nagle z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi, a później do gabinetu wkuśtykał Chase, a James bezwiednie się uśmiechnął. Kaczuszki – chociaż nikt ich już tak nie nazywał – nadal pozostały Kaczuszkami, które podążają za swoją matką... w tym przypadku ojcem. Ewentualnie, jak teraz, ojcem chrzestnym. Idąc po chwili korytarzem i dostosowując swój krok do chirurga, James po raz wtóry doszedł do wniosku, że House w spadku pozostawił im też klątwę, która powodowała, że na diagnostyce musiał być chociaż jeden kuśtykający lekarz...

~ * ~

Stojąc na światłach w drodze do domu, Wilson przecierał ze zmęczenia oczy, ale myślami był wiele mil od miejsca, w którym się obecnie znajdował i do którego zmierzał. Po przyjęciu przez niego propozycji Tima minęło już sporo czasu, ale dopiero teraz wspólnie podjęli decyzję, że Wilson jest gotowy, żeby przedstawić go światu – tym samym ogłaszając śmierć Artura Thompsona. Inauguracja miła nastąpić jutro i onkolog nie cieszył się z tego powodu. Ktoś z tyłu zaczął trąbić. James ruszył.

Bycie zastępcą House’a, kiedy nikt nie wie, że on nie żyje, było ciężkim zadaniem i zdaniem niektórych niegodnym, ale Wilsonowi ono odpowiadało. Wolał działać w ostatnim rzędzie niż w pierwszym. Nawet zostanie ordynatorem było dla niego problemem. Nagle musiał rozkazywać wielu ludziom, podejmować za nich decyzje i być za nich odpowiedzialnym. Jakoś zostanie lekarzem i informowanie pacjentów, że umrą, było łatwiejsze. A teraz ma zarządzać całą fundacją. Owszem, przy pomocy Tima, Kelly, Alana i innych ludzi, ale nadal nie podobała mu się rola przywódcy. Skręcił w lewo i znowu stanął na światłach.

Wolą House’a było, żeby wybrał sobie nowe imię. Mimo że na początku miał z tym problem, to nagle wiedział, jakie ma ono być. Przyszło ono do niego tamtej nocy, kiedy nie mógł zasnąć i odkrył, że jego zmarły przyjaciel pod poduszką trzymał zapas jedzenia. Ruszył, skręcając w prawo i zatrzymując się koło okienka dla kierowców. Musiał przez chwilę czekać, aż w końcu była jego kolej. Zamówił frytki, udko z kurczaka i sałatkę. Za wszystko zapłacił piętnaście dolarów i dwadzieścia dwa centy. Życzył kasjerowi spokojnej nocy i ruszył dalej.

Nigdy nie miał szansy, żeby poznać dziadka Edmunda. Po prawdzie jako dziecko nawet się go bał. Jednak wybranie tego imienia nagle wydało mu się odpowiednie. Wewnętrznie czuł, że tak właśnie trzeba. Że to właściwe. W ten sposób jutro zostanie wszystkim przedstawiony jako Edmund Thompson – młodszy brat Artura. Kiedy Tim zaproponował mu, żeby został bratem House’a, odmówił, twierdząc, że to nieodpowiednie. A tak naprawdę czuł się niegodny tego zaszczytu – wszystkich zaszczytów, jakie za sprawą śmierci House’a spływały na niego. Mimo że się zmienił – nie wiedział czy na dobre, czy na złe – to wewnątrz nadal pozostawał tym samym chłopakiem z przedmieścia, którego pobiła dziewczyna w czwartej klasie za to, że myślała, że James wysłał jej walentynkę. Który przez dwa tygodnie udawał chorobę, żeby nie pójść do szkoły, gdzie czekał na niego gang dzieciaków zabierający innym dzieciom pieniądze. I który będąc z ojcem na rybach, przestraszył się olbrzymiej ryby i wypuścił ją z powrotem do rzeki, krzycząc przy tym jak dziewczyna. Zatrzymał się koło domu i, zabierając z siedzenia obok jedzenie, zamknął drzwi.

Mimo to, czuł się też dumny z tego, że ktoś pomyślał o tym, że on, James Wilson, mógłby zostać bratem takiej nieszablonowej osoby jak Gregory House i być przy tym podobnie nieszablonowy. Zdaniem onkologa było to absurdalnie absurdalne.

~ * ~

Pstryknął włącznik, a salon rozjaśniły setki malutkich lampek na choince. Żyrandol zwisający z sufitu pozostał ciemny. Wilson westchnął, wracając miał kupić żarówkę, ale oczywiście zapomniał. Ostatnimi czasy zdarzało mu się to coraz częściej. Znowu westchnął. Być może nadszedł czas, żeby zatrudnić pomoc domową – tak jak robił to od lat House. Zamknął drzwi i położył jedzenie na stole.

Mieszkanie zmieniło się tylko nieznacznie od śmierci House’a. I chociaż od tego czasu minął już prawie rok, to Wilson praktycznie co krok znajdował różne rzeczy, należące do przyjaciela. Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku. Obok drzwi postawił buty – notując w pamięci, że musi je rano wyczyścić. Usiadł i zacząć jeść. Przymknął oczy. Od tego czasu doskonale rozumiał wiecznie rozdrażnienie i senność diagnosty – życie jakie prowadzili, było wyczerpujące. Żuł powoli.

W mieszkaniu były też rzeczy, z którymi Wilson nie wiedział, co zrobić. Jak na przykład książki. Nie miał pojęcia, co zrobić z większością z nich. Tylko nieliczne mógł wykorzystać w swojej pracy, a reszta – może i by się przydała, ale onkolog i tak nie był w stanie z nich skorzystać – napisana była w obcych językach. Łatwiej było pozbyć się instrumentów. Niektóre rozdał, inne wystawił na aukcji i jedynie fortepian nadal stał w rogu, zakurzony. Ordynator onkologii sam nie wiedział, dlaczego go zostawił, ale nie potrafił się go pozbyć.

Wstał, żeby przynieść z lodówki piwo. Był pewien, że jest ono na stanie, ponieważ dwa dni temu był na zakupach. Otworzył drzwiczki - na których przymocowane były za pomocą magnesów dwa obrazki namalowane ręką jego chrześniaka – a butelki zadzwoniły wesoło o siebie. Wyjął jedno piwo i wrócił z powrotem na kanapę. Brał właśnie łyk, kiedy zadzwonił telefon. Pochylił się do przodu i wziął słuchawkę.

- Słucham?

- Cześć, Jim – przywitała się Sandra Lopez. – Słuchaj, nie mogę jutro zająć się Sammy’m. Może mógłbyś go wziąć?

Wilson odłożył trzymaną butelkę i potarł dłonią twarz.

- Niezupełnie. Mam...

- James, proszę. Bardzo mi zależy.

Onkolog westchnął. Od pewnego czasu w jego życiu istniała pewna prawidłowość. Im więcej miał pracy, tym więcej dostawał roboty do wykonania. Znowu westchnął.

- Dobrze, przyjadę...

- Świetnie! Za pół godziny.

Odłożyła słuchawkę. James oparł się o oparcie kanapy i zamkną oczy. Właśnie został wrobiony w opiekę nad dzieckiem. Znowu westchnął. Dziwnie było znaleźć się nagle po tej drugiej stronie. Zawsze to on podrzucał Sandrze Samuela. Otworzył oczy w celu skontrolowania czasu. Była osiemnasta dwadzieścia trzy. Wstał i zaczął się ubierać. Dwa razy sprawdził, czy nie zapomniał kluczy do samochodu – rano musiał się po nie wracać – i zamykając drzwi, wyszedł. Jedzenie pozostało na stole, zapomniane.

~ * ~

Zgasił światło, wychodząc z sypialni i zamknął drzwi. W lewej ręce trzymał pierwszą książkę przygód Harry’ego Pottera. Oparł się o ścianę i westchnął, a na jego ustach gościł szczery uśmiech. Jakoś, w ciągu tego roku, Sam wkradł się do jego serca i zagościł w nim na stałe. Popatrzył na drzwi prowadzące do jego sypialni. Było to dziwne dla Wilsona, że takie małe dziecko, chłopiec, był w stanie dokonać czegoś takiego.

Chyba tylko House wiedział, jakie jest jego prawdziwe podejście do dzieci. Cała reszta świata myślała, że doktor Wilson jest idealnym kandydatem na ojca – zresztą nader często wykorzystywał to, żeby dostać się do łóżka kobiet – a prawda była taka, że onkolog nie lubił dzieci. Było mu obojętne, w jakim są wieku, po prostu ich nie lubił – przynajmniej aż do teraz.
Westchnął, odbijając się od ściany i poszedł do kuchni. Wlewał do czajnika wodę, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Onkolog zmarszczył brwi. Odstawił czajnik na palnik i poszedł otworzyć.

- Cześć, James - powiedział Harry Milton, wchodząc bez zaproszenia do mieszkania.

Wilson i Milton stali się dobrymi kolegami w ciągu tego roku, ale nadal onkolog wolałby, żeby policjant nie wpadał do niego bez zapowiedzi. Do tego za każdym razem, kiedy Harry go odwiedzał, musiał następnego dnia iść na generalne zakupy. Westchnął, zamykając drzwi.

- Cześć. Mów ciszej, Sammy właśnie zasnął.

Milton kiwnął głową rozkładając się na kanapie i sięgając po zimnego kurczaka. Wilson przymknął oczy i zaczął masować skronie. Ból głowy stał się nieodzowną częścią życia onkologa. Nigdy też się nie zdarzało, żeby policjant przyszedł do niego bez powodu.

- Coś się stało?

- Ycz – powiedział z pełnymi ustami.

Onkolog popatrzył na swojego gościa podejrzliwie. Negocjator chyba tego nie zauważył albo udawał, że tego nie widzi, bo włożył do ust frytkę. Była to kolejna wspólna cecha świadcząca o pokrewieństwie między diagnostą i policjantem – obydwaj zjadali wilsonowe posiłki. James usiadł obok mężczyzny i zaczął jeść sałatkę, do której jego towarzysz jeszcze się nie dobrał. Jedli w milczeniu, aż nieoczekiwany gość Wilsona zaskoczył go pytaniem:

- Co planujesz na święta?

Onkolog zastanowił się przez chwilę. Nic. Nigdy nic nie planował na święta. Co roku spędzał te dni w szpitalu. W tym roku zapewne zostanie zaproszony do Thompsonów, ale nie był pewien, czy powinien pójść. W końcu on nie należał do rodziny – mimo tego, jakie na ten temat ma zdanie Tim. Poza tym wychodziło na to, że te święta spędzi w towarzystwie Sammy’ego, a przynajmniej dwa dni Bożonarodzeniowe. Później odwiezie chłopca do babci w Virginii. Pewnie zostanie tam na noc i wróci tak, żeby być jak najszybciej w szpitalu. No i jeszcze jego jutrzejsza iluminacja.

- Nie wiem.

Policjant kiwnął głową, wstając i kierując się do kuchni.

- Chcesz piwo?

Wilson popatrzył na zegarek. Było trzy po ósmej.

- Tak. Czemu pytasz?

Milton podał mu butelkę, siadając obok niego.

- Bo chcę cię zaprosić. – Wziął łyk – Co ty na to, żeby spędzić ze mną i moją rodziną święta?

James zaniemówił. Chociaż powinien się tego spodziewać, to zaproszenie policjanta było dla niego zaskoczeniem.

- Ja... ja nie wiem. Nie spodziewałem się tego.

Harry przyglądał się mu przez chwilę, a potem kiwnął głową, mówiąc:

- Przepraszam. Chyba nie powinienem wyskakiwać jak filip z konopi z tym zaproszeniem. To twoje pierwsze święta bez Grega. Musi ci być ciężko...

Wilson zamrugał zdziwiony.

- Co? Nie! Tak! To znaczy, tak, jest mi ciężko, ale nie są to moje pierwsze święta bez House’a. Mówiąc szczerze, to tylko raz i to wiele lat temu spędziłem święta z twoim kuzynem. A tak, to mam dyżur w święta. Zawsze.

Wziął łyk piwa. Ostatnie słowo dodał z niechęcią. Nie lubił o tym mówić i widzieć litość na twarzy innych. Wychodziło z tego, że James Wilson jest żałośnie nieszczęśliwy, bo nie ma z kim spędzić świąt – a właściwie chanuki, chociaż to i tak nie miało dla niego znaczenia. Jego brat – ten który mieszkał na ulicy i którego onkolog w końcu znalazł – wypiął się na niego. Jego matka spędzała święta u ciotki w Argentynie. Ojciec nie żył, a reszta rodzeństwa miała własne rodziny. Więc tak, był żałosny.

- No to nie masz wyjścia, stary. Zabieram cię ze sobą...

Wilson chciał zaprotestować, ale negocjator nie dał mu dojść do słowa.

- ...ale najpierw pojedziemy do Waszyngtonu. Muszę wstąpić na chwilę do Departamentu Sprawiedliwości, a później wpakujemy się do samolotu. Nie pamiętam, ile godzin leci się do Londynu, ale kuzyn Hugh będzie już tam na nas czekał. A jak poznasz ciotkę Gretę, człowieku, jest ona trochę nie teges, ale...

- Harry!

Onkolog rzadko używał imienia policjanta, a jeszcze rzadziej podnosił na niego głos, ale w tym przypadku uznał to za konieczne. Negocjator popatrzył na niego, był lekko urażony.

- Harry, a co z Sammym?

Milton wydawał się nie wiedzieć, o co chodzi.

- A co ma być?

James wziął uspokajający oddech i policzył w głowie do dziesięciu, a później wspak.

- W czasie świąt jest on pod moją opieką.

- Och...

Negocjator w końcu zaskoczył. Onkolog kiwnął głową.

- Właśnie. Dlatego...

Milton nagle klepnął go gwałtownie w ramię, a gdy Wilson na niego popatrzył, miał psotne iskierki w oczach – takie same jak House, kiedy robił psikusa Cuddy, zauważył z roztargnieniem onkolog.

- Cóż, w takim razie młody pojedzie z nami. Mama się ucieszy...

~ * ~

Wyjazd z Princeton okazał się koszmarem. W rozładowaniu porannych korków nie pomagała nawet policja. W powietrzu unosiły się spaliny, przekleństwa pod adresem innych kierowców i dźwięk klaksonów. Niektórzy z bardziej nerwowych ludzi wychodzili ze swoich aut i krzyczeli na siebie, policjantów lub wdawali się między sobą w kłótnie. W niektórych przypadkach dochodziło nawet do rękoczynów. Na domiar złego zaczął padać śnieg.

W tej kakofonii dźwięków Wilson czuł się nie na miejscu. Nigdy nie musiał brać w czymś takim udział – i, szczerze, nie żałował tego. Wziął kolejny łyk podwójnej kawy z plastikowego kubeczka i rozsiadł się wygodnie. Na tylnym siedzeniu Sammy przyciskał nos do szyby, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.

Onkolog bezwiednie stukał palcem o kierownicę i nucił pod nosem melodię granej w radiu piosenki „O Holy Night” śpiewanej przez Franka Sinatrę. Właściwie nie był pewien, czy dobrze robi. Począwszy na zabraniu ze sobą do Anglii Sammy’ego – mimo skonsultowania się na ten temat i dostania zgody od Sandry i babci chłopca - a skończywszy na zgodzeniu się przewodniczyć fundacji House’a. Z drugiej strony onkologowi wydawało się, że życie diagnosty kierowało się jedną główną zasadą – że życie nie mogło być nudne. Być może był to kolejny, aczkolwiek niekoniecznie chciany, spadek po zmarłym przyjacielu. Być może jego życie też nie miało już dłużej być nudne. Ostatni rok na pewno to udowodnił.

Sznur samochodów ruszył.


Koniec tomu trzeciego, ostatniego


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Czw 23:00, 15 Sty 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 12:13, 14 Sty 2015    Temat postu:

Zanim przejdę do właściwego komentarza, muszę jeszcze na chwilę wejść w rolę bety, bo widzę, że nie zmieniłaś jednej rzeczy tak, jak sugerowałam, i ktoś mógłby pomyśleć, że beta to przeoczyła...
To jest pianino:
[link widoczny dla zalogowanych]
To jest fortepian:
[link widoczny dla zalogowanych]
A tak wygląda instrument House'a: [link widoczny dla zalogowanych]


No, mając formalności z głowy, mogę przejść do fika

Jak już wiesz, podoba mi się taki sposób zakończenia tej zawiłej i emocjonującej historii. Postawiłaś wszystkie kropki nad "i" i teraz fikoczytaczom pozostaje snuć domysły jedynie na temat tego, jak dalej będzie sobie radził Wilson, kiedy już obiema nogami wejdzie w swoje nowe życie... ale znając Wilsona, nie musimy się martwić, że będzie miał z tym jakieś większe problemy.

Skoro to już koniec tej trylogii, wypadałoby podsumować całość...

Po pierwsze - gratuluję i biję brawo, że wytrwałaś przy swoim projekcie. Zbyt wiele osób (wśród nich ja) zaczyna coś i nie kończy, ale Tobie ta sztuka się udała

Po drugie - podziwiam Twój błyskotliwy pomysł na fabułę. Sprawnie Ci to wyszło, opisując w pierwszym tomie młodość House'a, w drugim - drugą część jego życia, a w trzecim - jego ostatnie dni. Poza tym podziwiam Cię za wymyślenie i ogarnięcie tylu wątków, nawet jeśli w niektóre z nich ciężko mi uwierzyć No i wreszcie: genialnie żonglowałaś narracją, przedstawiając część wydarzeń z punktu widzenia House'a, częściowo dopuszczając do głosu jego krewnych i znajomych, a podsumowanie zostawiając Wilsonowi.

Wreszcie, po trzecie i nieco z innej beczki - muszę powiedzieć, że jednak nie śmierć House'a była tu dla mnie najtrudniejsza do zniesienia. Najciężej jest mi się pogodzić z tym, że Twoja wizja House'owo-Wilsonowej przyjaźni odbiega od tej, o jakiej najczęściej opowiadają fiki i w którą wierzy moje hilsonowe serduszko. Nie potraktuj tego jako krytyki - ja tylko mówię, co czuję Zresztą znam parę Hilsonek, którym taki dystans między chłopakami by się podobał, więc szkoda, że albo nie przeczytały Twojej trylogii, albo nie chciało im się napisać komentarza


Dzięki, że podzieliłaś się z nami (a przynajmniej ze mną ) swoją twórczością
I jeszcze większe dzięki, że nie zwiałaś z tego wymarłego forum, jak tyle innych osób

Życzę dużo weny na kolejne fiki


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Sob 2:18, 17 Sty 2015, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 23:22, 15 Sty 2015    Temat postu:

Mea culpa! Mea culpa!

Oczywiście, Richie, że chodziło mi o fortepian a nie o pianino. Widocznie poprawianie sprawdzonego ficka, kiedy jest się zmęczonym nie jest dobrym pomysłem – ja tylko chciałam jak najszybciej go wywiesić. Mea culpa!

Poza tym, Chie’a – mogę się tak zdrobniale zwracać do Ciebie? – znasz moje podejście do innych, nie frendshipowych opowiadań w wykonaniu jakichkolwiek chłopaków i fandomów. Z drugiej strony Wiesz też, że jestem w stanie przełknąć ich bardziej różową wersję kiedy fabuła i pomysł ficka mi się podoba – Twoja „Epidemia” jest tego dowodem. A pamiętajmy, że nie przepadam za zombi.

I fakt, trochę tu na forum pusto i nieco się zakurzył, ale żeby od razu posądzać ludzi o emigrację, a horum o wymarcie....

A wiesz, że lubię medycynę sądową? To może dla tego tu jeszcze siedzę. Tyle tu szczątków, tkanek miękkich i żuczków...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 3:36, 17 Sty 2015    Temat postu:

Dobrze, już dobrze - żaden fortepian ani pianino nie ucierpiało, więc wszystko jest okej

Jasne, możesz się do mnie zwracać wedle uznania, choć 'Richie' samo w sobie jest zdrobnieniem i nie wiem, jak to jest ze zdrabnianiem zdrobnień

Noooo... oczywiście, że znam, dlatego nie napisałam, że wolałabym tu love-shipa. Przyjaźń też jest w porządku. Miałam na myśli po prostu to, że bardziej skłaniam się w stronę fików, gdzie ta przyjaźń między House'em i Wilsonem jest sednem ich życia (jeśli nie liczyć szpitala i pacjentów), zaś tutaj Twój House ma taką ilość krewnych, bliskich znajomych i zajęć poza pracą, że przyjaźń z Wilsonem nie wydaje się być mu niezbędna do szczęścia, natomiast tutejszy Wilson... przypomina mi trochę tego okropnego Wilsona z drugiej połowy serialu, kiedy to jego zaangażowanie - takie płynące z serca - w przyjaźń z House'em było znikome, albo w ogóle go nie było.
Mimo wszystko, jak już pisałam, są osoby, które właśnie wolą, jeżeli chłopaki nie są od siebie uzależnieni i potrafiliby sobie poradzić, gdyby każdy z nich poszedł własną drogą, więc Twój fik na pewno trafił pod tym względem w czyjeś gusta

Ech, jak zwał, tak zwał - nawet jeśli uznać, że horumowiczów porwali kosmici, to nijak nie zmienia to tej upiornej pustki

(a lubienie medycyny sądowej wyjaśnia niechęć do zombi... Założę się, że żaden patolog nie byłby zadowolony, gdyby mu 'pacjenci' mogli zwiać ze stołu )


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin