Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

[Z]Podróż wędrowca

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 11:33, 01 Lis 2012    Temat postu: [Z]Podróż wędrowca

Kategoria: friendship

Zweryfikowane przez Richie117



Witam,

po baaaardzo długim czasie wróciłam z nowym opowiadaniem. Jest ono inne niż to co napisałam wcześniej - mniej sensacyjne a bardziej psychologiczne. Sam f-f jest o psychosekcji jaką Wilson zrobił House'owi i o życiu diagnosty sprzed PPTH. Znajdzie się w nim: angst, hurt/comfort i mystery. Kwalifikacja wiekowa +13 a może nawet +16.

Inne ostrzeżenia dam później.

Akcja dzieje się po 12 odcinku 3 sezonu.

Betowała jak zawsze niezastąpiona Richie117 - Nich Moc Będzie z Tobą, kochanie

Jest to pierwszy tom Trylogii Wędrowca. Tom drugi to Ostatnia podróż wędrowca. Trzeci tom to Droga do Emaus.

Zapraszam do czytania.

Podróż wędrowca

Kraina opowieści bajecznej rozległa jest i ogromna, i pełna w stworzeń najróżniejszych. Mnogie napotkać w niej można odmiany zwierza i ptaka; morza są tam bezbrzeżne pod niezliczonymi gwiazdami. Znaleźć tam można piękno, w którym jest zarazem uroczy czar i stale obecna groza. Znaleźć tam można zarówno radość, jak i smutek, a każde z nich ostre jak klinga miecza. W krainie tej można być wędrowcem, szczęśliwym, że wędrować dane było, ale krainy tej bogactwo i niezwykłość zwiążą język tego, co z wędrówki swej chciałby zdawać relację. Niebezpieczne też jest, gdy się jest wędrowcem, zadawanie zbyt wielu pytań. Grozi to tym, że zatrzasną się wierzeje, a klucze od nich zostaną zgubione.”

- J. R. R. Tolkien, Drzewo i liść - fragment


Prolog – Wędrowiec

Właściwie aktualny dzień oraz dni poprzednie były w porządku. Spokojne, bez grama atrakcji czy też chaosu od strony jego przyjaciela – jednak mimo to doktor James Wilson nie mógł się opędzić od złych przeczuć. Wszystko zaczęło się trzy dni temu. Po tym, jak w klinice House zmuszony był zaopiekować się zgwałconą dziewczyną. Nie żeby Wilson nie uważał, że to dobrze (w końcu razem z Cuddy od lat walczą o to, żeby oszalałego diagnostę uczłowieczyć), ale po tym ordynator diagnostyki wydawał mu się zamknięty w sobie. Zresztą nie tylko on to zauważył. House od kilku dni nikogo nie obraził, nie zrobił nic bulwersującego, nie próbował wymigać się od dyżurów w klinice. Po prostu Gregory House nie zachowywał się tak, jak na Gregory’ego House’a przystało.

Więc zrozumiałe było, że w związku z zaistniałą sytuacją, wieczorem zadzwoniła do Wilsona dziekan medycyny, doktor Lisa Cuddy, i kazała mu się tą sprawą zająć. Oczywiście, łatwiej powiedzieć niż zrobić. James stał już od piętnastu minut przed drzwiami do gabinetu swojego przyjaciela i zastanawiał się, jak zacząć. Zerknął na moment na pokój zespołu. Był pusty. Cuddy obiecała, że zajmie na jakiś czas Kaczuszki. Ponownie wziął głęboki oddech, zamknął oczy i pchnął drzwi. Kiedy ponownie je otworzył, znad okularów patrzyły na niego błękitne tęczówki.

- Już myślałem, że zamierzasz rozbić za drzwiami obóz i koczować tam do czasu, aż piekło zamarznie. Oczywiście, jeżeli komukolwiek przyszłoby do głowy, żeby cię o tym fakcie poinformować. O co chodzi?

Nic nie mówiąc, usiadł na fotelu. W tle leciała jakaś piosenka. Po chwili położył nogi na stojącym obok taborecie, poprawił nogawki spodni i dopiero wtedy był gotowy zacząć rozmowę. Chociaż nie wiedział, jak miałaby ona przebiegać.

- Wczoraj dzwoniła do mnie Cuddy. Przedwczoraj była u mnie Cameron z Chase’em. A dzisiaj na parkingu wpadłem na Foremana – powiedział jakby od niechcenia.

Diagnosta patrzył przez chwilę na niego tym swoim nieprzeniknionym spojrzeniem i neutralnym głosem powiedział:

- Pasjonujące. I co z tego?

- Oni wszyscy, jak i ja, się martwią. Od czasu przypadku z tą dziewczyną nie zachowujesz się normalnie. Coś cię trapi. Pytanie: Co?

- Nic. Możecie uspokoić swoje skołatane nerwowo serduszka i przestać się niepokoić – odpowiedział, ponownie zagłębiając się w papierach.

Onkolog mu nie uwierzył. I to była kolejna niezgodność. House zawsze łgał na potęgę i robił w to z reguły w taki sposób, że Wilson tego nie zauważał. A teraz, mimo że wszystko to wypowiedziane było spokojnym i opanowanym głosem, to ordynator onkologii nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś mu umyka. Coś istotnego.

~ * ~

Obudził się gwałtownie. Przez chwilę próbował się uspokoić, oddychając powoli. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Przejechał drżącą ręką po mokrej od potu twarzy i zapalił lampkę na nocnej szafce. Oświetlona tarcza zegarka wskazywała za dziesięć czwartą rano. Cicho, żeby nie obudzić śpiącego na kanapie w salonie Wilsona (nowa dziewczyna wyrzuciła go z domu), wstał z łóżka i pokuśtykał do łazienki. Po upewnieniu się, że drzwi są porządnie zamknięte, pochylił się, odkręcił kran i przepłukał twarz zimną wodą.

Wyprostował się i popatrzył na zwisające nad umywalką lustro. Odbicie wykrzywiło się do niego makabrycznie i pewnie gdyby mogło mówić, powiedziałoby coś w stylu: „Cudownie wyglądasz, słodziutki. Kiedy umarłeś i dlaczego nikt nie zdążył cię o tym poinformować? Grób pewnie jeszcze ciepły, co nie?”. Był pewny, że gdyby użył teraz z jeden z kremów z filtrem Jimmy’ego, stałby się przezroczysty.

Co było stosunkowo mało istotne, tym razem nie obudził go ból nogi, a koszmar. Sam nie wiedział, co było gorsze. Z bólem przynajmniej potrafił sobie radzić. No i miał Vicodin. Stał przez chwilę, opierając się o umywalkę, kiedy nagle zmuszony był rzucić się gwałtownie w stronę muszli klozetowej, bo do ust napłynęła mu żółć. Nie był pewny, jak długo wymiotował, ale w pewnym momencie poczuł na karku chłodną szmatkę, a na plecach uspokajającą dłoń, która zataczała kółka między łopatkami. Oddychając głęboko przez usta, otworzył oczy i obrócił głowę w lewo. W jego polu widzenia pojawiła się zmartwiona twarz Jamesa Wilsona. Spróbował się uśmiechnąć, ale zamiar ten został szybko zniweczony przez nowy potok żółci i musiał jeszcze raz skupić się na tym, żeby wcelować prawidłowo do dziury.

~ * ~

Sytuacja ta, mimo niezadowolenia House’a, powtórzyła się jeszcze parokrotnie i po każdej z nich diagnosta mówił, że nic się nie stało, że pewnie zjadł coś nieświeżego. Wilson jednak uważał, że chodzi o coś innego. Niby nie chciał być namolny i uciążliwy, ale za każdym razem, gdy widział pochylonego i trzymającego kurczowo muszlę Grega, coś się wewnątrz niego buntowało i tylko dzięki latom utrzymywania samokontroli nad tą częścią, był w stanie się powstrzymać i nic nie powiedzieć. Ale, o czym James dobrze wiedział, każda samokontrola po zbyt długim wystawianiu jej na warunki niemalże ekstremalne w końcu pęknie. A on nie był w tym wyjątkiem.

~ * ~

Po tym jak pomógł House’owi wrócić do łóżka, Wilson zrzucił z jednego krzesła ciuchy pana domu i usiadł. Miał dosyć. Diagnosta od prawie dwóch tygodni, jak z nim mieszkał, noc w noc budził się w granicach godziny czwartej, czasami wpół do piątej, i przez kolejne pół godziny wymiotował. A później, sądząc po odgłosach, jakie docierały do niego zza ściany, nie spał do siódmej – czyli do godziny, o której powinien wstać. Co z resztą robił. James skrzyżował ramiona na piersi i popatrzył na przyjaciela swoim spojrzeniem numer piętnaście: „gadaj albo sam to z ciebie wyciągnę”, którego Greg udawał, że nie widzi. Po prawie piętnastu minutach cichej walki, onkolog westchnął i wstał. Stał przez chwilę, zastanawiając się, czy to, co chce zrobić, będzie dobrym zagraniem, czy może wręcz przeciwnie. Podszedł do łóżka i usiadł w jego nogach.

- House.

Diagnosta niechętnie popatrzył na niego.

- Co się dzieje?

Starszy mężczyzna odwrócił głowę, nie odpowiadając. Ponownie, jak wcześniej, cisza trwała przez wiele minut. Kilka razy ordynator diagnostyki próbował nawet wstać, ale za każdym razem powstrzymywała go od tego zamiaru ręka na kostce chorej nogi. W końcu, kiedy zegar na szafce nocnej wskazywał szóstą, a Wilson zaczął poważnie rozważać zadzwonienie do Cuddy z informacją, że ani on, ani House, nie przyjdą dzisiejszego dnia do pracy, diagnosta się odezwał:

- Nic. A jeżeli by nawet się działo, to co to da, jeżeli ci powiem?

- Mógłbym pomóc...

House zaśmiał się gorzko.

- Nie da się mi pomóc, Wilson, ponieważ nic się nie dzieje.

To stwierdzenie spowodowało, że spokojny dotychczas onkolog zerwał się z łóżka i zaczął chodzić tam i z powrotem, co jakiś czas rzucając półleżącemu mężczyźnie ponuro–wściekłe spojrzenia. Nagle zatrzymał się gwałtownie i zaczął mówić:

- OK, House, nie chcesz mówić, to nie mów. Po prostu od kilkunastu dni zachowujesz się dziwnie. Wszyscy się niepokoją, a ja chyba najbardziej, bo nikt inny nie wie, że za mało sypiasz i że wymiotujesz wszystko, co zjesz wieczorem. Że praktycznie nic nie jesz. Nie wiem, co ci jest i staram się to zrozumieć, i ci pomóc. A teraz, skoro już mnie nie potrzebujesz, wracam na kanapę.

Skończył mówić, odetchnął i odwrócił się w stronę wyjścia. Był już przy drzwiach, kiedy House się odezwał.

- Rozmowa z tamtą dziewczyną spowodowała, że wspomnienia, które starałem się wyrzucić z umysłu, wróciły do mnie z pełną mocą i otworzyły na nowo stare, zabliźnione rany. Po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby ponownie się poskładać. To wszystko.

Wilson oparł się plecami o drzwi i popatrzył na przyjaciela.

- Chcesz o tym porozmawiać?

House wyglądał na zaskoczonego propozycją.

- Nie... Nie wiem. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem.

Onkolog przekrzywił na bok głowę.

- Może warto spróbować?

- Może...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Nie 16:18, 16 Lis 2014, w całości zmieniany 10 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
girls1394
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 21 Cze 2009
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 21:48, 01 Lis 2012    Temat postu:

Ale zrobiłaś mi smaka na kolejny odcinek.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
House_World
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 28 Sty 2012
Posty: 26
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Głowno
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:24, 02 Lis 2012    Temat postu:

Co mogę powiedzieć - wow. Niezłe. Ciekawe o co chodziło... Czekam na ciąg dalszy. Weny.!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 10:42, 03 Lis 2012    Temat postu:

Jupi, wróciła nasza horumowa Znęcaczka-Nad-House'em
Wszystko wskazuje na to, że opłacało się nam tak dłuuuugo czekać.

Wybacz, że zaraz zepsuję tę ciężką atmosferę garścią zuych skojarzeń, ale nie mogę się oprzeć

House od kilku dni nikogo nie obraził, nie zrobił nic bulwersującego, nie próbował wymigać się od dyżurów w klinice.
najczęściej trafiam na fiki, w których takie zachowanie House'a oznacza, że Wilson wyznał House'owi miłość i przestał się wymigiwać od bulewrsujacych czynności w sypialni szkoda, że to nie tym razem

Cuddy obiecała, że zajmie na jakiś czas Kaczuszki.
"Kaczuszki, wpadnijcie do mojego gabinetu i pomóżcie mi wyciągnąć tasiemca"

Oczywiście, jeżeli komukolwiek przyszłoby do głowy, żeby cię o tym fakcie poinformować.
Kaczątka obrzuciłyby go śniegiem po powrocie od piekielnej administratorki

A dzisiaj na parkingu wpadłem na Foremana – powiedział jakby od niechcenia.
- Trochę mnie będzie kosztować wyklepanie przedniego zderzaka i maski volvo, ale warto było - dodał ze złowieszczym uśmiechem na ustach.

ordynator onkologii nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś mu umyka. Coś istotnego.
zapomniał zapiąć rozporek?

Z bólem przynajmniej potrafił sobie radzić. No i miał Vicodin.
najlepsza rada na koszmary to przytulić się do pluszowego misia. A jeden taki miś śpi na jego kanapie

Spróbował się uśmiechnąć, ale zamiar ten został szybko zniweczony przez nowy potok żółci
to by była zrozumiała reakcja na widok Cuddy, ale żeby tak reagować na Wilsona...

popatrzył na przyjaciela swoim spojrzeniem numer piętnaście: „gadaj albo sam to z ciebie wyciągnę”
łaskotkami?



Nooo, mrocznie zaczęłaś. Ja już trochę wiem, co dalej, ale póki się nie dowiedziałam, to zżerała mnie ciekawość
Biedny House, znowu się wycierpi za wszystkie czasy Trzymam kciuki, że zrobisz z Wilsona lepszego psychologa niż tajnego superagenta



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 12:57, 03 Lis 2012    Temat postu:

Rozdział jest mocny i ciężki. House w nim rozpoczyna swoją opowieść. Ludziom o słabych nerwach albo nie lubiących przemocy (nawet tej tylko wspomnianej) a zwłaszcza tej wobec dzieci - proponuję zmienić stronę. Przemoc nie jest graficznie pokazana. Ostrzeżenia odnośnie tego rozdziału:

- przemoc wobec dzieci (ale tylko wspomniana)
- kanibalizm i profanacja zwłok (ale tylko wspomniane)
- gwałty (ale tylko wspominane)

Betowała jak zawsze nie zastąpiona Richie117 - Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie

Oto ciąg dalszy.


Rozdział 1

Padavan

(...)

O, nie wywołuj po imieniu zła,
o, nie wywołuj przed milczącym lustrem,
tam każde oczy staną mdłe i puste
i pokalana nocą każda twarz.

Nie szukaj, nie patrz w mroczny grób,
gdzie ocienione chłodem zgniłej woni
nawet strzeliste świeczniki jabłoni
i ciało barbarzyńskie – jak gotycki trup.

Oto się liście z łodyg tęgich rwą,
jak żywe gwiazdy lecą, jak motyle lśnią
nad ludzką nędzą ciemną i kaleką
i dźwięk wydyma kwiaty na kształt złotych trąb.

(...)


K. Baczyński „*** [Nie stój u ciemnych świata wód]” - fragmenty

Po zadzwonieniu do Cuddy i poinformowaniu jej, że nie będzie ich dzisiaj w pracy oraz po przeszukaniu, znalezieniu i podgrzaniu czegoś jadalnego w house’owej kuchni, obaj ordynatorowie siedzieli na kanapie i jedli. Albo przynajmniej Wilson jadł. House szturchał jedzenie widelcem, jakby się upewniając, że ono nie ożyje i nie rzuci się na niego, kiedy ten będzie się tego najmniej spodziewał. W końcu naczynia wylądowały w, i tak już pełnym, zlewie, a Wilson wrócił do salonu z dwoma butelkami piwa, z których jedną podał zwiniętemu na kanapie diagnoście, a drugą zostawił dla siebie i usiadł obok przyjaciela. Siedzieli w ciszy przez kolejne piętnaście minut, aż w końcu Greg wziął głęboki oddech i zaczął mówić. Mówił powoli i, jak zauważył James, z zamyśleniem, jakby jeszcze raz zastanawiał się, czy można było to powstrzymać.

~ * ~

Tamten dzień należał do jednych ze spokojniejszych w bazie Omikron One na południu Chin. Była to jedna z niewielu baz w tym kraju, której personel składał się z ogólnoświatowej zbieraniny kobiet i mężczyzn oraz ich najbliższych rodzin. Ta konkretna placówka składała się głównie z Wojsk Lądowych oraz Lotnictwa takich krajów jak: Stany Zjednoczone, Anglia, Francja i Kanada. Każdy z żołnierzy, którzy akurat nie mieli żadnych obowiązków, cieszyli się grzejącym miło słońcem, a niejednokrotnie zdarzało się, że spędzali oni dzień nad pobliską rzeką razem ze swoją rodziną. Dzieci bawiły się wesoło między sobą, chlapiąc się wodą albo robiąc zamki z piasku. Nagle, od strony domów, dobiegł wszystkich straszliwy odgłos wybuchu, a tuż po nim kolejny i kolejny, i kolejny. W krótkim czasie tumany czarnego dymu zasnuły dotychczas niebieskie niebo, a w oddali słychać było odgłosy strzałów i kolejnych wybuchów.

Będący nad wodą mężczyźni i nieliczne kobiet rzucili się w stronę toczącej się walki. Jednak nie dotarli daleko. Byli zaledwie dwa metry od plaży, kiedy zza pobliskich krzaków i drzew wyłoniły się ubrane na czarno postacie z karabinami w rękach i zaczęły strzelać do biegnących wojskowych. Ci ludzie nie mieli szans. Padali jeden po drugim, a kiedy zabito ostatniego mężczyznę w mundurze, oprawcy skierowali lufy swoich karabinów na pozostawione nad rzeką dzieci i ich opiekunów. Ci ostatni podzielili losy swoich poprzedników. W końcu na miejscu strzelaniny pozostały tylko dzieci, które ze strachu zbiły się w ciasną grupkę. Jeden z zamachowców opuścił broń i podszedł do stojącego na przodzie grupy chłopca.

Mały mógł mieć najwyżej pięć lat. Patrzył wielkimi niebieskimi oczami na stojących morderców i przytulał do swojego prawego boku małą dziewczynkę. Ta, widząc spojrzenie nieznajomego, skuliła się i przycisnęła bliżej chłopca.

Dzieci nie mogły tego widzieć, ale pod maską mężczyzna zmrużył niebezpiecznie brwi, po czym machnął na jednego ze swoich ludzi i wskazał na niebieskookiego chłopca. Wezwana osoba kiwnęła tylko głową i zniknęła za jednym z trzech wyższych krzaków. Wróciła w momencie, kiedy na plażę wjeżdżała ciężarówka. W tej samej chwili, kiedy drzwi od szoferki otworzyły się z trzaskiem, pierwszemu dziecku zostały założone kajdany na nogi i ręce, a na głowę śmierdzący moczem, brudny worek. Kiedy każde z dzieci, pomijając małego niebieskookiego chłopca, było uwięzione, podszedł do niego człowiek, który wcześniej na niego wskazał i kucnął przed nim na jednym kolanie. W ręce trzymał podobny do innych worek. Obydwaj przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Mężczyzna z ciekawością, a dziecko z obawą i determinacją. Zakładając dzieciakowi na głowę torbę, nieznajomy odezwał się po raz pierwszy:

- Teraz ty jesteś za nich odpowiedzialny.

Dzieci zostały zagonione, niczym bydło, do wnętrza ciężarówki, w której z kolei zapakowano je czwórkami lub piątkami do drewnianych klatek. Większość z nich nie miała przeżyć podróży, ale była to pierwsza próba eliminacji najsłabszych. Reszta, o czym żadne z nich nie wiedziało, miała się wykruszyć z czasem. Po zapakowaniu ostatniego marudera, drzwi ciężarówki zatrzasnęły się z głośnym trzaskiem, a wnętrze pogrążyło się w całkowitej ciemności, w której słychać było jedynie pochlipywanie i wołanie o pomoc.

~ * ~

W pokoju było cicho. House siedział i patrzył niewidzącymi oczami w telewizor, a Wilson wpatrywał się na diagnostę i nie wiedział, co powiedzieć. W końcu, po połknięciu dużego łyku piwa, powiedział:

- To ty byłeś tym chłopcem.

Było to stwierdzenie, nie pytanie. Jego przyjaciel w milczeniu kiwnął głową.

- Boże...

Wilson się wzdrygnął. Domyślać się czegoś, a mieć na to potwierdzenie, było dwoma różnymi sprawami. Ordynator diagnostyki uśmiechnął się smutno i biorąc łyk piwa, powrócił do przerwanej opowieści.

~ * ~

Ciężarówka jechała przez wiele dni. Czasami gdzieś się zatrzymywała, ale tylne drzwi nigdy nie zostały otworzone. Niektóre z dzieci straciły nadzieję. Większość straciła czucie w nogach od przebywania przez tak długi okres czasu w tej samej pozycji. Niektórzy stracili życie. Były też przypadki, kiedy dziecko przestało się ruszać i cichło, ale też zdarzało się, że zaczęło krzyczeć, rzucać się i atakować. Każde z tych zachowań pogłębiał strach przed tym, co jest, i przed tym, co będzie. Wszyscy wiedzieli, że gdziekolwiek jadą, to to, co dzieje się teraz, jest zaledwie preludium – chociaż żadne z dzieci nie wiedziało wówczas, co owo słowo znaczy.

W końcu, po niezliczonym upływie czasu, drzwi się otworzyły. Ciemność pod workiem stała się mniej ciemna, a bardziej szara. Ponieważ większość dzieci straciło czucie w kończynach, tym, którzy mogli chodzić, zdejmowano z głów worki i kazano pchać pozostałych przez resztę drogi na taczkach.

Zanim jednak ruszyli, dzieci, które były już martwe albo straciły rozum, zostały pochowane przez swoich towarzyszy niedoli. W tamtej chwili chłopiec zrozumiał, co miał na myśli człowiek, który założył mu worek na głowę. Dzieci, które nie wykonywały poleceń, były łapane z tyłu za ramiona, tak żeby mogły patrzeć na niebieskookiego chłopca, podczas gdy ten był brutalnie bity. W końcu, po którymś z razów, wszyscy zrozumieli i zabrali się do pracy. Najtrudniej było im pochować tych, którzy z całych sił walczyli, ale kiedy wreszcie ostatni grób został zasypany, ruszyli dalej. Szli bez przerwy przez wiele godzin, a kiedy doszli w końcu na miejsce, padli na ziemię ze zmęczenia.

~ * ~

House przerwał, widząc, że twarz Wilsona przybiera niezdrowy zielony kolor, a po chwili onkolog, przyciskając dłoń do ust, wybiegł do łazienki. Skrzywił się, kiedy usłyszał odgłos wymiotowania. Zapatrzył się niewidzącym wzrokiem na telewizor. Do dzisiaj miał blizny po tym „pochówku”, chociaż nie były one widoczne przez inne „pamiątki”.

Onkolog wrócił po kilkunastu minutach. Był blady i trząsł się nieznacznie. Diagnosta w milczeniu podał koc przyjacielowi. Po kolejnych kilku minutach Wilson kiwnął głową na House’a, żeby ten kontynuował.

~ * ~

Kazano im zebrać się z ziemi. Niektórych, którzy zbyt wolno się podnosili, kopano, a następnie zaprowadzono ich do nowego miejsca zamieszkania. Tylko raz, i tylko niektórzy, odwrócili się, żeby zobaczyć, jak wielka metalowa brama się za nimi zamyka. To chyba właśnie wtedy większość zrozumiała, że stąd nie ma ucieczki.

Dzieci zostały zaprowadzone do wielkiego bungalowu, którego drzwi były zamykane na wiele zamków. Wnętrze budynku było zimne, ciemne i, podobnie jak worki, śmierdziało moczem oraz innymi fekaliami. Ponieważ cele na dolnych poziomach były już przepełnione, skierowali się na wyższe piętra. Tam wrzucano ledwo trzymające się na nogach dzieci i zatrzaskiwano im przed nosami kraty. Niejednokrotnie pomieszczenia były już zajęte przez innych, rzadko kiedy zdarzały się zupełnie wolne. Kiedy krata zatrzasnęła się za nim, chłopiec z niezwykłą klarownością zrozumiał, że następne tygodnie dla nich wszystkich miały być kluczowe.

Na szczęście dla siebie, większość szybko załapała, że niewyrobienie dziennej normy grozi ciężkim znęcaniem się fizycznym, gorszym niż zwykle, a niekiedy i śmiercią. Jednak po kilku tygodniach praca ponad siły szybko stawała się normą. W pewnym sensie była to kolejna forma eliminacji. Przetrwali najlepsi. Po tym czasie nadeszła nowa, chociaż stała, forma eliminowania słabych i nieumiejących się przystosować.

Głód i pragnienie. Na jedną celę przypadały dwie miseczki czegoś w rodzaju gulaszu z ryżem albo cztery małe, chude, suche, pokryte dywanikiem pleśni i twarde niczym cement kromki chleba. Na podłodze w rogu stał półlitrowy dzbanek ze spleśniałą wodą. Był on uzupełniany zawsze raz na dwa tygodnie. Czasami, jeżeli strażnicy byli w złych nastrojach albo kiedy jedno z dzieci nie zrobiło czegoś, czego się od niego wymagało, a bicie i inne nadużycia uważane były za zbyt słabą karę, to wielokrotnie z celi zostawało zabrane jedyne źródło wody. Zgodnie z założeniem, po kilku tygodniach takiego traktowania, kolejne z dzieci umarły, a te, które przeżyły, musiały je pochować.

~ * ~

- Często się to zdarzało? – przerwał Wilson.

- Hmm? Chodzi ci o pogrzeby?

Onkolog kiwnął głową, a House się zamyślił. Siedzieli w ciszy przez jakiś czas, czekając, aż Greg odpowie na pytanie albo ponownie wznowi opowieść. W końcu, po wzięciu dwóch łyków piwa i odstawieniu butelki na ławę, diagnosta odpowiedział:

- Dziennie było ich minimum trzy, chociaż zdarzały się dni, kiedy było ich więcej.

Nie uszło uwadze Jamesa, że kiedy to mówił, w tonie głosu House’a coś się zmieniło. Była to zmiana trwająca ułamek sekundy, ale coś w ciszy po niej spowodowało, że po plecach onkologa przeszedł zimny dreszcz. To samo również kazało mu zadać kolejne pytanie, chociaż mężczyzna nie był pewien, czy chce znać na nie odpowiedź. Pewnie nie.

- W ilu z nich uczestniczyłeś?

Cisza po tym pytaniu ważyła chyba z tonę, a Wilson miał ochotę od razu po wypowiedzeniu palnąć się w głowę i w tym samym momencie przeprosić. Jednak po chwili namysłu nie zrobił żadnej z tych czynności. Zamiast tego czekał. House sam zdecyduje, czy chce odpowiedzieć na to pytanie. Tak jak zawsze to robił.

- Ja, inny chłopiec z mojej celi i pewna dziewczyna zawsze byliśmy obecni. Przy każdym pochówku. Niejednokrotnie to właśnie my byliśmy grabarzami.

Nie, nie podobała się mu odpowiedź, ale go zaintrygowała. Wilson zmarszczył brwi.

- Dlaczego?

Tym razem House popatrzył onkologowi prosto w oczy i odpowiedział.

- Bo taka była nasza rola.

~ * ~

Na początku było ich siedmiu, ale po jakimś czasie pozostało ich tylko troje. Chłopiec, Sebastian, i Jeanne. Zawsze chodzili razem. Nie żeby mieli wybór. Strażnicy szybko zdali sobie sprawę, że lepiej tę trójkę mieć na oku, a razem było najwygodniej. Tajemnicą poliszynela pozostawał fakt, że Sebastian był dowódcą buntu. Chociaż nikt nie potrafił mu tego udowodnić. Hardy i małomówny nastolatek zawsze pozostawał poza granicami podejrzenia. Nikt nie wiedział, ile lat ma dziewczyna, ale jej wiedza i umiejętności również podlegały pod tajemnicę poliszynela.

Wśród cel szybko rozniosła się wiadomość, że dzieciak, który koło nich się kręci, jest przybocznym Sebastiana i Jeanne. Kiedy ta informacja doszła do uszu władzy, zrozumienie chłopca, co miał na myśli mężczyzna, który ich porwał, weszło w zupełnie nowy poziom.

Najważniejszymi i najbardziej potrzebnymi rzeczami było oczywiście pożywienie. Nikt nigdy nie wiedział, skąd i w jaki sposób Jeanne zdobywała jedzenie. Wszyscy wiedzieli tylko, że jest, i nikogo nie obchodziło, skąd pochodzi. Chłopiec prędko zdał sobie sprawę, że im zazdrości. Bardzo szybko do jego stałych obowiązków doszło zdobywanie prowiantu. Robił to zawsze wieczorem, kiedy liczba patrolujących strażników była mniejsza, a tym samym malało prawdopodobieństwo złapania. Wymykał się z bungalowu i szedł na „cmentarz”- użycie tego słowa w odniesieniu do tego miejsca było wielkim eufemizmem. Sebastian często nazywał je „dostarczalnią” i tego słowa raczej się trzymali. Zapach rozkładających się zwłok szybko stał się normą w życiu chłopca. Podobnie jak krojenie, czasami jeszcze ciepłych, ciał. Jak i znajomość anatomii. A był to jedynie wierzchołek góry potrzeb.

Co było ciekawe, a czego może należało się spodziewać, ale nie należało się temu dziwić, nawet jeżeli odbiorcami były dzieci, to usilna potrzeba wiary. Nie musiała być ona sprecyzowana. Chodziło o sam jej aspekt. Na początku chłopiec nie rozumiał i nie wierzył, ale później, z chwilą, jak sam był zmuszony głosić i podtrzymywać wiarę, powoli zaczął ją czuć. Była ona dla niego na początku dziwna. Ciepła, przynosząca ukojenie i spokój – coś o czym chłopiec zdążył już zapomnieć. Z nią świat był bardziej kolorowy i weselszy. Trawa bardziej zielona, niebo bardziej niebieskie, a ziemia mniej twarda. Nawet mocno krwawiące rany wydawały się przy niej mniej groźne. Dawała spokój umysłu.

~ * ~

- Głosiłeś wiarę?!

Wilson patrzył na swojego przyjaciela z niedowierzaniem, kiedy ten wrócił z toalety.

- Tak.

Ta prosta odpowiedź spowodowała, że na twarz onkologa wstąpiła konsternacja.

- Przecież ty nie wierzysz w Boga. Kiedy przychodzisz do szpitalnej kaplicy, to nigdy po to, aby się modlić. Więc trudno jest mi sobie wyobrazić, żeby taki ateista jak ty wierzył, tym bardziej głosił Słowo.

House się uśmiechnął. Był to tylko cień jego zwykłego uśmiechu psotnika, ale James poczuł się dziwnie lepiej. Nie spokojniej, ale lepiej. Diagnosta wstał i pokuśtykał do sypialni. Kiedy wrócił, w dłoni trzymał jakąś zakurzoną teczkę. Siadając, rzucił ją onkologowi i powiedział:

- Nigdy nie mówiłem, że nie wierzę.

Zaciekawiony Wilson otworzył teczkę i zaczął przeglądać znajdujące się w niej dokumenty. Z każdą przeczytaną kartką pożółkłego papieru jego oczy robił się coraz większe i większe. W pewnym momencie wszystko upadło mu na kolana, a on patrzył na uśmiechającego się diagnostę.

- Skończyłeś seminarium. Jesteś księdzem. O ja cię...

House prychnął rozbawiony.

- ...pierdolę? Przepraszam? Tak, coś w tym jest. I tak, jestem księdzem, ale to nie znaczy, że masz się od razu w mojej obecności powstrzymywać. Jestem tak samo niekonwencjonalnym księdzem, co lekarzem. W porównaniu do Chase’a, który, nie wiedzieć czemu, zrezygnował z sutanny na rzecz medycyny... Z resztą nieważne. – Machnął ręką. – Wybranie seminarium wydawało mi się oczywistą drogą, ponieważ księdzem byłem już od lat, więc przyjęcie święceń było pro forma.

~ * ~

Trzecią co do ważności sprawą okazała się pomoc medyczna. Oczywiście dzieci jej nie dostawały. Była to kolejna forma eliminacji. W tym momencie – podobnie jak i przy pożywieniu – pojawiała się Jeanne. To ona była medykiem i rzeźnikiem w jednym. Od niej też chłopiec nauczył się, jak leczyć i co można zjeść. Ponieważ nie mieli oni dostępu do leków ani innych potrzebnych przyrządów, zmuszeni byli do improwizacji. Narzędzia robione były ze wszystkiego, co można było ukryć pod namiastką ubrań, którą na sobie mieli. Co nie było problem w odróżnieniu od lekarstw. Leki były ich największym zwycięstwem - ponieważ niektóre z rosnących roślin miały właściwości lecznicze, i największą porażką – ponieważ nie zawsze wiedzieli, które zielsko jest na co i czy w ogóle jest ono lecznicze. Wiele dzieci umarło, zanim udało im się ustalić, jakie i w jakich proporcjach rośliny pomagają.

Poniekąd sprawa ubrań była prostsza i nie pociągała za sobą ofiar. Zanim zabierali się do krojenia zmarłych, najpierw je rozbierali, a ubrania zabierali i oddawali tym, którzy ich najbardziej potrzebowali. Co wcale nie było łatwe do ustalenia. Bo kto bardziej potrzebuje kawałka szmaty, która imitowała koszulę, sukienkę lub koc – wielokrotnie zgwałcone dziecko czy też te pobite niemal do nieprzytomności, a może dziewczyna, która właśnie urodziła albo może umierający? Były to sprawy, które musieli umieć rozstrzygać na co dzień i które były ich codziennością, a których rozwiązywanie z czasem wcale nie robiło się łatwiejsze.

~ * ~

- House?

Diagnosta dał znać, że słucha i że Wilson może kontynuować, ale James nie był pewien, jak powinien zadać następne pytanie. Wiedział jedynie, że musi to zrobić. Zerknął na chwilę na zegarek. Było dopiero za kwadrans dziewiąta. Onkolog oblizał usta i zapytał:

- Skoro było to dla ciebie normą, jakkolwiek trudno mi to sobie wyobrazić, to dlaczego nie chciałeś na początku pomóc tej dziewczynie w przychodni?

Pan domu przymknął na chwilę oczy, ale zaraz je otworzył, a jego postawa ciała momentalnie się zmieniła. Już nie był trochę spięty, teraz wyglądał, jakby jego mięśnie były na granicy wytrzymałości. W tym momencie przez głowę Wilsona przeszła dziwna myśl: musi go to boleć. A zaraz za nią pojawiła się inna, mroczniejsza i bardziej złowieszcza: jak często w przeszłości musiał znosić ten rodzaj bólu? Ten i wiele innych?

- Właśnie dlatego, Wilson. Tam to była norma. Tam, nie tu.

Wypowiedziane przez House słowo „norma” spowodowało, że w umyśle onkologa coś kliknęło. Najprawdopodobniej jakiś włącznik, ponieważ zapalona tym sposobem żarówka oświetliła straszną możliwość, która, James miał nadzieję, była tylko wytworem jego niewyspanego umysłu. Niemniej jednak musiał się upewnić. Przełknął ślinę i zapytał:

- Ty... Czy ty... Czy oni...

W każdym bądź razie próbował zapytać. Diagnosta westchnął.

- Tak. Jeżeli pytasz, czy zostałem zgwałcony, to odpowiedź brzmi: tak. Tak, byłem gwałcony.

W odpowiedzi od razu dało się zauważyć liczbę mnogą.

- Zdarzyło się to częściej niż raz.

Miało to zabrzmieć jak pytanie, a nie stwierdzenie, mimo to House odpowiedział, jakby było to tym pierwszym:

- Tak. Nie zdarzały się one często, ale nie były też rzadkością.

Wilson pozieleniał, a widząc, to gospodarz dodał.

- Zrozum, Wilson, tam było zupełnie inaczej. Gwałty i inne formy przemocy były normą. Poza tym, jeżeli cię to uspokoi, to nie należałem do ulubieńców. Lubili tych, którzy krzyczeli. A ja byłem raczej milczkiem.

Po raz drugi tego poranka zieleniały Wilson pobiegł do toalety.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 10:10, 04 Lis 2012    Temat postu:

oho, chyba Twoje ostrzeżenia wszystkich wystraszyły, że tak tutaj pusto...


House szturchał jedzenie widelcem, jakby się upewniając, że ono nie ożyje i nie rzuci się na niego, kiedy ten będzie się tego najmniej spodziewał.
ach, to dlatego w serialu House poszturchiwał laską Wilsona - bo sprawdzał, czy Wilson się na niego nie rzuci

Skończyłeś seminarium. Jesteś księdzem. O ja cię...
straciłam rachubę, ile razy czytałam ten kawałek, o mało nie spadając z fotela ze śmiechu Biedny Wilson pewnie o mało nie zszedł na zawał
Przywykłam już do House'a-wampira, House'a-niewolnika, do House'a-w-ciąży, a nawet do House'a-zmutowanego-kota, ale żeby ksiądz... Aż mi się nasuwa obraz House'a, który wyciąga spod sutanny karabin maszynowy i kosi wszystkich grzeszników, stojących w kolejce do spowiedzi

- O ja cię...
[...]
- ...pierdolę?

...Bardzo chętnie, Wilson, bierz się do dzieła!

I tak, jestem księdzem, ale to nie znaczy, że masz się od razu w mojej obecności powstrzymywać.
no właśnie, Wilson, nie powstrzymuj swojej skrywanej żądzy


Po tym rozdziale czas napisać, że wybrałaś bardzo ciekawy sposób przedstawiania wydarzeń. Zawsze mi się podobają takie retrospekcje ujęte nie dokładnie w postaci monologu, tylko jakby to było opowiadanie w opowiadaniu. Nietrudno sobie wyobrazić te przejścia między teraźniejszością a przeszłością, gdyby to zostało sfilmowane Poza tym masz ode mnie dużego plusa za to, że House w swojej relacji tak skrupulatnie się dystansuje od tej traumatycznej części swojego życia. To do niego bardzobardzo pasuje

Co do samych opisów z przeszłości... Bleeeh, skąd Ty bierzesz pomysły na takie okropieństwa? To znaczy, wiem, że takie rzeczy się tam mogły rzeczywiście dziać, ale... ugh Skąd masz siłę, żeby to wszystko pisać, kiedy ja ledwo-ledwo jestem w stanie o tym czytać?
Mam nadzieję, że gdzieś tam pod koniec fika przygotowałaś dla małego House'a jakąś pozytywną odmianę jego losu


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 15:59, 04 Lis 2012    Temat postu:

Bleeeh, skąd Ty bierzesz pomysły na takie okropieństwa? – kochanie, Richie, nie powiem Ci skąd, bo nie wiem. Tego typu potworki przychodzą do mnie z reguły w nocy albo w chwilach, kiedy się najmniej tego spodziewam. Po za tym, pierwotna wersja tego ff-a wyglądała trochę inaczej – począwszy od wykonania a skończywszy na tym, że miał być inny fandom.

Co do rozdziału 2, to jest on tak samo mocny jak pierwszy i zawiera podobne ostrzeżenia plus pokazana śmierć oraz pochówek.

Betowała jak zawsze nie zastąpiona (choć mocno wstrząśnięta) Richie117 – Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie

Słowniczek/ Terminek

1. Como estias amigos - hisz. tłm. - Co u was, przyjaciele
2. Śpijże już po twoim bólu – Modlitewnik, (995) Pieśń za zmarłych
3. Modlitewnik - Modlitwa za zmarłych rodziców


Rozdział 2

Como estias amigos(1)

Como esta amigo?
For the death of those we don't know,
Shall we kneel and say a prayer?
They will never know we care.
Shall we keep the fires burning?
Shall we keep the flames alight?
Shall we try to remember,
What is wrong and what is right?


Iron Maiden „Como estias Amigos”

Wilson wrócił po pół godzinie. Wyglądał jak człowiek ciężko chory. Cały blady, trzęsący się i pocący obficie. House patrzył na to ze zrozumieniem. Miał też wrażenie, że onkolog w końcu zrozumiał jego conocne schadzki z muszlą klozetową i późniejsze próby wydeptania w podłodze dziury.

~ * ~

Po kolejnych kilku tygodniach przyjechały samochody terenowe. Nie był to rzadki widok, ale i nieczęsty. Przyjeżdżały one rzadziej niż ciężarówki, do których byli przyzwyczajeni, a które przywoziły nową dostawę „mięsa” – jak mawiali strażnicy. Terenówki zdarzały się raz, dwa razy na tydzień i zabierały co ładniejsze dziewczynki lub chłopców, którzy nigdy nie wracali. Jednak coś w tych pojazdach kazało chłopcu mieć się na baczności. Wysiadło z nich pięciu czysto i stosunkowo schludnie ubranych mężczyzn, którzy rozglądali się naokoło i szeptali coś do siebie.

Odpowiedź na pytanie: kim byli i po co przyjechali, przybyła wieczorem wraz z otwarciem drzwi bungalowu, kiedy to piątka nieznajomych weszła do środka. Okazało się, że są to hazardziści, którzy lubią bawić się w bogów. Zresztą tak też ich nazywano. Przez pół godziny przechadzali się między celami i co jakiś czas wskazywali na jedno z dzieci, a później, zabierając dwudziestkę wybranych, wyszli. Dopiero pięć dni później, rano, kiedy chłopiec szedł z innymi do pracy, dowiedzieli się co ich spotkało.

Leżeli na środku podwórka pokryci różnymi rodzajami ran. W powietrzu unosił się smród przypalonego mięsa i śmierci. Dzieci zbiły się w kilka przerażonych grupek, a chłopiec, nie patrząc na nikogo, ruszył po taczkę i łopatę. Wracając, widział, jak Sebastian słowami, a Jeanne ciepłem fzycznego dotyku, uspokajają przerażony tłumek. Ci dwoje mieli co robić, a on musiał zrobić swoje. Ciała były dla niego za ciężkie, ale po kilku próbach i kilku kursach wszystkie martwe dzieci były w miejscu, w którym dokonywali zawsze pochówków. Otarł lejący się mu do oczu pot i zaczął kopać.

Ziemia była twarda i sucha z powodu braku deszczu. Mimo to kopał. W którymś momencie zobaczył, że rączka i szpadel łopaty są lepkie od krwi. Dopiero po kolejnych kilku minutach dotarło do niego, że to jego krew. Zatrzymał się zdziwiony i, opierając łopatę o ramię, podniósł do oczu dłonie. Większość pęcherzy, których dorobił się, pracując przy ciężkich maszynach, właśnie pękło, a drewniana powierzchnia rączki nie okazała się być dobra dla jego pociętych dłoni. Zacisnął je w pięści, po czym rozluźnił i ponownie zabrał się za kopanie. Nie zwracał uwagi na to, że szpadel rani jego nagie stopy, ani na to, że rączka łopaty coraz bardziej pokrywa się krwią.

Kiedy skończył, popatrzył niewidzącym spojrzeniem na leżące ciała. Stał tak przez dobra chwilę, aż w końcu westchnął i sięgnął po pierwsze zwłoki. Cicho, niemal na granicy słyszalności, chłopiec zaczął śpiewać. Śpiewał tę piosenkę tak często i przy tak wielu pochówkach, że robił to już bezwiednie.

Śpijże, już po twoim bólu.
Chrześcijaninie kochany!
Śpijże, odpocznij w pokoju,
z pęt już świata rozwiązany,
śpijże, aż Bóg wszystkich ludzi
z grobów ich znów pobudzi.

Jużeś teraz uwolniony,
od frasunków i trudności,
którymś był umęczony
w ziemskiej twojej śmiertelności,
śpijże...

Niech ci hojnie Bóg nagrodzi,
coś wycierpiał w doczesności,
niech cię mile Bóg ochłodzi
za twe krzyże we wieczności,
śpijże...(2)

Śpiewał, dopóki ostatnie z ciał nie znalazło się w grobie, a nawet chwilę później. Kiedy po raz pierwszy chłopiec śpiewał tę pieśń, nie rozumiał jej, ale teraz już tak, i miał nadzieję, że któregoś dnia ktoś zaśpiewa ją również na jego grobie. Rozejrzał się, czy z ziemi nie wystaje kawałek ubrania albo części ciała i pakując łopatę na taczkę, ruszył z powrotem. Musiał jeszcze wyrobić dzienną normę, a w nocy czekał go wypad po żywność...

~ * ~

- Więc... tak to wyglądało... – wyszeptał Wilson.

House kiwnął tylko głową. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Diagnosta pogrążony we wspomnieniach, a onkolog w zbyt wielkim szoku, żeby się odezwać. Minęło kolejnych kilka minut ciszy, aż w końcu Wilson otrząsnął się z tego stanu odrętwienia.

- Co im się stało?

- Byli torturowani – odpowiedział spokojnie Greg.

- Ale... dlaczego? W jakim celu?

Ksiądz wyciągnął z kieszeni pudełeczko z Vicodinem i wysypał na rękę jedną tabletkę. Obracał ją przez chwilę w dłoni, myśląc chyba o odpowiedzi, aż w końcu podrzucił ją do góry i złapał w locie ustami. Przełknął, popijając piwem i dopiero odpowiedział:

- W celach rozrywkowych, rzecz jasna. Mówiłem ci przecież, że byli to hazardziści. Prawdopodobnie, ale nie wiem tego na pewno, zakładali się, kto z tej dwudziestki wytrzyma najdłużej.

Odpowiedź House’a była bez emocji. Wilson poczuł, jak znowu zaczyna mu być niedobrze. Wziął kilka uspokajających oddechów, aż w końcu poczuł się nieznacznie lepiej i powiedział, chyba tylko dla siebie, żeby poczuć się jeszcze minimalnie lepiej.

- To... chore i obrzydliwe...

- Tak. Jest.

~ * ~

Dni przemijały, a życie trwało nadal. Mijały miesiące, a później lata, ale chłopiec tego nie zauważał. Dla niego czas stanął w miejscu i ruszył dopiero wtedy, kiedy zabrakło Sebastiana.

Przyszli po niego w nocy, a później zabrali go gdzieś, a to, co zostało z ciała, oddali po kilku miesiącach. Był to wielki szok, nie tylko dla chłopca, ale dla wszystkich. Nigdy, w całym swoim siedmioletnim życiu, chłopiec nie myślał, że będzie zmuszony pochować swojego mentora, a później kontynuować jego dzieło. Jednak dla reszty dzieci wydawało się to naturalne, że skoro zabrakło dotychczasowego lidera, skierują się do nowego. O dziwo, dla niego też stało się to naturalne, ale też szybko zrozumiał ciężar, jaki nosił na barkach Sebastian i który został przekazany na jego. Wielokrotnie chciał się go pozbyć. Nie wiedział, co mu bardziej przeszkadzało. Ból? Odpowiedzialność? Konieczność, że to on ma być silny dla wszystkich i za wszystkich? Próba obrony i zrozumienia tego wszystkiego? A może samotność i niemożność wypłakania się w czyjeś ramię? Albo usilna potrzeba pomocy, wiedząc, że jest się zdanym tylko na siebie?

~ * ~

- Nie rozumiem.... – przerwał Wilson. - Dlaczego wybrali ciebie? Co z Jeanne? Czy to nie ona powinna była przejąć obowiązki przywódcy?

House sięgnął po piwo, ze zdziwieniem zauważając, że butelka jest pusta. Wstał i pokuśtykał do kuchni po kolejne butelki. Kiedy wrócił, podał jedną onkologowi i usiadł. Bawił się przez chwilę nalepką, aż w końcu odpowiedział:

- Tak i nie.

Wilson zmarszczył brwi.

- Nie rozumiem. To tak, czy nie?

Diagnosta westchnął.

- I tak, i nie... Trudno to wytłumaczyć. – Wziął łyk piwa i kontynuował: – Teoretycznie masz rację. To Jeanne powinna była zostać przywódcą. Wiedziała znacznie więcej niż ja i dłużej znała Sebastiana, a przez to jego sposób działania i plany. Ale tu nie chodziło o to. Dzieci potrzebowały obydwojga rodziców, a głową rodziny jest ojciec.

Onkolog zakrztusił się śliną.

- Chcesz.... mi po...powiedzieć, że wybrali cię dlatego, że byłeś mężczyzną?

Greg zachichotał.

- I tak, i nie. Wybrali mnie, ponieważ byłem mężczyzną i dlatego, że byłem protegowanym Sebastiana. Te dwa czynniki ostatecznie zdecydowały.

~ * ~

Siedzący na szczycie piramidy zawsze jest samotny - dopiero po kilku miesiącach chłopiec to zrozumiał i starał się z tym pogodzić.

Nie było mu łatwo. Tym bardziej, że jakiś czas później umarła Jeanne, a on musiał przejąć jej obowiązki medyka-rzeźnika. Nie mógł jednak powiedzieć, że był zdziwiony jej śmiercią. Spodziewali się jej. Dziewczyna już od dłuższego czasu chorowała i było to tylko kwestią czasu, aż w końcu umrze. Kiedy żył jeszcze Sebastian, miała jakąś motywację, pomijając dzieci, żeby walczyć, ale po jego śmierci chłopiec nie dawał jej dużo czasu. Jak zawsze w takich sytuacjach się nie mylił. Pochował ją koło jej ukochanego, a kiedy to robił, był szczęśliwy. Serce ściskało mu się w piersi z bólu, ale był szczęśliwy. Musiał wtedy przedstawiać sobą ciekawy widok: lejące się z oczu łzy rozpaczy i błąkający się na ustach uśmiech szczęścia, radości.

Jednak tym razem, wkładając ciało do grobu, nie śpiewał pieśni, a szeptał modlitwę. Słyszał ją tylko raz i była ona wyblakłym wspomnieniem jego byłego przeszłego życia, kiedy był jeszcze szczęśliwy, niewinny i nie samotny. Kiedy był jeszcze dzieckiem. Był to też pokłon w kierunku jego biologicznych rodziców, którzy kilka lat temu zostali zamordowani.

- Boże, Ojcze Niebieski, polecam Ci pokornie naszych zmarłych rodziców. Ty znasz pracę i trudy ich życia. Przez mękę i śmierć Twojego Syna, w którego wierzyli, przebacz im wszystkie grzech i przyjmij do nieba. Nam dopomagaj do uczciwego życia, byśmy mogli spotkać się z nimi w szczęśliwości wiecznej. Amen.(3)

Dzieciom też nie było łatwo. Nagle stały się półsierotami i nie wiedziały, która z dziewcząt zajmie miejsce matki. Ostatecznie jednak tej funkcji nikt nie przejął. Chłopcu tak naprawdę trudno było powiedzieć dlaczego. Czy to z powodu strachu, czy też było im tak wygodnie? Tak czy inaczej, zmuszony był nagle stać się dwoma odpowiedzialnymi rodzicami, a ponieważ stawał się też coraz starszy, dostawał cięższe prace niż zwykle.

Ale powoli przyzwyczaił się do tego wszystkiego. Dzień zaczynał się zawsze tak samo i kończył się tak samo. Dzieci umierały i się rodziły. Znęcanie fizyczne ani psychiczne nigdy nie osłabło, nigdy też specjalnie się nie zwiększyło – chyba że okazjonalnie. Życie chłopca przypominało monotonię. Przerażającą, pełną cierpienia, krwi, śmierci, nauce przetrwania i zrozumienia, ale nadal monotonnie. Jednak pewnego dnia została ona przerwana.

Chłopca zabrali podobnie jak Sebastiana. W nocy. W ciszy. Nie krzyczał, ani się nie szarpał. Pozwolił im się wyprowadzić z własnej celi, z bungalowu, i spokojnie wsadzić do bagażnika samochodu. Nie wiedział, ile godzin trwała podróż. Myślał tylko o dwójce swoich podopiecznych i o tym, że tak mało ich nauczył. Zastanawiał się, jak sobie bez niego poradzą. Wiedział, że sobie poradzą, ale dalej myśl o tym, że zostali tam sami, była dla niego abstrakcyjna.

~ * ~

- Przywiązałeś się do nich. Pokochałeś.

Powiedział Wilson po powrocie z toalety. House uśmiechnął się melancholijnie i popatrzył na telewizor. Onkolog to zauważył i przez chwilę obaj siedzieli w ciszy, pogrążeni we własnych myślach. Jednak po kilku minutach, widząc, że diagnosta nie ma zamiaru wznowić opowieści, James zadał nurtujące go pytanie:

- Na co umarła?

House zamrugał gwałtownie i popatrzył z powrotem na przyjaciela.

- Jeanne?

James kiwnął głową.

- Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Jest wiele możliwości. Śmierć Sebastiana. Notoryczne zmęczenie. Trawiące bungalow choroby. Brak higieny. Krojenie zmarłych. Pobicia. Gwałty. Odmrożenia. Przypalenia. Praca ponad siły. One wszystkie mogły to wywołać.

Znowu zapadła cisza. Wilson czuł, że House o wielu rzeczach mu nie mówił, ale nie chciał naciskać. Sam fakt, że jego skryty przyjaciel powiedział mu tak dużo o swojej przeszłości, znaczył dla niego bardzo wiele.

- Gdzie cię zabrali?

Diagnosta przez chwilę obracał stojącą na ławie butelkę, aż w końcu odpowiedział:

- W różne miejsca. Byłem w Rosji, w Hiszpanii, we Włoszech, w Niemczech i w wielu innych krajach.

Onkolog zadrżał. Nie wiedział, która myśl była gorsza, ta, że wywieźli jego przyjaciela, żeby go torturować, a później zabić, czy ta, w której jeździł on po całym świecie i bóg raczy wiedzieć, do czego był zmuszany. Nie był w ogóle pewien, czy chce wiedzieć. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Diagnosta pogrążony w czymś, co nazywał swoją historią życia, a Wilson zastanawiający się, czy chce wiedzieć.

- Co tam robiłeś?

Nie chciał wiedzieć, ale ostatecznie skoro ordynator diagnostyki mógł z tym żyć, to on może chociaż posłuchać. Poza tym onkolog czuł, że jego przyjaciel i tak poda mu ocenzurowaną wersję wydarzeń. Spojrzenie House’a oddaliło się, podobnie jak jego głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z wyizolowanej studni.

- Różnie. Robiłem to, co było trzeba.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 10:29, 06 Lis 2012    Temat postu:

Richie jest mocno wstrząśnięta, ale nie zmieszana Wreszcie się opłaciło czytać w przeszłości drastyczne fiki
Tylko ta Moc musiała gdzieś pobłądzić, bo ciągle jej ze mną nie ma, ech...

Ksenia napisał:
Tego typu potworki przychodzą do mnie z reguły w nocy albo w chwilach, kiedy się najmniej tego spodziewam.
aha, czyli to nie efekt spędzania czasu z mnóstwem niesfornych dzieciaków, które wyzwalają w Tobie morderczo-sadystyczne instynkty


Wyglądał jak człowiek ciężko chory. Cały blady, trzęsący się i pocący obficie.
hmm, ciężko chory albo cierpiący na poranne ciążowe mdłości, łatwo pomylić te dwa stany


Ksiądz wyciągnął z kieszeni pudełeczko z Vicodinem
moja pierwsza myśl: Ksiądz?! Ale skąd tam ksiądz i czemu ma przy sobie Vicodin House'a??!
a potem przyszło olśnienie, że House kończył seminarium Czy w kolejnych rozdziałach znajdzie się coś więcej na ten temat? A może w następnym fiku, którym nas - w co nie wątpię - zaszczycisz? na początek rozdział pt. "Inicjacja" i opis rytualnego zlizywania śmietany z kolan biskupa...

Był to też pokłon w kierunku jego biologicznych rodziców, którzy kilka lat temu zostali zamordowani.
a tu mnie zaskoczyłaś Myślałam, że rodziców House'a nie było wtedy nad rzeką, ani w ogóle w bazie, i przez to uniknęli krwawej rzezi. I że House ich kiedyś odnajdzie, bo przecież w serialu jego rodzice żyli Nie to, żebym ich żałowała... Po takich przejściach House'owi nie potrzeba znęcającego się ojca i wyrodnej matki


Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 14:46, 06 Lis 2012    Temat postu:

Richie117 - aha, czyli to nie efekt spędzania czasu z mnóstwem niesfornych dzieciaków, które wyzwalają w Tobie morderczo-sadystyczne instynkty

Nie, Richie, to nie dlatego. To raczej spędzanie wolnych chwil na czytaniu ficów o tematyce raczej hardrockowej.

Co do samego rozdziału to, jest on podobnie punktowany w ostrzeżeniach, co poprzednie. Chociaż w tym znajduje się – nie graficznie – pokazany gwałt bądź gwałty oraz – tylko częściowo graficznie – przedstawiona przemoc wobec dzieci. Jak we wszystkich poprzednich rozdziałach jest to tylko wspomniane.

Betowała jak zawsze nie zastąpiona (nie zmieszana chociaż wstrząśnięta) Richie117 – Nieh Moc Będzie z Tobą, kochanie

Rozdział 3

Kamienny Stół

Naokoło Kamiennego Stołu zebrał się wielki tłum, a chociaż księżyc świecił jasno, wielu trzymało pochodnie, których złowrogie, czerwone płomienie otaczały kłęby czarnego dymu. Ach, cóż to była za zgraja! Ogry z wielkimi zębami i wilki, i bykołaki; duchy złych drzew i trujących roślin, i wiele innych potworów (...) – srożyce, wiedźmy i zmory; widma, strachy, ifryty, karły, orki, wampiry i harpie. (...)”

C.S. Lewis „Lew, Czarownica i Stara Szafa” – rozdział 14


Chłopiec lubił Włochy. Bywał w nich tak często, że niemal uznawał je za dom. Niemal. Przyjazd do Rzymu albo Bolonii oznaczał dla niego dwie rzeczy. W pierwszym przypadku były to Burdel i Koloseum, a w drugim – Burdel i Arena. Co chyba było bez różnicy.

Nie wiedział, co gorsze. Miejsce, w którym musiał oddawać każdemu swoje ciało, czy to, w którym zabijał, walcząc o swoje życie? Trudno wybrać, prawda? Niemniej jednak lubił Włochy. Chodzenie wąskimi uliczkami miast – nawet jeżeli jest to jedynie przejście z samochodu do budynku – ich klimat – nawet jeżeli znika on po chwili, całkowicie zastąpiony przez grozę i przemoc wewnątrz pomieszczeń – i niekiedy wręcz nieszablonowych ludzi – nawet jeżeli okazuje się za chwilę, że są to klienci.

~ * ~

- W porządku, Wilson?

Onkolog, nadal pochylony nad toaletą, niepewnie kiwnął głową. Oddychał ciężko przez usta, walcząc z własnym żołądkiem. Stojący nad nim diagnosta raczej nie wyglądał na przekonanego. Pochylił się, złapał go za ramię i pomógł mu wstać. James jedną ręką trzymał się House’a, a drugą umywalki.

Zdecydowanie nie powinien był pytać. Przełknął ciężko i nadal trzymając się kurczowo przyjaciela, wypłukał usta i przemył twarz. Wytarł ją podanym przez pana domu ręcznikiem, a później wyszli razem. Idąc, Wilson zastanawiał się, kto kogo podtrzymuje. On Grega czy Greg jego? Po namyśle uznał, że to ostatnie. Usiadł ciężko na kanapie, a ksiądz popatrzył na niego w ten swój kalkulacyjny sposób.

- Myślę, że to wystarczy, Wilson. Połóż się i się prześpij.

Wstał, okrył onkologa kocem i zaczął zbierać butelki po piwie, kiedy nagle James złapał przyjaciela za nogawkę. House odwrócił się w jego stronę. Patrzyły się na niego brązowe oczy z błyskiem determinacji i właściciel mieszkania wiedział, co się stanie.

- Nie.

- House...

- Nie.

- Dlaczego?

Diagnosta usiadł ciężko na kanapie i przejechał dłonią po twarzy.

- Bo dalej nie jest lepiej.

Przez chwilę Wilson bawił się kocem.

- Chcę ci pomóc...

- Już pomogłeś – przerwał cicho House.

Zapadła cisza. To było pierwsze od wielu lat szczere „dziękuję” chamskiego diagnosty. Jim przez chwilę otwierał i zamykał usta, a w głowie miał kompletną pustkę. Ze spokojem można było powiedzieć, że to oświadczenie zdobyło tytuł: Zaskoczenia Dekady. Przebiło nawet ich pierwszy wieczór kawalerski, kiedy to House zafundował im wyjazd na gorące plaże Hawajów.

- Greg...

Siedzieli naprzeciwko siebie i patrzyli sobie w oczy. House wydawał się czegoś szukać i chyba w końcu to znalazł, bo kiwnął głową.

- Dobrze.

~ * ~

Za dnia pięknością w nocy zaś szkaradą - te słowa są idealnym podsumowaniem chłopca. Chociaż w dość patologiczny sposób. Pracował od świtu do świtu. Czasami nie spał po kilka dni i dopiero kiedy słaniał się nieprzytomny na nogach, zamiast kazać mu walczyć lub zabawiać klienta, posyłali go do łóżka. Tym razem samemu – dzięki chociaż za tę odrobinę dobroci. Jedynie za sprawą tych kilku samotnych godzin, które służyły do regeneracji organizmu, chłopiec nie postradał zmysłów.

Mimo to, chłopiec nigdy nie zapomniał tego, czego nauczył się przy Sebastianie i Jeanne. Dość szybko i nie niespodziewanie okazało się, że dzieci, które „pracowały”, także potrzebują „rodzica” – osoby, do której mogą przyjść wypłakać się w ramię, prosić o radę, pomoc medyczną albo po prostu cieszyć się chwilą bez bólu i strachu. I było tak, niezależnie gdzie się znajdował – w Burdelu czy w Koloseum.

Nie mógł powiedzieć, że był z tego zadowolony. Bardziej by pasowało, że był tym przerażony. Był przyzwyczajony do opiekowania się i dbania o kogoś – nawet bardzo wielu ktosiów – ale tu okazało się to bronią obusieczną. Bo jak możesz dbać o kogoś, kogo wiesz, że możesz zabić w najbliższym czasie? Albo jak możesz dbać o kogoś, kiedy jesteś przykuty do łóżka, a na tobie leży wielkie cielsko jakiegoś śmierdzącego alkoholem człowieka, a ty wiesz, że za ścianą potrzebuje cię wykrwawiające się dziecko? W tym świecie, W Świecie Z Poza Bramy - jak go nazywał - był to nowy rodzaj tortur. Niemoc i bezsilność.

~ * ~

- Ile miałeś wtedy lat?

House spojrzał na onkologa ze zdziwieniem.

- Ze wszystkich pytań, jakie mogłeś i powinieneś mi zadać, wybrałeś wiek?

Wilson kiwnął głową.

- Tak. Ile?

Diagnosta nadal wyglądał na zdziwionego, ale odpowiedział.

- Kiedy mnie wywieźli, miałem około jedenastu. To działo się kilka lat później, więc koło trzynastu, czternastu. Nie jestem pewien.

James zmusił się, żeby pozostać spokojnym. Bezwiednie zauważył, że zegarek na półce spieszy o piętnaście minut, a ten na magnetowidzie wyświetla za pięć wpół do dwunastej. Co oznaczało, że jest pięć po wpół do. Zanotował w pamięci, żeby zadzwonić za jakiś czas po chińszczyznę. Kiwnął na przyjaciela żeby kontynuował.

~ * ~

Było wiele takich dni, kiedy chłopiec chciał, żeby ktoś go zabił albo rozważał samobójstwo. Zauważył nawet pewien wzór ich powtarzania. Przychodziły one prawie zawsze, kiedy leżał na łóżku albo na stole, albo po prostu znajdował się w pozycji, w której chciał go widzieć klient, i był pieprzony albo, co zdarzało się równie często, kiedy człowiek spuszczał się na niego zaraz po tym, jak go schłostał - niektórych podniecało zadawanie bólu bardziej niż sam akt. Często było tak, że znajdował się w danej pozycji, dopóki nie przyszedł następny klient, a czasem – kiedy poprzedni klient strasznie napaskudził – chłopiec musiał się umyć, a później posprzątać salę przed kolejnym.

~ * ~

- Mówiłem, że dalej nie jest lepiej.

Powiedział House, kiedy Wilsonowi nie udało się nad sobą zapanować i musiał znowu biec do łazienki. Diagnosta położył zimny okład na kark onkologa i spokojnie, oparty o framugę drzwi, czekał, aż pusty żołądek jego przyjaciela przestanie wariować. Po wielu minutach w łazience w końcu słychać było tylko nierówny oddech Wilsona. Powoli, jakby był to z jego strony herkulesowy wręcz wysiłek, James wstał z kolan, odkręcił kran i wypłukał usta. Do pokoju wrócili w ciszy.

- Chcesz, żebym mówił dalej? – spytał House.

Wilson nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, więc kiwnął głowa. Diagnosta westchnął. Onkolog nie był pewien, czy to nad własną historią, czy nad jego upartością.

~ * ~

Inną sytuacją były walki. Tam chłopiec mógł się bronić, a nawet tego od niego wymagali, ale nie chciał. Leczyć, ratować, grzebać zwłoki, a nawet je kroić, a później podawać, kłamiąc, że to mięso zwierzęcia, ale nie potrafił zabić z zimną krwią. Po prostu nie i koniec. Przynajmniej dopóki nie wyszedł na arenę i nie zobaczył przeraźliwie pustych albo szalonych oczu ludzi, i nie zrozumiał, że oni i tak są już martwi. Że to, co się porusza, to tylko pusta skorupa – żywe trupy.

To pomagało tylko częściowo i na krótki czas. Wychodząc z Koloseum lub Areny, chłopiec brzydził się samym sobą i za każdym razem zadawał sobie pytanie: czemu nie pozwoliłem się zabić? A chwilę później sam sobie na nie odpowiadał: ponieważ tak musiało być. I szedł dalej, do swojego pokoju w Burdelu lub na kolejną walkę, albo łatać przegranych. Bo nigdy nie było zwycięzców – byli tylko przegrani.

~ * ~

- Ilu zabiłeś?

Wilson nadal był blady, ale ręce już przestały mu się trząść, a głos mimo chropowatości brzmiał normalnie. Pan domu przymknął na kilka sekund oczy, a kiedy je otworzył, przypominały dwie puste dziury, w których ktoś kiedyś brutalnie zgasił płonący w nich ogień.

- Nigdy nie liczyłem, ale pewnie około stu pięćdziesięciu, może dwustu. Nie jestem pewien.

Onkolog przełknął ślinę i wiedząc, że odpowiedź na kolejne pytanie wcale mu się nie spodoba, zadał je:

- Jak zabijałeś? Dawali wam jakąś broń?

Przez chwilę House patrzył na niego, nic nie mówiąc, aż nagle wybuchnął mrożącym krew w żyłach śmiechem. Śmiał się tak przez długi czas, a kiedy przestał, wyciągnął przed siebie ręce i powiedział:

- To były moja broń, Wilson. Moje narzędzia.

Zapadła cisza.

~ * ~

W Burdelu miał przekrój wszystkich grup społecznych. A jeżeli kogoś w nich nie było, oznaczało to, że spotka go w Koloseum. Chłopiec miał do nich ambiwalentne uczucia. Z jednej strony korzystali oni z usług i nie stawali po stronie dziecka, kiedy te było bite, poniżane, gwałcone, czy też zabijane. A z drugiej, dzięki tej różnorodności, poznał wiele kultur, zwyczajów, języków, a nawet uczył się gry na instrumentach. Kilka razy klient nauczył go jakichś przedmiotów ścisłych. To było wspaniałe, ale nie zmieniało to jednak faktu, że były to tylko wilki ukryte w owczych skórach. Chociaż, jak zawsze, zdarzały się wyjątki, które potwierdzały regułę.

~ * ~

Wilson zapłacił za przyniesiony posiłek, zamknął drzwi i odwrócił się od nich. House, podobnie jak w przypadku śniadania, bawił się jedzeniem. Jimmy usiadł z westchnieniem na kanapie i zaczął jeść. Albo przynajmniej próbował. Po piątej próbie wrzucił patyczki do kartonu i odstawił go na ławę koło stojącego pojemnika diagnosty, i sięgnął po dołączoną colę. Pił spokojnie, ciesząc się, że chociaż po tym jego żołądek się nie buntuje.

~ * ~

Nigdy się nie dowiedział, jak miał na imię człowiek, który podarował mu wolność. Wiedział jedynie, że kilka dni później policja znalazła jego ciało w kontenerze na śmieci. Tego dnia, kiedy odzyskał wolność, padało, ale był to jeden z pierwszych szczęśliwych i wspaniałych dni, które go czekały. Był tego pewien. Tańczył ze szczęścia. Oczywiście nie było aż tak pięknie i różowo, ale sam fakt, że był poza budynkiem – w dodatku bez obstawy i innych „udogodnień” – był wart chwilowego zapomnienia i czystego szczęścia.

Przez następne kilkanaście miesięcy chłopiec cieszył się życiem, mimo że na ulicy, to na wolności. Po raz pierwszy od tamtego czasu wiedział, który jest rok. Dzień tygodnia. Miesiąc. Dzięki podstawowej matematyce, której się nauczył, obliczył, że w niewoli spędził dziesięć lat. Był to dla niego szok. Wiedział, że minęło trochę lat, ale przypuszczał, że było ich więcej. Dwadzieścia? Może to była przesada, ale co najmniej piętnaście, nie dziesięć. Tamtego dnia uświadomił sobie coś jeszcze. Mimo tortur i niewoli - przeżył. Żył. Wreszcie mógł robić to, co chciał i jak chciał. Mógł podejmować decyzje. Zwrócono mu wolną wolę.

~ * ~

- To koniec? – spytał Wilson, kiedy House nie odzywał się przez kilka minut.

Diagnosta ocknął się ze wspomnień.

- W pewnym sensie. Tu kończy się pewien rozdział w moim życiu i zaczyna nowy. Spokojniejszy.

Wilson kiwnął głową, ale w środku zaczęła go zżerać ciekawość. Co wydarzyło się dalej? Po tej niekrótkiej historii życia swojego przyjaciela chciał wiedzieć więcej. Chciał lepiej poznać i zrozumieć człowieka, którego traktował jak członka rodziny. Jak irytującego, starszo-młodszego brata, którego należało zawsze mieć na oku, ale na którym zawsze w razie potrzeby można było polegać. House chyba to zauważył, bo zaśmiał się cicho.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Wto 14:53, 06 Lis 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 9:28, 07 Lis 2012    Temat postu:

Ksenia napisał:
Nie, Richie, to nie dlatego. To raczej spędzanie wolnych chwil na czytaniu ficów o tematyce raczej hardrockowej.
a u mnie hardcorowe fiki budzą zapotrzebowanie na fluff Za to znam parę dzieci, które - przynajmniej fikcyjnie - chętnie wysłałabym do takiego chińskiego obozu. Albo Cuddy i Wilsona bym tam posłała, po tym jak się zachowywali w 6. i 7. sezonie


Myślę, że to wystarczy, Wilson. Połóż się i się prześpij.
awwww, troskliwy House

Przebiło nawet ich pierwszy wieczór kawalerski, kiedy to House zafundował im wyjazd na gorące plaże Hawajów.
...a o zachodzie słońca uprawiali na piasku namiętną erę, żeby tym miłym akcentem pożegnać się ze starymi, dobrymi czasami

House wydawał się czegoś szukać i chyba w końcu to znalazł, bo kiwnął głową.
czyżby w spojrzeniu Wilsona kryła się groźba, że jak nie opowie wszystkiego, to może zapomnieć o naleśnikach na śniadanie?


UUUFFFF, jak to dobrze, że najgorsze już za House'em (i za nami-czytaczami)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 12:29, 07 Lis 2012    Temat postu:

Jest to przedostatni rozdział. W sumie nie mam żadnych innych ostrzeżeń.

Betował jak zawsze nie zastąpiona Richie117 – Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie


Słowniczek/ Terminek

1. Modlitewnik – modlitwa przy konającym.


Rozdział 4

Tabula rasa

Z płaczu dzieci na podłogach pozaczasowych dworców,
Ze smutku maszynisty więziennych pociągów,
Z czerwonej skazy dwóch wojen na czole,
Ocknąłem się pod brązem skrzydlatych pomników,
Pod gryfami masońskiej świątyni,
Z dogasającym popiołem cygara.

(...)

Ja, z moją jedyną sosnową kotwicą na piaszczystej równinie,
Z przemilczaną pamięcią umarłych przyjaciół,
Z przemilczaną pamięcią miast i rzek,


(...)”

Czesław Miłosz „O Duchu Praw” - fragmenty

Był dwudziesty pierwszy października, kiedy przed chłopcem otworzyła się nowa droga. Tamtego dnia lało jak z cebra, a ciemne chmury co chwilę przecinały jasne błyskawice. Ludzie starali się uciec albo chociaż schować przed deszczem. Nagle przechodzący po drugiej stronie staruszek się potknął, a jadąca na rowerze kobieta próbowała go ominąć. Niestety nie zauważyła, że z naprzeciwka jedzie van. (O ironio, należący do Czerwonego Krzyża.) Samochód uderzył w nią z taką siłą, że kobieta wylądowała kilka metrów dalej. Drzwi szoferki trzasnęły, a zza nich wyskoczył przerażony mężczyzna w granatowej czapce, który coś krzyczał.

Dla kulącego się pod jednym z wielu kartonów obok kontenerów na śmieci chłopca wszystko zwolniło. Widział, że kobieta jeszcze żyła. Przypuszczał też, że to długo już nie potrwa. Niepewnie, nie wiedząc, jak to, co chce zrobić, zostanie przyjęte, podbiegł do leżącej na ulicy ofiary. Złapał ją za rękę, a drugą sprawdzał uszkodzenia. Z rozcięć na twarzy i głowie oraz z rozchylonych ust ciekła krew, a wgłębienie po lewej stronie klatki piersiowej opowiadało dalszą część dramatu. Nic się już nie dało zrobić, a przynajmniej nie medycznie. Zanim się pochylił, usłyszał sygnał karetki, i zapytał:

- Słyszy mnie pani?

Ledwo słyszalne „tak” wyszło z ust kobiety, a wraz z nim mocniejszy strumień krwi.

- Czy jest pani wierząca?

Sytuacja się powtórzyła. Była wierząca.

- Jak ma pani na imię?

Kobieta nazywał się Zuzanna. Chłopiec ścisnął mocniej dłoń konającej i zaczął mówić. Nie był świadomy, że zbierający się z chodnika staruszek go słucha i że niemal ponownie się przewrócił, słysząc słowa dziecka.

- Przyjmij, Panie, Swoją służebnicę Zuzannę na miejsce zbawienia, obiecane jej z miłosierdzia Twego. Panie, Jezu Chryste, Zbawicielu świata, polecam Ci Twoją służebnicę Zuzannę i proszę Cię, abyś ją łaskawie przyjął do radości w Twoim Królestwie, gdyż dla niej miłosiernie zstąpiłeś na ziemię. Amen.(1)

Ledwo z ust chłopca wyszło słowo „amen”, a kciuk na czole Zuzanny narysował krwawy znak krzyża, kobieta wydała ostatnie tchnienie. W tym samym czasie na ulicę wjechał ambulans. Jeden z sanitariuszy odepchnął dziecko od ciała i zaczął reanimację. Nie minęło nawet pięć minut od przyjazdu karetki, kiedy lekarz stwierdził zgon. Była siedemnasta dwanaście. Dwudziestego pierwszego października.

~ * ~

- Mój Boże... - wyszeptał cicho Wilson, a House skwitował to smutnym uśmiechem.

~ * ~

Kiedy adrenalina opadła, chłopiec zaczął się trząść z zimna. Jego pudełko było już zajęte przez innego bezdomnego. Nie musiał nawet tego sprawdzać. Obejmując się drżącymi rękami, ruszył przed siebie. Nie chciał się spotkać z policjantami. Ci od razu chcieliby wiedzieć, kim jest, ile ma lat, gdzie są jego rodzice i co tam robił w taką pogodę. Przeszedł zaledwie kilka metrów, kiedy ktoś go zawołał.

- Chłopcze! Hej, chłopcze!

Odwrócił się. W jego stronę szedł, albo raczej kulał, ten staruszek, który upadł. W jednej ręce trzymał połamaną na pół laskę, a w drugiej skórzaną torbę. Dopiero kiedy mężczyzna był na odległość kilku kroków, chłopiec zauważył, że pod szyją nieznajomego znajduje się koloratka. Opuścił głowę i objął się jeszcze mocniej, oczekując, że starzec zacznie na niego krzyczeć. Zamiast jednak bury i batów, poczuł, jak na ramiona zostaje mu założony ciepły płaszcz. Podniósł głowę i spojrzał na nieznajomego księdza ze zdziwieniem i zmieszaniem. Ten, widząc to, uśmiechnął się i, obejmując go ramieniem, zaprowadził do znajdującej się niedaleko plebani.

Gdy dotarli na miejsce, dał chłopcu suche ubranie i kazał się przebrać. Kiedy chłopiec wrócił, czekała już na niego miska gorącego gulaszu i gruba pajda świeżego chleba. Jadł powoli, w pełni ciesząc się ciepłem i smakiem posiłku. Gospodarz nie musiał wiedzieć, że po raz pierwszy je coś takiego. Kiedy skończył jeść, dostał gorące mleko. Pił, patrząc na siedzącego naprzeciwko księdza, który obserwował go przez cały czas. Odstawił na blat wyszorowanego do białości drewnianego stołu pustą szklankę.

- Jak masz na imię, dziecko?

Chłopiec popatrzył na swoje ręce. „Jak masz na imię?” To było trudne pytanie. Nie wiedział.

~ * ~

- Zaraz. Jak to, nie wiedziałeś?

Onkolog aż się wyprostował na kanapie, a House westchnął.

- Gregory House – przerwał. - Nie zawsze tak się nazywałem.

Przez twarz Wilsona przebiegło wielkie zdziwienie, którego miejsce zaraz zajęła konsternacja. Jimmy zmarszczył brwi.

- Nie rozumiem. To jak się nazywałeś? I dlaczego w ogóle zmieniłeś imię?

Diagnosta zerknął na zegarek. Było dwadzieścia po pierwszej. Wyciągnął z kieszeni pudełko pigułek i połknął jedną. Przez chwilę obracał opakowanie między palcami.

- Nie zastanawiało cię, że przez całą opowieść mówiłem o sobie per „chłopiec”? Chociaż już na początku potwierdziłem twoje domysły, że to ja.

Onkolog kiwnął głową.

- Zastanawiało.

- A nie zdziwiło cię to?

Wilson przez chwile się zastanawiał.

- Zdziwiło, ale myślałem, że tak chcesz to opowiedzieć. Że chcesz się od tego odciąć w jakiś sposób.

Tym razem to diagnosta wyglądał na zdziwionego.

- W pewnym sensie... – przyznał, ale zaraz dodał: – Ale to nieważne. Zanim mnie porwali, nazywałem się Artur Thompson.

James zmarszczył brwi.

- Twoje obecne imię nie jest nawet bliskie oryginałowi. Skąd wziąłeś „Gregory’ego House’a”?

Diagnosta się uśmiechnął.

- Mój ojciec miał na imię Gregory, a panieńskie nazwisko matki to House.

~ * ~

W taki sposób, w kuchni na plebani w Rzymie, narodził się Gregory House. Ksiądz zdawał się wiedzieć, że chłopiec wymyślił swoje personalia, ale chyba mu to nie przeszkadzało. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie.

- Kiedy się urodziłeś?

Było to kolejne trudne pytanie, ale chłopiec postanowił powiedzieć prawdę.

- Jedenastego czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku.

~ * ~

- Że co?!

House aż podskoczył. Wilson wyglądał tak, jakby ktoś go uderzył.

- Co się drzesz?

Jednak onkolog jakby nie zauważył pytania diagnosty.

- Niemożliwe... Gdybyś urodził się w czterdziestym, to miałbyś teraz... sześćdziesiąt siedem lat. I za dwa, trzy lata przysługiwałaby ci emerytura. Niemożliwe.

Diagnosta wyglądał na lekko zmieszanego.

- Że mogę iść na emeryturę? Czy że mam sześćdziesiąt siedem lat?

Wilson wstał i teraz chodził po salonie.

- Oba.

Ksiądz westchnął.

- Trudno będzie mi to udowodnić. Ale to właśnie jest moja data urodzenia. Możesz oczywiście nie wierzyć.

Onkolog kiwnął głową i chodził jeszcze przez jakiś czas, co chwilę rzucając w stronę diagnosty zmieszane albo wstrząśnięte spojrzenie. W końcu przystanął.

- To dlaczego w papierach w PPTH znajduje się inna data?

House wstał i poszedł do kuchni. Przechodząc obok onkologa, wskazał, żeby ten poszedł z nim.

- Trochę zmieniłem metrykę. To chyba jasne.

Powiedział wyciągając piwo i podając jedną z butelek Wilsonowi.

- Nie, to nie było jasne. Po co to zrobiłeś?

Wziął butelkę i sięgnął po otwieracz.

- Ponieważ, Jimmy, dziwnie by wyglądało, gdyby lekarz w moim wieku nie miał większej praktyki – w sensie na papierze.

~ * ~

- Czyli, że masz szesnaście lat – powiedział ksiądz.

Chłopiec kiwnął głową.

- Tak.

Staruszek wydawał się być zadowolony, chociaż może i trochę zaniepokojony.

- Nie pochodzisz stąd. Nazwisko też takie nie nasze... Anglia? Ameryka?

Greg zaczął się kręcić na krześle.

- Oba.

Mężczyzna kiwnął ze zrozumieniem głową i zamilkł. Greg wiercił się przez chwilę, aż w końcu wyszeptał pytanie, które chciał zadać od samego początku, a za zadanie którego spodziewał się kary.

- Jak się ksiądz nazywa?

Zaraz jak pytanie wyszło z jego ust, dziecko skuliło się na krześle zasłaniając głowę ramionami. Przez chwilę w kuchni było cicho. Kiedy więc krzesło zaszurało o podłogę, Greg podskoczył, tym sposobem przewracając krzesło, na którym siedział. Skulił się jeszcze mocniej. Ludzie zawsze lubili go bić i kopać w odsłonięte miejsca oraz w głowę, kiedy znajdował się pod ich nogami. Zacisnął powieki, dziecinnie wierząc, że to sprawi, iż zagrożenie zniknie – chociaż nigdy nie znikało. Zaskomlał, kiedy poczuł dłonie zaciskające się na jego nadgarstkach.

- Spokojnie, dziecko, nie zrobię ci krzywdy – powiedział, zabierając ręce chłopca z twarzy. – Nazywam się Raulo de Mayenne. Ale wszyscy wołają mnie ojcem Raulo.

~ * ~

- Pomógł ci?

Spytał Wilson, kiedy obydwaj znowu siedzieli na kanapie w salonie. House kiwnął głową wpatrując się niewidzącym wzrokiem w telewizor.

- Zaopiekował się mną. W pewnym sensie uzdrowił – zamilkł, aby po chwili kontynuować: – Dał mi pracę, szkołę, dach nad głową. Był pierwszą dorosłą osobą, która troszczyła się i dbała o moje dobro. To dzięki niemu postanowiłem, że zostanę lekarzem. Zresztą przez prawie pięć lat był moim pacjentem...

Onkolog popatrzył ze smutkiem na swojego przyjaciela.

- Kiedy umarł?

Diagnosta wziął łyk piwa.

- W siedemdziesiątym dziewiątym. Na atak serca.

- Przykro mi.

- Mi też, Wilson. Mi też.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Śro 18:15, 07 Lis 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 8:56, 08 Lis 2012    Temat postu:

Oh you... Największe zaskoczenie zostawiłaś na koniec Chodzi mi oczywiście o prawdziwe imię i nazwisko House'a. Czyli tak jak w "Przekraczając granice" napisałaś biografię serialowego diagnosty zupełnie na nowo. Może komuś wyda się to nierealistyczne, ale ja to kupuję (przymykając oko na te parę odcinków, w których pojawiają się rodzice House'a)
Brawa i ukłony za wysnucie takiej intrygi

Rozdział bardziej optymistyczny, ale jednak serce mi się ściskało z żalu i współczucia przy tych scenach, kiedy House kulił się ze strachu w obawie przed najgorszym, chociaż nic mu już nie zagrażało. Poor, poor House


No to teraz jeszcze wrzuć epilog i możesz się zabrać za wymyślanie następnego fika


PS. Podoba mi się, jak poprawiłaś te fragmenty z emeryturą i datą urodzenia. Bardzo ładnie


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agusss
Członek Anbu
Członek Anbu


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 2867
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: bierze się głupota?

PostWysłany: Czw 10:05, 08 Lis 2012    Temat postu:

Hmmm... Pominę fakt, że miałam wrócić dopiero jak swój tekst napisze, ale muszę skomentować

Wow... Pierwsze i ostatnie słowo jakie kołacze się w mojej głowie od momentu rozpoczęcia tego fika. Mamuś ja wciąż próbuje się pozbierać po tym co tutaj wyczytałam. Tak jak i Richie ja to kupuję, poza tam takimi małymi, drobnymi szczegółami, które nie wiem czemu nie chcą mi się wkleić w całość xD
A tak swoja drogą... Co ten Wilson taki słaby? Ciągle tylko wymiotuje, no nie przesadzajmy. W sumie jest lekarzem, więc powinien być uodporniony na takie rzeczy, zwłaszcza że ma już kilka lat praktyki za sobą

Greg odrodził się tutaj niczym feniks! Nie wiem czemu tak mi się to skojarzyło, ale...

I szkoda, że mentor umarł... W końcu wiele znaczył dla niego.
Aaa i jeszcze w sumie to jak Wilson nie dowierzam w prawdziwy wiek House'a!! Jakoś tak :x


Weny! Czekam na ostatnią część z niecierpliwością!!

P.S. Znalazłam tylko jeden błąd po drodze. Chyba w 2. rozdziale. Jestem an to uczulona przez szwagra. Napisałaś: w każdym bądź razie, a jest to niepoprawna forma - w każdym razie powinno być


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 13:13, 08 Lis 2012    Temat postu:

Dobrnęliśmy do szczęśliwego końca. W epilogu jak i w prologu nie ma żadnych ostrzeżeń. Natomiast, co do tego, że Wilson jest słaby i cały czas odwiedza wujka Rlfa, mimo, że jest lekarzem ze sporą praktyką, to mało ludzi nie reagowało by tak jak Cud Chłopiec Onkologii. Nie chodzi tu o słabość, a raczej o przywiązanie do przyjaciela i reagowanie na jego ból.

A co do house’owych zegarków, to myślę, że jest to prawdopodobne...

Betowała jak zawsze niezastąpiona Richie117(Nadworny Wampirek:P ) – Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie



Epilog – Zegarki

Zegar na półce wskazywał szesnastą dwadzieścia, a ten na magnetowidzie szesnastą siedem, więc James szybko wykalkulował – nie bez pomocy własnego zegarka – że jest dziesięć po czwartej i że pora na poważnie coś zjeść. Wstał z kanapy, wziął dwa stojące na ławie opakowania chińszczyzny i poszedł do kuchni. Kiedy wrócił piętnaście minut później, w każdej z dłoni niósł talerz z gorącym posiłkiem. W ciszy podał jeden House’owi, usiadł i tym razem zjadł. Siedzieli jeszcze jakiś czas po tym, jak puste talerze wylądowały w pełnym zlewie.

~ * ~

- Gdzie praktykowałeś wcześniej?

Spytał Wilson, w końcu przerywając ciszę w mieszkaniu. House popił Vicodin i odpowiedział:

- W Świętym Tymoteuszu. Do trzeciego grudnia osiemdziesiątego roku. Byłem ordynatorem nefrologii.

Wilson zmarszczył brwi. Nie znał tej placówki.

- W Rzymie?

- Na przedmieściach Rzymu. Zlikwidowany w osiemdziesiątym trzecim.

Onkolog kiwnął głową.

- Gdzie jeszcze?

- Nigdzie.

James popatrzył dziwnie na przyjaciela.

- To gdzie się podziewałeś przez te siedem lat, zanim zacząłeś pracować w Princeton?

- Na Hopkinsie.

- Gdzie?

House westchnął, ale kąciki ust drżały mu niebezpiecznie.

- Na Uniwersytecie Johna Hopkinsa.

Widząc nadal nic nie rozumiejącą minę onkologa, uściślił:

- Konkretnie, to wykładałem na uniwerku. Na początek nefrologię i historię medycyny, a później przez rok choroby zakaźne. Następnie pojawiłem się w Princeton.

~ * ~

Podobnie jak wcześniej, cisza trwała kilka godzin. Tym razem jednak House zostawił wciąż zaszokowanego onkologa na kanapie, a sam poszedł się położyć i może trochę przespać. Trudno mu było to powiedzieć, chociaż wiedział, że właśnie tak działa umysł ludzki. Poza tym zawsze kierował się zasadą: „okłamuj innych, a nie siebie”, a ta rozmowa, jakkolwiek była nieprzyjemna, takkolwiek mu pomogła. Był pewien, że prześpi po niej kilka porządnych godzin, a kto wie, może nawet obudzi się dopiero rano.

Okazało się, że pozwolono mu spać tylko trzy godziny. House stwierdził to po zerknięciu nieprzytomnie na zegar na szafce nocnej, który - w odróżnieniu od kolegów w salonie - nie chodził, jak mu się żywnie podobało, ani nie był zależny od dnia tygodnia, jak czasomierz w kuchni, ani jak ich krewny, wiszący u niego w gabinecie, któremu to zdarzało się chodzić do tyłu o równe dziewięć i pół godziny. W odróżnieniu od nich, ten wskazywał zawsze dobrą godzinę, tylko czasami zapominał zadzwonić, jak go ustawił, a czasami dzwonił sam z siebie – jak na przykład teraz. Była dwudziesta pierwsza dziesięć.

~ * ~

- Co powiedziałeś dziewczynie? - spytał Wilson, kiedy House wyszedł z sypialni.

- Co?

Spytał nieprzytomnie diagnosta, kierując się w stronę kuchni. Onkolog wstał i poszedł za nim.

- Co powiedziałeś tej zgwałconej dziewczynie? Chyba nie opowiedziałeś jej tego, co mi?

Ksiądz powiedział coś niewyraźnie, mając głowę w lodówce. James warknął zirytowany i kazał mu powtórzyć i wyjąć łepetynę z chłodziarki. Greg wyprostował się i trzymając w dłoni karton mleka podszedł do szafki.

- Nie powiedziałem jej tego, co tobie. Jedynie wybrałem jedną scenkę, obrobiłem i dodałem kilka akcentów. I tyle.

Nalał mleko do szklanki i wypił duszkiem.

- Co jej powiedziałeś?

House ponownie nalał mleko do szklanki, ale tym razem go nie wypił. Westchnął i odwrócił się do Wilsona.

- Powiedziałem jej o spaniu na dworze i o lodowatych kąpielach, co było prawdą, zmieniłem jedynie kata. Powiedziałem, że to mój ojciec, Panie, świeć nad jego duszą, się nade mną znęcał. Uwierzyła i opowiedziała mi o swoim przeżyciu. Koniec historii.

Właściciel mieszkania wypił mleko i wymijając stojącego na środku kuchni współmieszkańca, wrócił do sypialni, po drodze zahaczając o toaletę.

~ * ~

Dźwięk spłukiwanej w łazience wody uświadomił Wilsonowi, że nadal stoi w kuchni i że wpatruje się w pustą szklankę, z której chwilę wcześniej House pił mleko. Podszedł do niej i włożył ją do zlewu, zalewając wodą. Zakręcił kran i przez chwilę trzymał rękę kurku. Nie spodziewał się tego wszystkiego. Nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. W tym momencie był pewien tylko jednego, chociaż może niekoniecznie pewien na sto procent, że jakaś część góry o nazwie „Gregory House” odsłoniła przed nim swoje oblicze.

Onkolog westchnął i, gasząc światło, wyszedł z kuchni. Kładąc się na kanapie, zastanawiał się jeszcze przez chwilę, co przyniesie jutro. I czym jeszcze zaskoczy go jego przyjaciel. Bo tego, że czymś zaskoczy, James był pewien. Był na granicy snu, kiedy przyszła do niego inna myśl, bardziej prozaiczna: Jak House ogarnia swoje zegarki?

The End


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kait
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 26 Kwi 2012
Posty: 30
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 17:44, 09 Lis 2012    Temat postu: Re: Podróż wędrowca [Z]

Biorąc pod uwagę zasadę: lepiej późno niż później, pojawiam się.

Z reguły nie czytam fików hurt/comfort, więc jest to jeden z pierwszych o takiej tematyce, przy którym dotrwałam do końca.
No i ogólnie takie woooow na początek. Nigdy bym nie wpadła na taki pomysł, nie mówiąc już o realizacji.

Zacznę od części 'technicznej', bo ją jest najłatwiej ocenić. Bardzo podoba mi się Twój styl. Opowiadanie szybko się czytało, nie zauważyłam żadnych błędów. Cieszę się, że przy retrospekcjach nie zastosowałaś narracji pierwszoosobowej. Dzięki temu opowieść wydawała mi się bardziej realistyczna i wyraźnie odcinała się od reszty tekstu.

Jeśli chodzi o treść będzie mi trudniej "się wysłowić", bo nadal jestem jeszcze w lekkim szoku. Bardzo podobało mi się to jak stworzyłaś House'a na nowo. W wielu fikach fragmenty dotyczące przeszłości diagnosty są mało zaskakujące - przecież bazują na tym, co wiemy z serialu. Czytanie twojego opowiadania było jednym wielkim zaskoczeniem. Umiejętnie odkrywałaś coraz nowe fakty. Kiedy byłam już pewna, że wiem wszystko, nagle pojawiało się coś nowego, jakaś zupełnie nieoczekiwana wiadomość.

Nie wierzę, że to piszę, ale mimo potwornej tematyki, fik mi się podobał. Nie będę komentować fragmentów dotyczących gwałtów, przemocy i kanibalizmu, bo nie potrafię. Jestem w stanie napisać tylko banalne: biedny House.

Uwierzyłam we wszystkie niewyobrażalne treści, ale w jedno nie potrafię. Greg w seminarium? To zbyt wiele, nawet jak dla mojej wybujałej wyobraźni. Co do głęboko wierzącego House'a nie mam zastrzeżeń, ale seminarium? Nie, nie, nie, nie. Nie potrafię sobie tego wyobrazić, mimo że usilnie się staram. Dlatego też, denerwowało mnie słowo "ksiądz", używane jako zaimek (to chyba jest zaimek nie? Nie jestem pewna).
Kolejną wiadomością, do której podchodzę sceptycznie jest wiek House'a. Poza tym nie mam żadnych zastrzeżeń.

Agusss napisała, że dziwi ją słabość Wilsona. Moim zdaniem jego reakcje są jak najbardziej na miejscu i dodają realizmu fikowi.

Czekam na kolejny fik i życzę Weny (ew. Wena).
;*

Jeju, ale wypracowanie napisałam. o_O


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lacida
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 06 Mar 2012
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Małopolska
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 18:35, 05 Gru 2012    Temat postu:

To przypomina mi opowiadania Tadeusza Borowskiego o obozach koncentracyjnych.
Napisz proszę, że część tych tortur wymyśliłaś - to koloseum.
W House'a - księdza nie wierzę.
Bardzo poruszające opowiadanie.
''ani wiersz, ani proza,
tylko kawał powroza,
tylko ziemia wilgotna –
oto droga powrotna.''
T. Borowski,
Dobrze, że piszesz fikcje to zakończenie może być nie tak straszne jak opowiadanie. Bardzo dobrze, przekonująco napisane.
Czy House tutaj ma syndrom KZ (wydaje mi się, ze pewne jego cechy tak, ale nie ukrywa np. chleba pod poduszką)?
link [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin