Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Konkurs fikowy #13 - Kolory jesieni

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
coolness
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 30 Wrz 2009
Posty: 4481
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Krainy Marzeń Sennych, w które i tak nie wierzę
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 14:35, 24 Wrz 2011    Temat postu: Konkurs fikowy #13 - Kolory jesieni

Kolory jesieni

Od ostatniego konkursu fikowego upłynęło sporo czasu, a także przybyło na forum kilka nowych działów, w związku z czym Konkurs fikowy #13, będzie dotyczył nie tylko fandomu House, ale także i innych znajdujących się na Horum.

Tematem przewodnim konkursu jest jesień i jej kolory. Dłuższe wyjaśnienie potrzebne chyba nie jest

Zasady:

Fik zgłoszony do konkursu nie może być wcześniej publikowany, musi zawierać ponad 100 słów, być skończony i powinien w jakiś sposób nawiązywać do tematu. Interpretacja tematu, oczywiście, należy do was. Można zgłosić do trzech fików.

Tym razem jednak piszemy nie tylko do House’a, ale mamy do dyspozycji wszelkie fandomy znajdujące się na forum, czyli:
 - Battlestar Galactica
 - Being Human
 - Bones
 - Californication
 - Castle
 - Dexter
 - Doctor Who
 - ER
 - Fringe
 - Glee
 - Gossip Girl
 - Grey’s Anatomy
- House
 - How I Met Your Mother
 - Lie To Me
 - Misfits
 - Nurse Jackie
 - Private Practise
 - Sherlock
 - Stargate
 - Star Trek
 - Supernatural
 - The Mentalist
 - The Vampire Diaries
 - Torchwood


Ponadto trzeba wypełnić ‘tabelkę’. Tym razem poza standardowymi: klasyfikacją (BO, +13, +16, +1, postaciami, uwagami i krótkim opisem, proszę także o wypełnienie dodatkowej ‘rubryki’ tzn. podanie fandomu do którego piszecie.

Fiki proszę wysyłać do mnie na PW z widocznym tytułem (najlepiej pogrubionym). PW proszę zatytułować Konkurs fikowy #13.

Termin nadsyłania fików mija:
20 października o godz. 21.00


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez coolness dnia Sob 14:45, 24 Wrz 2011, w całości zmieniany 8 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
coolness
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 30 Wrz 2009
Posty: 4481
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Krainy Marzeń Sennych, w które i tak nie wierzę
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:40, 21 Paź 2011    Temat postu:

Przedłużenie terminu.
Z racji tego że wciąż mam połączenie z internetem tylko przez komórkę, jeśli ktoś kończy fika/ma ochotę napisać coś na ostatnią chwilę, ma taką możliwość do północy dzisiaj.
Przepraszam za zamieszanie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
coolness
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 30 Wrz 2009
Posty: 4481
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Krainy Marzeń Sennych, w które i tak nie wierzę
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:46, 22 Paź 2011    Temat postu:

OCENIANIE

Wybieracie 3 fiki i wysyłacie do mnie PW z tytułem: Głosowanie - konkurs fikowy #13, wypełniając:
I miejsce - tytuł fika
II miejsce - tytuł fika
III miejsce - tytuł fika

Termin głosowania na fiki: do 6 listopada, do godziny 19.00

Nie wolno głosować na swoje fiki i namawiać do głosowania na nie.





Jesienna miłość


Tytuł:Jesienna miłość
Klasyfikacja: Bez ograniczeń
Fandom: The Vampire Diaries
Postacie: Klaus, Stefan Salvatore, Madeleine (postać wymyślona przeze mnie)
Uwagi: Może zawierać niewielki spoiler dotyczący końcówki 2 sezonu i początku 3, jednak jest to mało rzucająca się w oczy sprawa.
Opis: Czy z pozoru maniakalny i bezwzględny zabójca potrafi kochać? Dlaczego uważa jesień za najgorszą porę roku?


Wiedział, że jest zdany tylko na siebie. Miał towarzysza, jasne. Ale co z tego? Mógł go hipnotyzować, zmuszać do posłuszeństwa, lecz nigdy nie mógł być przy nim otwarty. Stefan Salvatore wiedział jak zabijać. Oczywiście on mógłby zrobić to sam, ale po co? Od tego ma właśnie swego towarzysza. Stał na dachu baru, w którym właśnie przebywali i poczuł na twarzy chłodny wiatr.
Jesień.
Jego najgorsza pora roku. Z tymi kolorowymi drzewami, łąkami i opadającymi liśćmi.
Brakowało mu pewnej osoby. Kogoś, kto był z nim bez względu na okoliczności. Osoby, której nie przeszkadzało to kim był, co robił. Osoby, która najprawdopodobniej ocaliła go.
Przymknął oczy na wspomnienie jej brązowych oczu, perlistego śmiechu i miękkich ust.
Nie. Nie może sobie na to pozwolić.
Wrócił do baru, gdzie czekał na niego towarzysz.
- Gdzie teraz? - zapytał Stefan Salvatore, który właśnie skończył pić krew jakiejś przypadkowej dziewczyny.
- Dowiesz się. - Klaus rozejrzał się po barze, który teraz bardziej przypominał pole bitwy niż bar. - Posprzątaj tu. - wyszedł.

To było w roku 1825. Pamiętał ten dzień dokładnie.
Piękne, jesienne popołudnie. Nie obchodziło go nic i nikt. Całą rodzinę wymordował, ale co go obchodziły te marne istnienia? Nie chcieli go słuchać, narazili go na nieprzyjemności. Wyszedł wściekły z domu i skierował się w stronę lasu. Nie zauważał nawet tego piękna, które go otaczało. Drzewa zrobiły się kolorowe, liście spadały z drzew przy najlżejszym podmuchu. Wydawało się, że jest ich za dużo, że już powinny opaść całkiem, lecz one wciąż spadały.
Dom stał w otoczeniu pól, które zostały powoli ogołocone ze zboża, żniwa dobiegły końca, brązowa ziemia leżała na polach, które zostały idealnie zagrabione przez okolicznych mieszkańców. Łąki wciąż pozostawały zielone, chociaż powoli zieleń bledła w miarę upływu czasu.
Klaus nie widział tego. Był zbyt pochłonięty swoimi myślami.
Usłyszał ją jak przez ścianę. Z początku nie był pewien co się dzieje, co to za dźwięk. Stanął i słuchał. Głos zdecydowanie należał do dziewczyny. Śpiewała jakąś piosenkę a głos jej był tak dźwięczny, że ptaki milkły by jej posłuchać. Śpiew przebijał się przez szum drzew a Klaus podszedł bliżej by posłuchać, by zobaczyć kim ona jest.
Stała na środku polany. Ubrana była w błękitną sukienkę, która przypominała mu niebo, jej długie, brązowe włosy były rozpuszczone i powiewały na wietrze. Przez ramię miała przewieszony koszyk do którego wrzucała jakieś jesienne, kolorowe kwiatki, ostatnie w tym roku.
W pewnym momencie odwróciła się i dostrzegła go, czającego się przy jednym z drzew. Piosenka się urwała a ona roześmiała się radośnie. Klaus nie ruszył się z miejsca. Sam nie wiedział dlaczego. Przecież był jednym z najpotężniejszych, najbardziej nieczułych wampirów jakie chodziły po tym padole. Mimo to, zauroczyła go jakaś wiejska dziewka, która zdawała się nie wiedzieć kim on jest. Podeszła bliżej a on dostrzegł liście, które wplatały się jej we włosy. Chciał je wyciągnąć, ale powstrzymał się.
- Witaj, panie. - ukłoniła się lekko przed nim. Jej głos był spokojny, nie wyczuwał w nim strachu. Skinął głową, ale nie odpowiedział. - Te lasy chyba należą do ciebie, czyż nie?
- Należą do mojej rodziny. - przytaknął. Powinien ją zabić. Wyssać z niej krew do ostatniej kropelki.
- Widzisz, paniczu, tu rosną najpiękniejsze kwiaty. Zobacz, ostatnie maki. - pokazała mu czerwony kwiat. - Jesień już jest, wszystko się zmienia. Mój ojciec mówi, że jesień jest szara i smutna. To nieprawda. Jest kolorowa. Zobacz, panie na te drzewa. Wczoraj były zielone a dziś są złociste.
Mówiła jak wariatka. A może to tylko jemu się tak wydawało? Nie znał przecież prawdziwego życia. Nie był normalnym szlachcicem i nie potrafił, nie chciał, cieszyć się tą marną namiastką życia jakie posiadał. Chciał jej coś powiedzieć, ale usłyszeli w oddali krzyki.
- Tato! - krzyknęła dziewczyna. Chciała pobiec, ale Klaus chwycił ją za rękę.
- Jak masz na imię? - zapytał.
- Jestem Madeleine, panie. - wyrwała rękę z jego uścisku i wybiegła z lasu.
- Madeleine... - powtórzył.


Pił stuletnią whiskey i myślał co powinien teraz zrobić. Jego plany stworzenia armii hybryd nie wypaliły. Stefan coś ukrywał, wiedział to. Wiedział również co ukrywa, ale nie chciał zdradzać wszystkiego od razu.
Początek jesieni był nie do zniesienia, ale on nie żył i jedynie wspomnienia go raniły, bardziej od pogody.
Nie żył od wielu stuleci, miał wszystko gdzieś. Czuł się samotny w tym obcym dla siebie świecie. Wszyscy się go bali, jego imię budziło strach i <img src="http://i111.photobucket.com/albums/n152/saphira182/.gif">. Gdziekolwiek by nie poszedł, z kimkolwiek by nie rozmawiał – każdy się go bał. Czy taki był jego cel? Tak. Od samego początku.
Stefan gdzieś zniknął, ale Klaus nie martwił się tym, że go nie ma. Cenił sobie jego lojalność a poza tym zahipnotyzował go. Musiał to zrobić, chociaż od samego początku Stefan nie sprawiał kłopotów.
Zamówił sobie kolejny kieliszek whiskey.

Nie było go dwa lata. Powrócił do rodzinnej posiadłości dokładnie na drugą jesień. Tym razem potrafił docenić jej piękno. Wokół domu posadzono więcej drzew i kwiatów, które teraz powoli umierały, jednak kolorowe liście na drzewach wyglądały dość ładnie.
Jego powóz zatrzymał się przed wejściem, lokaj otworzył drzwi i Klaus powoli wysiadł. Nie zmienił się w ogóle od ostatniej wizyty. Jego służba co roku zostawała wymordowana by nikt nie wiedział o tajemnicy rodzinnej. Podejrzewał, że okoliczni wieśniacy o tym wiedzieli, ale bali się zareagować. I tak zostawali mordowani przez niego lub któregoś z podległych mu wampirów.
- Witaj, panie. - usłyszał tak znajomy głos. Ona również się nie zmieniła. Jej włosy wciąż były rozwiane przez wiatr a suknia nadal była błękitna. Wciąż wyglądała pięknie. - Twój pokój jest przygotowany.
Pracowała tu. Nie wiedział od jak dawna, wiedział jedynie to, że jej rodzina zginęła i musiała się gdzieś podziać. Została przyjęta do pracy przez poprzednią gospodynię i teraz to ona pełniła jej obowiązki.
Klaus miał tu pewne plany i zawracanie sobie głowy służką nie mogło mu przeszkodzić w ich realizacji.
Coś się zmieniło w jej zachowaniu. Obserwowała go, uśmiechała się jakoś smutno i wyśpiewywała swoje piosenki o otaczającym ich świecie.
Trzymała go na dystans, ale on ją obserwował. Widział jak chodzi po łące, jak rozkoszuje się kolorowymi drzewami, jak zbiera jesienne liście, które potem trafiały do wazonów ustawionych po całym domu. Ich kolory były cudowne. Czerwone, żółte, niektóre wciąż były jeszcze zielonkawe. Napełniały dom życiem. Życiem, którego tak mu brakowało czasami.
Przez kolejne dni pojawiał się i znikał. Przychodzili do niego różni ludzie, którzy czasem nie wychodzili i słuch po nich ginął. Cała służba nauczyła się trzymać język za zębami. Co jakiś czas odbywały się przyjęcia, wypełnione piciem, muzyką i często zbrodniami.
Tak było i tym razem. Klaus kazał urządzić przyjęcie. Pojawiło się wielu znakomitych gości. Zgodnie z życzeniem pana domu, dom ozdobiono kolorami jesieni. Były suche liście koło okien, jesienne kwiatki, brązowo-złote zasłony i obrusy. Madeleine postarała się o szyszki i bazie.
Klaus bawił się wyśmienicie. Pił, tańczył, ale wzrokiem szukał jej. Brązowowłosej kobiety, która wzbudzała w nim dziwne uczucia.
Dostrzegł jak jak wychodzi z sali balowej. Niewiele myśląc poszedł za nią. Wino nie uderzyło mu do głowy, jako wampir mógł pić i pić i nic się nie działo.
Madeleine wyszła z domu i udała się w stronę lasu. Szedł za nią tak, by go nie dostrzegła. Zatrzymała się na polance a wtedy usłyszał odgłos strzałów i krzyki. Odwrócił się by wrócić.
- Nie! - krzyknęła. - Nie idź tam. Zginiesz!
Klaus spojrzał na nią uważnie.
- Wiem kim jesteś. - dodała.
Kim.
Zazwyczaj słyszał „czym”. Było to miłe uczucie.
- Co wiesz? - zapytał łapiąc ją brutalnie za ramię. Oczy mu zabłysły, ale ona nie okazała strachu.
- Moja rodzina... Oni na was polują. Nie możesz tam iść. - prosiła go. - Wiem, że jestem głupia, ale kocham cię. Kocham cię od kiedy cię ujrzałam. Muszę cię chronić. Przysięgłam to sobie.
- Milcz głupia dziewczyno! - odepchnął ją brutalnie od siebie. Madeleine straciła równowagę i upadła. Klaus spojrzał na nią i dostrzegł gałąź wychodzącą z jej piersi. - Nie... - szepnął i uklęknął przy niej. Patrzył w jej oczy, z których uciekało życie. Odbijał się w nich księżyc a za sobą słyszał szum drzew i odgłos spadających liści. - Nie... - powtórzył. Szybkim ruchem przegryzł sobie tętnicę a gdy trysnęła krew przystawił rękę do jej ust. Kropelki krwi pociekły po jej policzkach, ale było już za późno. Madeleine zamknęła oczy. Klaus siedział przy niej długo. Miał nadzieję, że zdążył, ale ta nadzieja gasła z każdą kolejną minutą.
Gdy zaczęło świtać spojrzał ostatni raz na dziewczynę. Jej krew splamiła opadłe liście, na których leżało jej ciało. Nachylił się i pocałował ją delikatnie. Czuł smak krwi na jej ustach, czuł jej krew, ale powstrzymał głód. W końcu wstał i odszedł.


Przymknął oczy. Nie mógł okazać słabości, nie w tym momencie, nie teraz.
- Idziemy. - rzucił do Stefana i wyszli z baru. Opuścili miasto, stan.
Dużo czasu upłynęło nim powrócił w te strony. Znowu nastała jesień, na grobach leżały strącone przez wiatr liście. Klaus zostawił Stefana w zrujnowanym przez stulecia swoim byłym domu i poszedł szukać grobu, który pragnął zobaczyć. Mijał po drodze starożytne grobowce, które w większości należały do osób, które tak doskonale znał.
Mijał drzewa, które przestały być zielone i znów nabierały jesiennych kolorów. Pomyślał sobie, że ona kochała jesień.
Leżała w cieniu dębu. Jeszcze nie tak dawno był całkiem zielony, teraz jego liście pożółkły i spadły na stary nagrobek. Zgarnął liście z płyty i położył dłoń na zimnym kamieniu. Litery jej imienia i nazwiska dawno wyblakły. Ciężko było je odczytać, ale on wiedział, że to jej grób.
Po co tu przyszedł? Musiał powiedzieć to, co przez te wszystkie lata tak skrzętnie ukrywał pod fasadą brutalności i okrucieństwa. Jak on w tym momencie nienawidził jesieni. Nikt nie wiedział dlaczego. Ta tajemnica miała zostać schowana i pogrzebana głęboko. Tak jak jej ciało.
- Ja ciebie też kocham... - powiedział.



Per Aspera Ad Astra


Tytuł: Per Aspera Ad Astra
Fandom: Supernatural
Ograniczenia: BO
Postacie: Sam, Dean
Uwagi: To NIE jest wincest tylko więź braterska. Największe slasherki może się doszukają, ale reszta niech żyje w nieświadomości. SPOILERY do zakończenia 5 sezonu. 6 i 7 nie biorę pod uwagę.
Opis: Zabawne, jak całe dotychczasowe życie może zniknąć w jednym, krótkim przebłysku czerwieni, złota, brązu i żółci. A kiedy je odbudujesz, ono znów zostaje pożarte. Przez jesień.


Wciąż pamiętam dzień, w którym się urodziłeś. Byłeś mały – jeszcze mniejszy niż ja, choć myślałem wtedy, że to niemożliwe. Mama uśmiechała się do ciebie słodko, jak do mnie każdego innego dnia. Ale wtedy istniałeś dla niej tylko ty. Ojciec stał przy jej łóżku, radosny, rozluźniony – nie widziałem go takiego już nigdy odkąd sześć miesięcy później…

A ja? Ja wpatrywałem się w ciebie i wpatrywałem, i zastanawiałem się, jak coś tak dziwnego mogło się pojawić w mamy brzuszku. I myślałem, że chciałbym cię dotknąć. Byłeś leciutki, gdy ostrożnie podano mi cię na ręce. Ani na chwilę nie zostawiono nas samych – byłem zbyt słaby, by móc trzymać cię samodzielnie – ale i tak podszedłem do okna i pozwoliłem ci wyjrzeć ze mną.

Za szybą zobaczyłem jesień. Wtedy wszędzie widziałem jesień. W rdzawych drzewach, pożółkłej trawie i spieczonej, wyschniętej ziemi. To niemożliwe, bo przecież był maj – są na to dowody; akty urodzenia; wspomnienia z twoich urodzin, świętowanych w MAJU; słowa dawnych znajomych – ale to nic, bo dla mnie była jesień i mój mały brat; istota, która patrzyła na mnie wciąż przekrwionymi, sennymi oczkami kojarzyła mi się z jesienią.



Aż do jesieni, która wciąż trwała sześć miesięcy później. Aż do złota, do żółci, do czerwieni – jesiennej – która spaliła nasz dom do cna. Razem z naszą matką. Która już nigdy nie uśmiechnie się do żadnego z nas.



*

Żaden z nas nie uważa za zabawne tego, iż nasze życie – tym razem bardziej twoje niż moje – runęło ponownie w gruzach pożartego przez płomienie domu. Może czasem prycham do siebie, bo przecież nawet data jest ta sama. I demon. I ogień – tak, ogień wciąż jest ten sam; pochłania, grzeje i błyszczy w ten sam żarłoczny sposób. A potem znika, pozostawiając po pożarciu całego naszego „szczęścia”, całej naszej „świetlanej” przyszłości tylko popiół i odór spalenizny ciągnący się za nami przez kolejne kilka lat.

Tym razem nie trzymam w rękach - niczym tonący koła ratowniczego - małego, delikatnego ciałka. Teraz muszę włożyć całą energię, którą posiadam, w wyciągnięcie cię – tak, wyciągnięcie; nie byłbym już w stanie wynieść cię i uśmiechnąć się do ciebie przez łzy, choć dwadzieścia dwa lata temu tak właśnie zrobiłem – z płomieni. Bronisz się. Wtedy tylko płakałeś.

Ale obaj żyjemy – przeżyjemy wszystko, dopóki będziemy razem. Zaciskasz zęby. Nie uśmiecham się. Tata nie wybiega przez drzwi.

Jesień znów przynosi nam koniec świata. Złota łuna palącego się akademika widnieje za naszymi plecami jeszcze przez kilkadziesiąt długich kilometrów.

*

Zastanawiam się, ile potrafisz jeszcze znieść. Każde uderzenie przyjmujesz przecież z tym samym wyrazem twarzy. Jedyna różnica tkwi w sposobie, w jaki można cię poskładać. Robię to za każdym razem.

Zawsze mam nadzieję, że tym razem to już ostatnia kula wymierzona w twoje serce. Ale tyle rzeczy się dzieje i już nie mam czasu na nadzieję. Żaden z nas nie ma już nawet czasu na lizanie ran.

W lipcu ginie nasz ojciec. Za oknem znów jest złoto – jak wtedy, w maju – i znów wszystko wygląda jak jesień. Dla mnie zawsze jest jesień. Nienawidzi jej każdy mój oddech, ale nic nie mówię i wciąż prowadzę, wciąż poluję, wciąż sypiam, jem, martwię się o ciebie, bo cichniesz - wciąż i wciąż.

W końcu istnieje dla mnie już tylko zima i jesień. Zima jest chłodna, ale nie odbiera i nie rani. A jesień – zbieg okoliczności, bo to znów maj, choć tym razem nie jest już tak żółto – tym razem zabiera mi ciebie. Umierasz w moich ramionach, które kiedyś cię ratowały, a ja powtarzam i powtarzam twoje imię, klęcząc w błocie i modląc się, byś oddychał jeszcze chwilę. Nie oddychasz – bo czy kiedyś nasze modlitwy zostały wysłuchane?

Zawieram pakt.

Umieram rok później. Jest maj i jest zielono. Nie ma złota, w którym spłonęła matka. Nie ma czerwieni, która pożarła Jessicę. Nie ma żółtych oczu Azazela, który zabrał ojca. Nie ma jesieni. I nie ma już mnie.

*

Mówią: „Przez cierpienie do gwiazd”. Więc my już dawno powinniśmy błyszczeć jak dwie, cholernie rozpalone supernowy. Ale nie błyszczymy, a ja wciąż zastanawiam się ile możesz znieść. Ile obaj możemy znieść.

Teraz już nic nie jest takie samo. Już nie ufamy sobie jak kiedyś. Już znaleźliśmy ważniejsze, większe sprawy, niż polowania. Już mamy Castiela. Ja mam Castiela, a ty… ty masz Ruby. Już nie jestem twoim ratunkiem, a ty nie jesteś moim kołem. Już nie ściskam cię, jakby zależało od tego moje życie.

To straszne, jak często prześladują mnie sny o płonącym, tonącym w jesieni domu, kiedy ty wymykasz się na spotkania z demonicą. Nie wiem co się dzieje, ale tak bardzo chcę to powstrzymać. Chcę powiedzieć „stop”. Chcę żeby wszystko się zatrzymało, żebym mógł spokojnie pomyśleć i cię uratować. Nie mogę znów cię stracić. Nie mogę stracić już nikogo.

Ale tracę cię jeszcze dwa razy. Raz – ponieważ nie potrafię ci zaufać i odwracam się od ciebie. Drugi – ponieważ ufam ci tak bardzo, że nie mogę ci odmówić.

Za pierwszym razem odzyskuję cię. Nawet nie zdaję sobie sprawy, że nie oddycham, dopóki razem nie wsiadamy do samochodu. Czuję ulgę, ale zawijam ją w nadzieję i ukrywam głęboko w sobie. Mamy w końcu wyższe, ważniejsze sprawy. Czeka nas Apokalipsa. Czeka nas cierpienie. I jeszcze kilka jesieni – tak przynajmniej mi się wydaje.

*

To ty, ta mała istota, którą wyniosłem z płomieni dwadzieścia siedem lat temu, ratuje świat. Chciałbym powiedzieć, że widzieliśmy przed tym ostatnią jesień. Nie widzieliśmy. Ellen i Jo zginęły pośród błysku i czerwieni, z którymi już się dobrze znamy. Ale kiedy patrzę na ciebie ostatni raz wszystko wkoło jest zielone i brązowe, wiosenne. Nie zastanawiam się, ile jeszcze mogę znieść, bo wiem, że więcej już nie zniosę. Zastanawiam się tylko, czy wolę jesień czy wiosnę.

Teraz mam dużo czasu na zastanawianie się, w końcu już cię nie ma, a ja obiecałem ci, że nie będę próbował wyciągnąć cię z tej przeklętej klatki. Mogę w spokoju zjadać jajka na bekonie i robić to, na co nie mam ochoty. Mogę całować Lisę i patrzeć z dumą na Bena, udając, że wcale nie jest mi cię brak. Że nigdy nie miałem brata, za którego oddałbym wszystko i który oddałby wszystko za mnie.

Tej jesieni już nic nie tracę. Już nie cierpię. Nic nie znika w czerwieni, w żółci, w brązie, w rdzawych kolorach usychających liści. Przede mną nieskończona ilość jesieni. A przed tobą już nic.



Historia pewnego powrotu


Tytuł: Historia pewnego powrotu
Klasyfikacja: Bez ograniczeń
Fandom: House
Postacie: Chase, Cameron, trochę Foremana i House'a
Uwagi: Chaseron
Opis: Powrót Cameron


Niektóre sytuacje potrafią się nieźle skomplikować. Ktoś kogoś zawodzi, wiele razy i nie zdajemy sobie sprawy z tego. Nie wiemy dlaczego tak się dzieje. Tak było w przypadku Chase'a i Cameron. Tylko tutaj nie było pewne kto kogo zawiódł najbardziej.
Robert Chase siedział w swoim mieszkaniu i wyglądał przez okno. Pogoda się zmieniła z letniej na jesienną. Dzisiejszy dzień był akurat deszczowy, ale było coś magicznego w tej porze roku.
Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie spacerów z Cameron, która nie wiedzieć czemu nie cierpiała tej pogody. Chase pokazywał jej w parku kolorowe liście, jesienne kwiatki i ten niesamowity klimat. Kochał wyciągać liście z jej włosów i kochał jej minę, którą robiła, gdy to robił. To były piękne czasy.
Westchnął z rezygnacją, gdyż Cameron już nie było. Odeszła od niego kilka tygodni temu, zostawiła go i wyniosła się z jego życia. Tęsknił za nią i to bardzo. Zwłaszcza teraz, gdy nadeszła jesień a dni stawały się chłodne. Tęsknił za tuleniem się pod kocem i piciem ciepłej herbaty z sokiem malinowym.
Zerknął na zegarek, który stał na telewizorze. Powinien się już zbierać, gdyż w ramach rekonwalescencji pokręconego umysłu House'a, i za sprawą małego dofinansowania od Wilsona, miał z Foremanem zabawiać szefa. Nie wiedział co planuje Foreman, który podobno miał świetny pomysł. Chase szczerze wątpił w to by sztywny Foreman potrafił wybrać super miejsce, ale miał pewne podejrzenie, że chce potorturować House'a.
Chase odszedł od okna i ubrał kurtkę. Wyszedł z domu i odetchnął świeżym, podeszczowym powietrzem. Po chwili był już w taksówce, która zmierzała do domu House'a. Miał się tam spotkać z nim i Foremanem.
Wieczór był chłodny, ale już nie padało. Przynajmniej tyle. Foreman i House czekali już na niego przed domem. Każdy z nich miał dziwny wyraz twarzy, ale Chase o nic nie pytał. Wsiedli do taksówki a Foreman podał adres baru.
- Karaoke? Serio? - zapytał House, gdy stanęli przed barem.
- Pomyślałem, że będzie fajnie. Picie i śpiewanie. - Foreman nie był zbyt przekonujący. Chase westchnął i jako pierwszy wkroczył do baru.
Od razu rzucił się w oczy wystrój. Wszystko było w jesiennych barwach. Na ścianach wisiały obrazki przedstawiające drzewa przyodziane w kolorowe liście, które masowo spadały na ziemię, na stolikach stały wazony z kwiatkami, jak najbardziej jesiennymi. Chase pomyślał, że to trochę dziwne miejsce, ale skoro Foreman je wybrał to powinni tu zostać.
Wybór miejsca spadł na Foremana z prostej przyczyny. Chase nie był w stanie myśleć o zabawie, gdy jego jeszcze żona go porzuciła. Wciąż czekał na papiery rozwodowe, ale po cichu marzył, że ich nie dostanie.
Z zamyślenia wyrwał go głos DJ'a, który wywołał ich na scenę. House nie był zbyt zadowolony, ale ustalili, że na Chase'a spadnie całe to śpiewanie. Więc śpiewali. Fajna zabawa nawet. Nie mógł zaprzeczyć, że się źle bawił. Zrobili furorę interpretacją piosenki i powrócili do picia. Kobiety stawiały im drinki a oni flirtowali z nimi. W zasadzie to każdy z nich był wolny i mogli robić to na co mieli ochotę.
Odwieźli House'a do domu i się pożegnali. Chase miał niedaleko do siebie, więc zdecydował się na spacer. Szedł powoli słabo oświetloną ulicą i rozkoszował się tą ciszą i zapachem jesieni. W zasadzie to usiłował wytrzeźwieć. Jednak po co? Nie czekała za nim żona, która będzie wkurzona widząc w jakim jest stanie.
Pomylił się.
Na progu swojego mieszkania zobaczył ją. Siedziała na schodach a jej głowa oparta była o drzwi wejściowe. Wydawało się, że śpi, ale kiedy tylko podszedł bliżej spojrzała na niego i wstała.
- Allison? Co ty tu robisz? - zapytał zaskoczony. Wróciła? Nie widział walizek.
- Czekałam na ciebie. - powiedziała. Żadnego „witaj”, czy „miło cię widzieć”. Czekała na niego.
- No to się doczekałaś. - wyminął ją i otworzył drzwi. - Jednak nie tłumaczy to twojej wizyty. - usiłował być ostry, odpychający nawet. Jednak kiedy patrzył w jej oczy, czuł coś dziwnego. Prawie nie potrafił tego znieść. Kochał ją, kochał ją każdego dnia i każdej nocy.
- Chcę porozmawiać. - powiedziała, ale on był już w mieszkaniu. Zostawił drzwi otwarte, więc Cameron weszła do środka. - Jesteś pijany?
- Trochę. - przyznał. Usiadł na kanapie i spojrzał na nią. - Siadaj, czuj się jak u siebie w domu. W końcu to jest twój dom.
Była zaskoczona jego postawą. Spodziewała się, że ją wyrzuci czy coś w tym stylu. Usiadła w fotelu i spojrzała na niego niepewnie.
- Jak się czujesz? - zapytała usiłując przerwać ciszę.
- Kręci mi się w głowie. A ty? - prowadził z nią rozmowę, jakby nie było tych poprzednich tygodni, jakby nigdy nie odeszła.
- Jestem w ciąży. - powiedziała bez kręcenia. Nie lubiła tego, nie chciała ukrywać przed nim prawdy. Mogła poczekać aż wytrzeźwieje, ale nie chciała. Musiała to zrobić teraz.
Chase nie odezwał się, tylko wstał i wyszedł z domu.


Nie wrócił na noc do mieszkania. Nie wiedział czy Cameron została tam czy nie. Nie miał pojęcia dlaczego w ogóle ją tam zostawił, ale zaskoczyła go.
Nocował w pracy. Nikt go nie pytał o to co tam robi, nikt nic od niego nie chciał i to mu pasowało. Mógł spokojnie sobie pomyśleć nad tym wszystkim.
Cameron wróciła. Powiedziała co miała i myślał czego od niego oczekuje. Czy chciała by pojechał za nią do Chicago? Myślała, że dziecko go do tego skłoni? Powinien był to wyjaśnić. Jednak zanim wstał by to zrobić, zmogło go zmęczenie i zasnął w fotelu w biurze swojego szefa.
Obudził się dość wcześnie. Nie potrafił przyzwyczaić się do budzenia się obok samego siebie. Tęsknił za tym uczuciem, które towarzyszyło mu podczas tych poranków, gdy budził się obok Cameron. Jej zapach, jej włosy wokół niego. Dotyk jej skóry, smak pocałunków, gdy go budziła. To było coś czego nie chciał zapomnieć. Bardzo ją kochał i nie potrafił wyzbyć się tego uczucia.
Wyszedł ze szpitala i skierował się do parku. To była jego oaza, gdzie mógł pomyśleć. Chłodne jesienne powietrze było cudowne i orzeźwiające. Chciał sobie wszystko przemyśleć na spokojnie i przede wszystkim na trzeźwo. O tej porze było mało ludzi. W zasadzie był tam tylko on i jakaś druga osoba, która kręciła się po drugiej stronie parku. Usiadł na ławce i obserwował. Drzewa były już złote, na wielu brakowało liści a ich pokaźne stosy leżały zagrabione na bokach. Chłodny wiaterek powoli strącał kolorowe liście na ziemię. Chase uśmiechnął się mimowolnie, gdy wspominał jak wygłupiali się z Cameron, jak wpadli w jedną z takich stert z liści i śmiali się jakby byli nastolatkami. Pamiętał jak zabrał ją nad jezioro i oglądali bazie, jak w domku nad jeziorem obserwowali zmieniającą się przyrodę, jak po ślubie spędzili idealny miesiąc miodowy w tym domku, obserwując zmieniające się barwy wokół nich.
- Hej. - z zamyślenia wyrwał go czyjś głos. Cameron. To ona była tą samotną osobą, którą dostrzegł wcześniej.
- Hej. - powiedział.
- Wiedziałam, że cię tu znajdę. - usiadła obok niego i podała mu piękny złotobrązowy liść. - Wiem jak kochasz jesień. - uśmiechnęła się. Chase spojrzał na nią. Wziął od niej liść i przyglądał mu się chwilę, obracał go w rękach.
- Nie wiem co mam ci powiedzieć. Nie wiem czego ode mnie oczekujesz. - Chase spojrzał jej w oczy, jakby szukał w nich odpowiedzi.
Cameron nie odwróciła wzroku, tylko złapała go za rękę.
- Chcę byś powiedział, że mnie kochasz. Że myślisz o mnie. Że może nam się udać. - wyszeptała. - Powiedz, że kochasz mnie mimo wszystko.
Chase uścisnął jej rękę. Pod palcami wyczuł, że ma włożoną obrączkę i pierścionek zaręczynowy.
- Allison, wiesz, że cię kocham. Chcę spędzić z tobą resztę życia. - powiedział.
Nie odezwała się. Położyła głowę na jego ramieniu i przymknęła oczy. Chase objął ją ramieniem. W tym momencie nic się dla nich nie liczyło.
Siedzieli tak dłuższą chwilę. Chase patrzył na przyrodę w parku, na kolorowe liście, na złote niebo, na piękne, różnokolorowe kwiaty, które nieśmiało przedzierały się przez liście i trawę.
- Kocham cię. - usłyszał w końcu z jej ust. Nic więcej nie musiała mówić. Nie chciał słuchać wyjaśnień, nie myślał o tym co było. Cameron wróciła, dodatkowo dała mu najwspanialszy prezent pod słońcem. I jak tu nie kochać jesieni?



Jesień znaczy "ku zakończeniu"


Tytuł: Jesień znaczy “ku zakończeniu”
Fandom: The Vampire Diaries
Ograniczenia: BO
Postacie: Elena/Damon, Elena/Stefan
Uwagi: Lekka przemoc (wspomniana), zły!Stefan - dobry!Damon, Klaus - spoilery do zakończenia 2 sezonu. Śmierć bohatera.
Opis: "Z kolejną jesienią przyszła żółć, czerwień i brąz – kolory rozstań i powrotów. I zmian." A ludzie boją się zmian.


I

Była jesień, ta sama jak co roku. Wyciągała swoją gnijącą rękę, zamieniając drzewa w pogięte, puste konary, u stóp których piętrzyły się stosy pousychanych liści. Elena patrzyła na nie przez okno, zaciskając usta w wąską, bladą kreskę, a później wracała do przeszukiwania gazet, modląc się jednocześnie o dwie rzeczy – wzmiankę o Stefanie i jej brak.

Nie mogłem już tego znieść. Wyszedłem powoli z cienia.

- Sprowadzę go.

Podniosła głowę i spojrzała na mnie tym smutnym, zmęczony wzrokiem. Z wysiłkiem uśmiechnęła się lekko.

- Wiem.


II

Rok później nadeszła znów ta sama jesień. Szara, a jednocześnie kolorowa. Zimna, a jednocześnie czerwona, brązowa, żółta, złota – ciepła. A wraz z nią powróciłem ja, pomagając Stefanowi utrzymać się na nogach.

Elena przywitała nas w drzwiach naszego domu. Scena wręcz błagała o teatralne gesty – o falującą delikatnie białą sukienkę, o łzy, o uśmiechy, o cokolwiek. Ale ona, piękna i wyczerpana, zacisnęła powieki i wyszeptała łamiącym się głosem jedno, ciche „dziękuję”, a potem odsunęła się i wpuściła nas do środka.

Z bliska jej twarz była doroślejsza, bardziej poważna i jeszcze bardziej smutna, niż kiedy ją zostawiałem. Czułem na niej zapach łez i rozpaczy. Patrzyłem na ślady jej zmęczenia, na jej zaciśnięte mocno dłonie, na jej bladość, na zaszklone oczy i dopiero teraz zrozumiałem, co musiała przeżywać przez ten rok – sama; opuszczona.

Kiedy ułożyliśmy Stefana na jego łóżku, wyciągnęła mnie z pokoju na korytarz i przyparła z całą swoją ludzką delikatnością do ściany. Z łatwością mogłem się wyrwać. Nie chciałem.

- Dziękuję – powtórzyła, patrząc mi w oczy. Sekundę później już była twarda, schowana za swoimi małymi barierami, które tak namiętnie hodowała, by odseparować się ode mnie. Jej ręce przylgnęły do mojej piersi – czułem i słyszałem lekkie, przyspieszone bicie jej serca i żywe, kuszące pulsowanie krwi w żyłach.

- I gdzie teraz się schowasz? – spytałem cicho, gdy cisza przedłużała się, a ona stała - wciąż we mnie wtulona – rozerwana pomiędzy Stefanem a ucieczką w miejsce, gdzie będzie mogła skryć się przed pożerającymi ją od wewnątrz uczuciami. Wiedziałem, że Katherine wyznała jej kiedyś, że to nie grzech pożądać nas obu. Może dlatego teraz obaj pożądaliśmy jej – bo nie przypominała Katherine w jej dążeniu do posiadania innych na własność.

- Nie będę się chować – szepnęła, przerywając kontakt wzrokowy. Jej paznokcie zaczepiły mocno o moją koszulę i usłyszałem jak nabiera jeden głęboki oddech. – Damon – wymamrotała, wtulając twarz w moje ramię. Cała się trzęsła, gdy obejmowałem ją w pasie. Jej krew szumiała i szemrała niczym najczystszy, górski strumyk. Jej głos drżał, gdy prosiła: - Przepraszam, ale musisz odejść.


III

Świat nie stanął – nawet się tego po nim nie spodziewałem. Kolejna złotobrązowa jesień przyszła i zastała mnie – wciąż uporczywie kontrolującego się przed piciem ciepłej, żywej ludzkiej krwi - w drodze do Mystic Falls. Wiedziałem, że powstrzymywanie się nic już dla mnie nie wygra. Moja drużyna przegrała. Koniec, kropka.

Ale wtedy zobaczyłem ją w drzwiach, wyglądająca jeszcze bardziej krucho i słabo niż rok wcześniej. Już z daleka dostrzegłem jej podkrążone oczy, pociętą bezgłośną rozpaczą twarz i Stefana, który z zaciętą miną stał tuż za nią. Coś było nie tak. Miała swojego ukochanego, a ja nie wtrącałem się i nie sprawiałem kłopotów przez calutki, okrągły rok. Więc czemu nie promieniała?

Odpowiedź przyniosły małe gesty, które oboje nieświadomie wykonywali, gdy się z nimi witałem. Udawałem, że nie widzę, jak dłoń Stefana niemal zgniata ramię Eleny, jak jej oczy niepewnie powracają wciąż i wciąż do jego twarzy. Że nie czuję zapachu przemocy i śmierci. Zmrużyłem oczy, gdy usłyszałem pulsującą radośnie w żyłach brata świeżą krew.

*

Wieczorem, gdy Caroline, jak zwykle roztańczona i roztrzepana, wpadła na chwilę obgadać jakąś ważną sprawę ze Stefanem, pociągnąłem Elenę przez pokój, a potem przez korytarz, drzwi i ogród, aż na skraj lasu – poza zasięg słuchu wampira. Odwróciłem się i spojrzałem w jej oczy – puste i matowe. Kiedy przytuliłem ją, rozpadła się na miliony kawałków, które rozpaczliwie starałem się utrzymać w dłoniach.

Jej suche, drżące usta odnalazły moje. Przez kilka ulotnych sekund szukała w nich ukojenia. Może je znalazła? A może nie. Aż w końcu zrobiła krok do tyłu, wzięła głęboki wdech i na twarz nałożyła maskę, która w każdej chwili znów mogła opaść i odsłonić poszarpane, posklejane na szybko odłamki. Jej oczy znów były skupione i zdeterminowane, jakby lada chwila miała zacząć przekomarzać się ze mną jak niegdyś.

- Masochizm nie dodaje ci uroku, Eleno. – Ciepłe, kościste dłonie zsunęły się z moich ramion, gdy znów się cofnęła.

- Daj mi jeszcze rok, Damonie. Ja wiem, że on gdzieś tam jest – poprosiła szeptem, jakby bała się, że ktoś może nas podsłuchać. Pokręciłem powoli głową, z całych sił powstrzymując się przed porwaniem jej w objęcia i pobiegnięciem gdzieś daleko, gdzie już nikt nigdy by jej nie zranił. Tak bardzo kochałem w niej jej siłę, determinację, samozaparcie, ale teraz pozostała już tylko ślepe oddanie i nieprzytomne dążenie do celu, który się nie ziści. Widziałem to w Stefanie (bestialstwo) – widziałem to już od dawna (potwora, czekającego na uwolnienie), a Klaus tylko obudził drzemiące instynkty.

- Elena – zacząłem błagalnie, a ona drgnęła, jakbym się na nią zamachnął.

- Proszę. Nie potrafię z niego zrezygnować, Damon. Nie potrafię.


IV

Tego roku jesień nadeszła jeszcze bardziej ponura i zgniła niż kiedykolwiek – gorsza nawet od tej po „śmierci” Katherine – ale jednocześnie wciąż była ta sama, jak co roku. Tylko wieści przyniosła inne. Bardziej niepokojące. Owiane tajemnicą.

Elena znów czekała w drzwiach. Skórę na policzkach miała napiętą, sylwetkę skuloną i wychudłą. Przyłożyłem dłoń do jej twarzy – na powitanie. Była zimna, niepodobna do siebie, ale wciąż żywa, na pewno żywa.

Kiedy nasze oczy się spotkały, jej – matowe i wyprane – rozpaliły się małym, wątłym płomykiem. Kiwnęła głową, potwierdzając moje wyobrażenia. Stefan nie pozwolił się okiełznać. Stał się potworem, którego dokonania opisują gazety, z nagłówka na nagłówek bardziej tragiczne i barbarzyńskie. Zew krwi zmienił go w dziką bestię. Raz udało mu się z tego wyplątać. Teraz nie miał już odpowiedniej motywacji.

Potem kiwnęła jeszcze raz i już wiedziałem, czego ode mnie oczekuje.

Pomocy.

*

Teraz Stefan był silny – dwa lata nieograniczonego dopływu krwi sprawiły, że wyostrzyły mu się zmysły, a mięśnie pracowały z pełną siłą wampira. Ale zawiodło go zaufanie.

*

Elena płakała, gdy dosypywała werbeny do jego soku. Płakała, gdy razem wbijaliśmy kołek w jego pierś. Płakała, gdy paliłem ciało.

Nie płakała już, gdy odjeżdżaliśmy.


V

Z kolejną jesienią przyszła żółć, czerwień i brąz – kolory rozstań i powrotów. I zmian.

Zmianę i rozstanie – te właściwości jesieni postanowiła wykorzystać Elena. Uciekła.

A ja jej na to pozwoliłem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez coolness dnia Sob 20:52, 22 Paź 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Czerwono-Zielona
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 02 Kwi 2009
Posty: 736
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 23 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from unbroken virgin realities
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 21:02, 22 Paź 2011    Temat postu:

Przerwa techniczna

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
coolness
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 30 Wrz 2009
Posty: 4481
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Krainy Marzeń Sennych, w które i tak nie wierzę
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 21:04, 22 Paź 2011    Temat postu:

Jesienne popołudnie


Tytuł: Jesienne popołudnie
Klasyfikacja: Bez ograniczeń
Fandom: House
Postacie: House, Cameron, Wilson
Uwagi: Hameron
Opis: Jedno ważne popołudnie, które przynosi wiele wspomnień.

Siedział na ziemi. Miał zamknięte oczy i opuszczoną głowę. Siedział oparty o pień drzewa. Było jesienne popołudnie a dookoła panowała kompletna cisza. Jak na jesień, pogoda była dość znośna. Wiał chłodny wiaterek, ale grzało słońce, więc nie było zbyt zimno.
Siedział dość długo w jednym miejscu. Z drzewa, pod którym siedział co jakiś czas spadały żółte liście. Nie zauważał tego. Jedną ręką trzymał swoją laskę a drugą oparł na pożółkłej miejscami trawie.
Było mu ciężko. Czuł się przytłoczony tym wszystkim co się działo w ostatnich miesiącach w jego życiu. Tylko tutaj mógł usiąść i na spokojnie pomyśleć o tym co się dzieje.

Przede wszystkim pamiętał zeszły rok. Wszedł do gabinetu i przez chwilę pomyślał, że chyba pomylił pomieszczenia. Wszędzie były poustawiane jakieś liście, gałęzie i inne okropne rzeczy. Spojrzał na sprawczynię tego wszystkiego, która nie czuła się winna, tylko dzielnie patrzyła mu w oczy. Siedziała sama i była pochłonięta czytaniem jakiegoś pisma medycznego. Przynajmniej do czasu aż wkroczył do środka.
- Nie wyrzucaj tego! - zaprotestowała, gdy chwycił gałęzie z zamiarem wyrzucenia ich do kosza.
- Wiesz, że jesteśmy w szpitalu? To niehigieniczne. - powiedział, ale zostawił gałęzie w spokoju.
- To bazie. Nie ma w nich nic niehigienicznego. - włożyła okulary i wróciła do czytania.
- W ogóle po co przyciągnęłaś tu te śmieci? I gdzie są Chase i Foreman?
- Chciałam przynieść trochę jesieni. Nie zauważyłeś jak jest pięknie i kolorowo na zewnątrz? - uśmiechnęła się. - Chase jest w klinice a Foreman został wezwany do Cuddy.
Nie odezwał się już. Rzucił okiem na nowy wystrój ich biura. Żółte liście, chryzantemy i nawet udało jej się znaleźć dalie. Jesienne kwiaty, takie kolorowe i takie... nudne. Poza tym bazie. Co to za głupota? Po co mu gałęzie z jakimś mchem na nich?
Obrzucił wszystko niechętnym spojrzeniem a potem wyszedł.


Uśmiechnął się do siebie na to wspomnienie. Pamiętał ten jej upór, jej uśmiech i spojrzenie, którym go obrzucała, gdy się z nią nie zgadzał. Jako jedyna kobieta w zespole, Cameron usiłowała się dopasować, ale jednocześnie pragnęła zachować swoje kobiece postrzeganie na świat. Otworzył oczy i spojrzał na świat dookoła siebie. Wszędzie było kolorowo. Te kolory jesieni, które Cameron tak kochała. Nie mówiła o nich głośno, ale widział ten zachwyt w jej spojrzeniu. Wystarczyło pokazać jej pożółkłego liścia czy kolorowego kwiatka a ona się rozpromieniała. Cóż, typowa kobieta.
Siedział pod tym drzewem bardzo długo. Został obsypany liśćmi, które spadały z drzewa. Powoli je zaczął z siebie ściągać.

Szedł powoli przez park. Dzisiaj noga bolała go o wiele bardziej niż kiedykolwiek. Musiał chodzić by ją rozchodzić, by nie pamiętać o bólu.
Zobaczył ją już z daleka. Znowu zbierała jakieś śmieci, które pewnie miała zamiar przynieść do gabinetu diagnostycznego. Przez chwilę zastanawiał się czy nie zawrócić póki go jeszcze nie dostrzegła, ale jednak podszedł do niej.
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz tego zanieść do pracy. - powiedział. Usiłował przybrać szefowski ton by ją wystraszyć, ale ona się tylko uśmiechnęła.
- Nie. Nie zamierzam. Chociaż liście, które stały w wazonie dziwnie zniknęły. - spojrzała na niego uważnie.
- Wilsonowi się spodobały i zabrał je do siebie. - skłamał House. Tak naprawdę to je wyrzucił.
- Ach... No to w takim razie w porządku. - Cameron wiedziała, że House kłamie, ale postanowiła pograć w jego pokręconą grę.
- Co tam znowu masz? - rzucił pytanie jakby od niechcenia. Był ciekawy co tak uparcie zbierała.
- Kasztany. - pokazała mu brązowe kulki w torbie. House zajrzał tam i dostrzegł nie tylko brązowe kasztany, ale też żółte, pomarańczowe i kolorowe liście, które wyściełały dno torby. Na nich leżały kasztany, niektóre jeszcze w zielonych łupinach.
- A zebrałaś je ponieważ masz pięć lat i zamierzasz robić z nich ludziki? - zadrwił House. Przypomniał sobie, że jak był młodszy robił takie rzeczy.
- Kasztany pochłaniają promieniowanie. Są zdrowe. Kładziesz je przy komputerze lub na telewizorze a najlepiej połóż kilka pod poduszką.
House machnął ręką. Jesień była za bardzo kolorowa dla niego. Nudziła go, chociaż codziennie było w tej porze roku coś zaskakującego.


- Taak... Przyniosłem ci kasztany. - powiedział House wyjmując kilka brązowych kulek z kieszeni. - Zapomniałem o nich. - dłuższą chwilę obracał kasztana w dłoni. Obserwował jego idealnie brązowy kolor. Pomyślał, że idealnie by współgrał z tymi żółtymi liśćmi, które leżały na ziemi. Zamierzał je pozbierać i dać jej.

Cameron odeszła z pracy nagle. Nikt nie wiedział co się działo, gdzie jest. Cuddy powiedziała jedynie, że doktor Cameron musiała odejść z przyczyn osobistych. House nie mógł w to uwierzyć. Chase i Foreman również nic nie wiedzieli.
Przychodził do jej mieszkania kilka razy, ale nikt mu nie otworzył. Wydawało się, że Cameron w ogóle wyniosła się z Princeton, ale nikt mu nie powiedział, że mieszkanie jest puste. Nie widział również innych, nowych lokatorów. Po kilku tygodniach się poddał. Przestał tam przychodzić, usiłował przestać o niej myśleć, ale nie potrafił. Przypominały mu o niej kolorowe liście walające się po jego biurze i te kilka kasztanów, które położyła obok jego komputera.
Tego dnia chciał umówić się z Wilsonem na lunch, ale przyjaciel wymigał się od tego, tłumacząc się, że ma jakąś ważną, pilną sprawę, której nie może odłożyć. Jąkał się i mówił za szybko, co od razu nasunęło podejrzenie, że coś kręci. Postanowił go śledzić.
Wilson najpierw długo rozmawiał z Cuddy w jej gabinecie a następnie wsiadł w samochód i pojechał.
- Urywamy się z pracy? - mruknął House jadąc za Wilsonem.
Ku jego bezbrzeżnemu zdziwieniu, Wilson zatrzymał się pod mieszkaniem Cameron. Długo grzebał w samochodzie, z którego wyciągnął sporą torbę a następnie udał się na górę.
House czekał bardzo długo na przyjaciela. Minęła godzina, potem druga. W końcu Wilson wyszedł z budynku a House podszedł do niego.
- House! - Wilson wydawał się przestraszony. - Co ty tu robisz?
- Mógłbym zadać ci to samo pytanie.
- Ja... uch... eee... - Wilson wyraźnie się zmieszał. - Spotykam się z kimś. Nie chciałem ci mówić.
- Kłamiesz.
- Nie... ja... No dobra. Kłamię. - poddał się. Nigdy nie był dobry w ukrywaniu prawdy. Nie nadawał się na przestępcę. - Miałem ci nie mówić, ale... Może pójdziemy gdzieś? Tu obok jest kawiarnia. - Wilson włożył rzeczy do samochodu i poszli na kawę.


Wilson nigdy nie potrafił kłamać. Ale chciał by okłamał go w tej sprawie. Marzył by jednak to co usłyszał prawie rok temu okazało się być kłamstwem.
Nie okazało się. Ponura mina Cuddy i przerażony Wilson. Wszystko było prawdziwe. Nawet po tylu miesiącach, House czuł napływające łzy. Nie, nie płakał wtedy. Nie będzie płakał i teraz.

Cameron umiera.
To zdanie tłukło się po jego głowie w drodze do szpitala. Wilson wszystko mu powiedział. O tym, że nic się nie da zrobić, że zostały jej najwyżej dwa – trzy miesiące życia.
House nie wiedział jak dojechał do szpitala. Wiedział, że to jest koniec. Wszedł do gabinetu i usiadł przy biurku. Głowa oparta na rękach, jakby myślał. Chase i Foreman byli nieobecni, może to i lepiej.
Wilson zajrzał do niego po jakimś czasie. Próby nawiązania rozmowy nie przyniosły rezultatów. House siedział jak otępiały, nic do niego nie docierało.
Cameron umiera.
Nie potrafił sobie tego wybić z głowy. W pewnym momencie usiadł prosto i jednym ruchem zrzucił kasztany z biurka. Wilson odskoczył przerażony. House wpadł w prawdziwy amok. Zaczął wyrzucać kolorowe liście, bazie i kwiatki, które ustawiła Cameron. Nie chciał patrzeć na te kolorowe dary jesieni, które tak ją radowały.
Wilson nie protestował, nie usiłował go powstrzymywać. Siedział i patrzył ze zrozumieniem na to jak ból w końcu dotarł do House'a.
Wiedział, że House kocha Cameron. Wiedział to nawet zanim House sobie to uświadomił. Jednak teraz już wszystko było skończone. Cameron umierała i nic nie było można z tym zrobić.
House skończył demolować gabinet. Wszędzie walały się jesienne liście, resztki kwiatów i kasztany. Spojrzał na swoje dzieło i wyszedł.
Cameron była w domu. Tym razem otworzyła drzwi, gdy zapukał. Wyglądała kiepsko. Na rękach miała ślady po wkłuciach od kroplówek, była blada i wymizerowana. W niczym nie przypominała tej radosnej i uśmiechniętej Cameron z pracy.
House przytulił ją mocno. Czuł jej łzy, które rzęsiście płynęły jej z oczu. Nic nie musieli mówić. Ta chwila była tylko ich.


House wstał z ziemi i podszedł do zimnej płyty nagrobka. Położył kasztany pomiędzy czerwonymi daliami i kolorowymi chryzantemami. Z czułością dotknął ręką płyty nagrobka. To był jedyny gest, na który się mógł teraz zdobyć. Nie było już łez, cierpienia i siedzenia w ciemnościach, gdy ona tak się męczyła i trzymania jej ręki w najgorszych załamaniach. Miał nadzieję, że zaznała spokoju.
Żałował, że nie potrafił jej pomóc. Żałował, że nie ma jej już z nim. Żałował, że nie wyznał jej swoich uczuć.
- Wiesz, że już jest jesień? Jest dookoła kolorowo. Drzewa już prawie straciły liście. Kasztany spadają ludziom na głowę. Wilson wczoraj prawie oberwał. Liście są jakieś dziwne w tym roku. Czerwone, żółte, żółtoczerwone, zielone nawet. Kolory jesieni są piękne. Spodobałoby ci się. Twoja ulubiona pora roku, tak przynajmniej mówiłaś. Dopiero teraz zaczynam dostrzegać jej urok. Miałaś rację, jest pięknie. - powiedział. Ciężko mu było zapanować nad łzami. Minęło tyle miesięcy a on wciąż za nią tęsknił.
Jakby w odpowiedzi na jego słowa, z drzewa spadł liść, prosto pod jego nogi. Był duży, żółtoczerwony i był po prostu idealny. House oderwał rękę od zimnego kamienia i podniósł go. Praktycznie poczuł jej obecność. Uśmiechnął się do siebie a następnie odwrócił się i powoli odszedł, kurczowo ściskając liścia w dłoni.
Na cmentarzu grób Cameron pozostał w otoczeniu pięknego kasztanowca, z którego wciąż spadały barwne liście, mieniące się w słońcu różnymi kolorami.



Longer shadows, shorter days


Tytuł: Longer shadows, shorter days
Fandom: Sherlock
Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Sherlock, John
Opis: jesień oczami Sherlocka.


Sherlock Holmes nie zakochuje się wiosną.

Nie próbuje też zatrzymać lata i nie wypatruje końca jesieni. Nie zasypia zimą. Pory roku nic dla niego nie znaczą. To puste słowa, które – o ile nie przydadzą mu się kiedyś do rozwiązania zagadki (wątpliwe) – mogłyby dla niego nie istnieć. Akceptuje ich znaczenie – oczywiście – ale jednocześnie nie przykłada do nich większej wagi. Są zawsze obok i jednocześnie gdzieś poza nim. Jego czas dzieli się na inne jednostki, a rok to coś umownego. Ma znaczenie tylko w kronikach i gazetach, zakurzonych archiwach, gdzie lata stoją obok siebie w rzędzie, a setki godzin zamykają się w kilku zdaniach. To dlatego, kiedy John mówi mu pewnego dnia – jest piątek, a on wyjeżdża na tydzień do Harriet – że wróci jesienią, potrzebuje chwili, żeby zrozumieć co ma na myśli. Wypowiedź Johna jest niedorzeczna, a uśmiech zbyt szeroki jak na tak kiepski żart.
- Jutro zaczyna się kalendarzowa jesień – wyjaśnia jeszcze zupełnie niepotrzebnie, najwyraźniej trochę zawstydzony.
- Wiem – odpowiada Sherlock z irytacją, chociaż jeszcze sekundę temu, nawet by mu to nie przyszło do głowy. Wie jaki jest miesiąc, dzień tygodnia i godzina. Zna temperaturę, siłę wiatru i nie spodziewa się deszczu przez najbliższy tydzień. Zatem jakie znaczenie ma to, że zaczyna się akurat jesień? Ma napisać o tym wiersz?
Sherlock siedzi na sofie w wygniecionym szlafroku i robi co może, żeby wyglądać na znudzonego i obojętnego. Wszystko, byle tylko nie pokazać tego, jak dziwne uczucia wywołuje w nim myśl o tym, że jutro o tej samej porze John będzie gdzieś daleko. A sądząc po jego minie, bezskutecznie.
- Chciałem... - zaczyna nagle John. Odchrząkuje.

Chciałeś się pożegnać, jakbyśmy mieli nie widzieć się przez sto lat. Chciałeś mnie rozweselić, jakby to był twój obowiązek. Chciałeś być zabawny, jakby to mogło w czymś pomóc. Chciałeś coś zrobić, zrobić cokolwiek, żeby tylko...

- Chciałem zapytać, czy pamiętasz o naszych ustaleniach? Żadnych części ciała w lodówce i żadnych eksperymentów w moim pokoju?
Jego ton jest lekki, a słowa niespodziewane. To aż nazbyt oczywista zmiana tematu i Sherlock nie sili się nawet na prychnięcie. Z zaciśniętym gardłem przewraca tylko oczami i owija się szczelniej zbyt cienkim szlafrokiem. Kościste palce wbija w oparcie sofy, a przenikliwy wzrok w Johna.
On po prostu wyjeżdża i nie ma w tym żadnej zagadki. Żadnej tajemnicy. To tylko kilka słów i zamknięcie za sobą drzwi. To pojedyncza chwila i morze pustki w ślad za nią. Sherlock nie potrafi zrozumieć swojej reakcji. Był sam zanim pojawił się John i znów będzie sam, gdy ten zniknie. To dlaczego czuje niepokój na myśl o dniu, w którym przyjacielowi wróci rozsądek i pewne drzwi zamkną się na zawsze. I dlaczego wzdryga się, gdy do głowy przychodzi mu myśl, że ta tygodniowa nieobecność to coś jak zapowiedź. Przygotowanie do nieuniknionego.
- Do zobaczenia.
John nie otrzymuje odpowiedzi. Nawet na nią nie czeka. Gdy wychodzi, drzwi zamykają się za nim jak każdego innego dnia, bez cienia dramatyzmu czy emocji. I w ten właśnie sposób - cicho i spokojnie - do świata Sherlocka po raz pierwszy w życiu wkracza jesień. Wkracza o jeden dzień za wcześnie i dziwnie gwałtownie, a pustka kryjąca się za tym słowem staje się nagle czymś realnym. Zaczyna oznaczać coś więcej, niż tylko brak znaczenia. Pojawia się gdy przychodzi wieczór, a pokoju nie rozświetla niebieskawy blask telewizora. Gdy ciszy nie wypełnia głos Johna, przestrzeni jego ciepło. Gdy telefon milczy, czas się dłuży, a noc nie nadchodzi. Gdy rzeczy, które kiedyś wystarczały, okazują się być nagle bez znaczenia. Gdy, chociaż wszystko pozornie znajduje się na swoim miejscu, czegoś uparcie brakuje. A zniknął tylko John.

Sherlock traci ten tydzień. W jakiś niewytłumaczalny sposób wypuszcza go z rąk i pozwala minąć bez słowa. Daje się uśpić. Nie przyjmuje pani Hudson, Lestrade’a, czy Mycrofta (Wiem, co robisz i do czego to prowadzi. Przestań. MH). Nie przyjmuje też dźwięków, obrazów i snów. Nie przyjmuje rad. Nie przyjmuje do wiadomości tego, że zachowuje się niedorzecznie.
I kiedy John w końcu wraca – przecież nie mogło być inaczej – i kiedy wita Sherlocka znajomym uśmiechem – tym, który przepędza cień z niektórych kątów mieszkania i wprowadza zamieszanie w innych - dzieje się coś dziwnego. Nie dzieje się nic. Absolutnie nic. Chociaż patrzą na siebie jakby nie widzieli się od miesięcy, chociaż ilość pytań, które chcą sobie zadać zamyka im usta, postanawiają to zignorować. John poddaje się pierwszy.
- Widzę, że nie ruszyłeś się z miejsca od mojego wyjazdu.
W jego słowach nie mogłoby być więcej prawdy, ale najwyraźniej nie zdaje sobie z tego nawet sprawy.
- Nie działo się nic ciekawego.
- Schudłeś.
- A ty wręcz przeciwnie – odcina się szybko i prycha. John zdecydowanie nie przytył. Stracił na wadze, nabawił się worów pod oczami i drżenia ręki. – Widzę, że zacieśnianie więzi rodzinnych ci służy.
- Och, zamknij się.
Patrzą na siebie chwilę z mieszaniną irytacji i rozbawienia. Ulgi.
- Herbaty? – pyta w końcu John, stawiając torby na ziemię i zdejmując kurtkę. Jakby dając znak, że wszystko wróciło do normy.
Sherlock nieświadomie przytakuje.

Problem w tym, że o ile John wraca, to jesień uparcie nie chce odejść. Z jego głosu, twarzy, ruchów, czy myśli. Jest nią przesiąknięty i nijak pomaga w zatrzymaniu tego cienia, który wkradł się w serce Sherlocka. I nagle jesień okazuje się być czymś żywym. Ma kolory. Jak kolor rozciągniętego swetra Johna, który zakłada gdy niebo za oknem jest zbyt szare, a deszcz zacina zbyt mocno w szyby (swetra, który najwyraźniej przynosi coś więcej niż tylko ciepło). Kolor jego herbaty z dodatkiem miodu i cytryny, która sprawia, że jego usta stają się czerwone, a na twarzy pojawia się zdrowy rumieniec. Kolor jego chorobliwie błyszczących oczu, gdy wraca pewnego dnia do domu przemoczony i nie może ogrzać się żadną ilością koców. Kolor tabletek, które połyka później przez tydzień. Piżamy, którą zakłada. Lampy na jego stoliku. Ma kolor truskawkowego dżemu na kanapkach, które Sherlock tak cierpliwie mu przygotowuje. Jesień zdaje się być pełna cierpliwości, czekania i czasu pomiędzy.
Pachnie jak cynamon w kawie Johna i jego oddechu. Brzmi jak deszcz uderzający uparcie szyby i powtarzający jedno imię. To jednocześnie zimny wiatr, który przenika aż do kości i ciepło, które pozbawia go oddechu, gdy tylko wraca do domu. To chłód skóry Johna i żar w jego czach. Krótsze dni i dłuższe noce.
A gdy niespodziewanie jesień nabiera smaku – jest już w pełni i nic jej nie powstrzyma – smak ten zdaje się odsuwać w niepamięć wszystko inne. To miód na wargach Johna i lekarstwo w kącikach ust. To pot na jego rozpalonym czole. Słodycz, sól i odrobina goryczy, a wszystko równie dobre.
I nawet gdy lato odchodzi na dobre, a deszcz nie przestaje padać przez tydzień, pewne rzeczy nadal się nie zmieniają.

Sherlock Holmes nie zakochuje się wiosną.



DWA-CZTERY-OSIEM


Tytuł: DWA-CZTERY-OSIEM
Klasyfikacja wiekowa: bez ograniczeń
Fandom: House
Postacie: House, Wilson
Uwagi: spojlery do 5x04
Opis: Dość szczególna wyprawa na piwo.


Stał z nosem opartym o szybę i patrzył. Gdyby ktoś zobaczył go teraz zza okna, z pewnością nie umiałby powstrzymać się od uśmiechu. Twarz spłaszczona na szybie zawsze wygląda dość komicznie, ale on nie przejmował się takimi drobiazgami. Poza tym za oknem nie było teraz nikogo. A jesień tego roku była wyjątkowo piękna. Słońce przyjemnie nagrzewało szklaną taflę, a przez nią – jego ciało. Jasne promienie pozostawiały na krawędziach przedmiotów złotą poświatę. Drzewa mieniły się najróżniejszymi odcieniami żółci, pomarańczu i czerwieni. Nigdy by się do tego głośno nie przyznał, ale lubił tak czasem stać i patrzeć na odmieniony przez jesień krajobraz. Jedynie Wilsonowi udało się kilka razy przyłapać go na tym zajęciu. Przyjaciel jednak nigdy nie skomentował tego, co zobaczył. Ostatecznie House często rozmyślał, chociażby podczas diagnozowania, był to wręcz jego znak rozpoznawczy – gapienie się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Nie było więc w tym zachowaniu niczego nadzwyczajnego. House miał jednak jakieś dziwne przekonanie, że Wilson wie, iż w takich momentach jak ten nie rozmyśla on nad symptomami polineuropatii obwodowej tudzież skutkami ubocznymi terapii kortykosteroidami. Żaden z przyjaciół jednak nie przyznał się nigdy do swoich przemyśleń.

W pewnej chwili drzwi gabinetu otworzyły się niemal bezgłośnie.

- Skoczymy jutro na piwo?

Diagnosta drgnął lekko.

Wilson znów go przyłapał. Czyżby miał jakiś radar?

- Nie – rzucił krótko, praktycznie nie zmieniając pozycji.

To nie było szorstkie i nieprzyjemne „nie”, ale spokojne i zrównoważone. I tak przepełnione pewnością, że każdy inny rozmówca nie śmiałby oponować, uznając tę odpowiedź za jedyną słuszną prawdę objawioną. Wilson jednak uniósł brwi zaskoczony. Nie takie prawdy objawione słyszał już z ust przyjaciela. Następnego dnia była sobota, House miał wolne. Cóż innego mógł mieć do roboty poza lenieniem się w domu i daniem się namówić na piwo? Nie tylko dla House’a anomalie były czymś intrygującym. Wilson teraz jeszcze bardziej chciał wlać w przyjaciela kilka butelek alkoholu i wyciągnąć z niego ile tylko się da. Wiedział jednak, że dopóki House gapi się na drzewa, dyskutowanie z nim nie ma większego sensu.
Wyszedł więc niespiesznie z gabinetu, a gdy szklane drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie, House powrócił do swoich myśli. A może nie powrócił, bo wcale się od nich nie oderwał. Miał podzielną uwagę, a rutynowe spławianie Wilsona nie pochłaniało jej wcale aż tak wiele.

*

Delikatnie drżące na wietrze pomarańczowo-brunatne liście kasztanowców i żółto-czerwone głowy klonów. Drgające, złociste światło zalewające potokami ulice i place. Dotyk ciepłych promieni na policzku. Ludzie przystają, odwracają twarz ku słońcu i napawają się wielobarwnym, żywym pejzażem pośrodku zatłoczonego miasta.

Wilson sądził, że House robi to samo. Że zachwyca się pięknem jesieni. A może jedynie się łudził. Może chciał wierzyć w coś, co z założenia było niemożliwe. Ale Wilson był marzycielem i idealistą. Odwrotnością House’a. Zapewne dlatego tak dobrze się uzupełniali. Bo Wilson potrafił marzyć za przyjaciela.

Tak, tym razem Wilson się mylił. House robił coś zgoła innego niż większość ludzi w owo słoneczne październikowe popołudnie. Pozory mogły jednak – trzeba to przyznać – wprowadzić obserwatora w błąd. Wydawało się, że diagnosta stoi po prostu przy oknie gabinetu, dając się zahipnotyzować migoczącym wielobarwnym plamom.
W końcu od zbyt intensywnego światła zaczęły boleć go oczy. Zacisnął powieki. Mocno.

Nie, nie może iść jutro z Wilsonem na piwo.

*

Sobotni poranek przywitał go deszczem i mgłą. House nie umiał się zdecydować, czy cały nastrój ostatnich dni rozmył się w tej skondensowanej parze wodnej czy też nie, ale on z raz podjętej decyzji tak łatwo nie rezygnował. Szybko wziął prysznic, ubrał się i nalał sobie kawy. Z kubkiem w ręku podszedł do okna. Deszcz bębnił miarowo o parapet, niebo było szare i wisiało nisko nad ulicą. Nie chodziło o to, że nie lubił takiej pogody. Było dokładnie odwrotnie - cenił sobie jesienną aurę. Dobrze współgrała z jego nastrojem i myślami i nie musiał wówczas wysłuchiwać irytujących zachwytów nad ptaszkami, kwiatkami i podobnie nieistotnymi drobiazgami. Ale dzisiaj, jak mało kiedy, ucieszyłoby go słońce. Westchnął, pociągnął łyk gorącego płynu i podszedł do stołu. Z blatu podniósł podręcznik nefrologii klinicznej. Otworzył książkę i wyjął spomiędzy jej stronic dwa prostokątne kawałki papieru. Trzymał je chwilę w dłoni, jakby czekał, aż kartki dadzą mu jakiś tajny znak. Nie doczekawszy się jednak z ich strony żadnej reakcji, schował je powoli do kieszeni. Wypił ostatni łyk kawy, założył płaszcz, zarzucił na ramię plecak i ruszył w kierunku drzwi.

Dwie godziny później większy z kawałków papieru wylądował w dłoni uroczej brunetki w granatowym kostiumie, która z uwagą przeczytała nadrukowane na nim wyrazy, po czym uśmiechnęła się do House’a szeroko i sztucznie i wskazała mu miejsce po lewej stronie pod oknem.

- Życzę miłego lotu, doktorze House.

Diagnosta nie odwzajemnił plastikowego wyrazu twarzy, skinął tylko głową i udał się na wskazane miejsce.

Po kilkunastu minutach wznoszenia się ku niebu przebili się w końcu przez gęstą watę koloru grafitowo-ołowianego i przed oczami pasażerów rozciągnęła się błękitna, niekończąca się przestrzeń.
Kąciki ust House’a nieznacznie drgnęły. Niebo i słońce. A jednak. Zamknął oczy, ale nie mógł zasnąć. Ostre światło raziło go nawet przez zamknięte powieki. Kawa też robiła swoje. Chciał wymyślić jakiś plan, jednak w głowie miał tylko pustkę. I wtedy nagle zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo nieracjonalne jest to, co robi. Dlaczego wcześniej to do niego nie dotarło? Gwałtownie otworzył oczy i niemalże zerwał się z miejsca z zamiarem natychmiastowego powrotu do New Jersey. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie może tak po prostu wstać i wyjść, że nie jest w stanie zrobić nic, by przestać zbliżać się do celu swojej podróży. Przez chwilę rozważał wtargnięcie siłą do kokpitu i porwanie samolotu, ale obmyślanie spisku przerwała mu szatynka o azjatyckich rysach twarzy i uśmiechu równie sztucznym jak u jej koleżanki:

- Wszystko w porządku, proszę pana?

- Nie. Chcę porwać samolot – odparł zupełnie poważnie.

Na twarzy kobiety odmalowało się bezbrzeżne przerażenie. Zastygła w bezruchu i przez chwilę wyglądała tak, jakby również chciała natychmiast wysiąść z maszyny, pomimo znajdujących się pod jej stopami dziesięciu kilometrów rozrzedzonego powietrza.
House pomyślał, że jeśli nie wyprowadzi jej z błędu, kobieta lada moment zacznie krzyczeć albo nie daj Boże naprawdę opuści samolot. A potem on wyląduje za kratkami. Przybrał więc najbardziej pogodny wyraz twarzy na jaki było go stać i, naśladując przyklejany na zawołanie uśmiech, powiedział:

- Żartowałem.

Stewardessa nie wydawała się być jednak uspokojona tym zapewnieniem. House postanowił więc odwołać się do jej zdrowego rozsądku, licząc na to, że takowy posiada. Chyba nie pozwalaliby idiotom obsługiwać samolotów?

- Czy sądzi pani, że uprzedzałbym o tym załogę, gdybym faktycznie chciał porwać maszynę?

Kobieta pokręciła przecząco głową, jednak nadal nie wydawała się być do końca przekonana. House tymczasem stwierdził, iż nie ma ochoty na dalsze udowadnianie, że nie jest wielbłądem, i z wyrazem absolutnego znudzenia i całkowitej obojętności odwrócił twarz w drugą stronę i zapatrzył się w błękit za oknem. Stewardessa odeszła powoli, jednak już do końca lotu co jakiś czas zerkała podejrzliwie na pasażera o dość osobliwym poczuciu humoru.
Nie wiedziała, że pasażer ów naprawdę myśli, jak dobrze byłoby móc po prostu porwać tego Boeinga i zawrócić do domu.

*

Po niespełna dwóch godzinach nie uprowadzony przez nikogo samolot znów zanurzył się w gęstą masę kolorem przypominającą zawartość popielniczki, by w końcu ukazać zalaną deszczem płytę lotniska.

Po odprawie House ustawił się w kolejce po bilet powrotny. Miał dość tego dziwnego dnia, tej dziwnej pogody, tej dziwnej jesieni, tego dziwnego siebie. Wilson miał rację, powinni byli pójść razem na piwo. Dlaczego James go nie namawiał, nie wypytywał, dlaczego dał mu spokój? Wilson tak łatwo nie odpuszcza, uwielbia analizować House’a. Teraz to House próbował zanalizować Wilsona, lecz nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Musi jak najszybciej wrócić do Princeton, znaleźć przyjaciela i przejrzeć go na wylot.

Rozmyślania niespodziewanie przerwało mu coś bardzo jasnego, co gwałtownie rozdarło horyzont i bez pytania o pozwolenie zajrzało mu głęboko w źrenice. Mrużąc oczy, diagnosta niechętnie odwrócił głowę w stronę źródła światła. Gdy przywykł nieco do intensywnego blasku, spostrzegł, że za oknami lotniska w chmurach powstała wielka wyrwa, jak lej po wybuchu bomby, i słońce znów zalewało ziemię złotą poświatą.

Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, House wyszedł z kolejki do kasy i podszedł do szyby. Miękkie, uspokajające ciepło znów otuliło jego ciało. Na horyzoncie skupiska różnobarwnych drzew malowały delikatnie falującą linię niczym pustynną fatamorganę.

Diagnosta wziął głęboki oddech i wyszedł na zewnątrz. Podmuch wiatru, który go uderzył, był chłodny, przyjemnie orzeźwiający. Powietrze miało ów specyficzny zapach do złudzenia przypominający woń pierwszych dni wiosny, jednak wyczuć można było w nim również gorzkawą nutę usychających liści i pełne drwiny uszczypnięcie zbliżających się przymrozków.

House sięgnął ręką do kieszeni i wyjął z niej zmiętą kartkę papieru. Przebiegł wzrokiem po nabazgranych krzywo jego własną ręką literach.

- Bellway Road 248 – przeczytał na głos. Westchnął, po czym zgniótł kartkę i włożył ją z powrotem do kieszeni.

*

Dom przy Bellway Road 248 nie wyróżniał się niczym szczególnym. Tak naprawdę wyglądał jak każdy budynek w tej części miasta. Białe schody wzdłuż białej poręczy prowadziły do białych drzwi. W pokrytych białym sidingiem ścianach tkwiły białe ramy okienne, a na białych parapetach stały doniczki z – dzięki Bogu – zielonymi kwiatami. Schludnie, może nawet ładnie, ale banalnie. House pomyślał, że to dobrze, że nie przyjechał tu zimą - w śniegu mógłby przeoczyć nie tylko ten dom, ale całe osiedle.

Nadal nie miał planu. Nie miał też pojęcia, czy w środku w ogóle ktoś jest. Tak naprawdę nigdy nie zamierzał pukać. Po prostu chciał przyjechać i zobaczyć. Przekonać się, jak mogłoby wyglądać jego życie, gdyby jego matka i ten facet mieli odrobinę odwagi tudzież zdrowego rozsądku, by spróbować ułożyć sobie życie bez Johna House’a.

Gregory stał przez chwilę, bezradnie przyglądając się złotym cyfrom przytwierdzonym do ściany na prawo od drzwi. 248. I to ma mu wystarczyć. Dwa-cztery-osiem. Nieistniejąca połowa jego nieistniejącego życia. Tyle z niej zostało. Trzy cyfry na ścianie przypadkowego, obcego domu.

House rozejrzał się pustym wzrokiem dookoła, nie wiedząc, co ma dalej robić. Czy to koniec jego wyprawy? W sumie na nic więcej nie liczył.

Po drugiej stronie ulicy dostrzegł niewielki skwer. Składał się na niego mało atrakcyjnie wyglądający o tej porze roku trawnik, niewielkie krzewy o nagich już gałęziach, kilka drzew, pod nimi kupka zgrabionych liści oraz cztery pomalowane brązową farbą ławeczki. House usiadł na jednej z nich. Słońce znów wyjrzało zza chmur, a wiatr uniósł do jego nozdrzy zapach opadłych, wilgotnych liści. Spojrzał w górę. W ostrym blasku świecącego nisko nad horyzontem słońca wydawało się, że złoto-rude korony drzew płoną żywym ogniem. Tak samo jak wtedy. Dwa długie letnie miesiące bez słowa. A potem ta jesień. Piękna, kolorowa, ciepła. A on czuł jak otaczające go obrazy roztrzaskują się o jego skamieniałe powieki. Nie umiał poczuć w środku tego, co widział przed oczami. Smutek, złość, żal mieszały się z kolorami drzew i ciepłem słońca, z zapachem liści i wiatru. Razem tworzyły dziwną mieszankę o smaku gorzkim i ostrym, nieprzyjemnym.

Nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie czy byłby szczęśliwszy, gdyby posiadał klucz do tego domu. Czy bliższe poznanie mieszkającego tu człowieka zmieniłoby coś w jego życiu? Czy gdyby teraz zapukał i krzyknął: „Surprise!”, mogłoby to jeszcze cokolwiek odmienić? Albo czy mogło to odmienić cokolwiek czterdzieści lat temu?

To było zaledwie kilka z wielu dziesiątek pytań, na które nie znał odpowiedzi. I żadna wiedza nie mogła mu pomóc owych odpowiedzi znaleźć.

To nieprawda, że nie zamierzał pukać. To właśnie nadzieja, że zapuka kazała mu tu przyjechać, choć jednocześnie miał pełną świadomość, że zrobić tego nie może.

Nie może tego zrobić, bo wtedy runęłoby złudzenie, które budował przez całe życie.

Jakby to było, gdyby mógł naprawdę zobaczyć tamtą jesień? Co roku tak usilnie gapił się na drzewa i wyglądające zza chmur słońce, bo chciał ją zobaczyć. Ale wciąż nie potrafił.

Nagle poczuł, że ktoś siada obok niego. Odwrócił się z niesmakiem. Tyle ławeczek pustych, a ten nieszczęśnik musiał usadowić się akurat na tej jednej zajętej.

- Popatrzę na drzewa razem z tobą. A potem zabieram cię na piwo. Tak łatwo się nie wykręcisz.



Kobiety nie lubią szorstkich twarzy


Tytuł: Kobiety nie lubią szorstkich twarzy
Fandom: Supernatural
Ograniczenia: BO
Postacie: Sam, Dean, Bobby
Uwagi: Brak wincestu! Angst. Pisane na urodziny przyjaciółki.
Opis: Jeden z braci umiera, a drugi musi przejść na tym do porządku dziennego. Ale wszyscy wiemy, że to wcale nie jest łatwe.


Umarłeś.

*

Tydzień później stoję nad zmasakrowanym, nierozpoznawalnym ciałem, które łapczywie połykane jest przez gorące płomienie. Ręka Bobby’ego jest ciężka, gdy kładzie ją na moim ramieniu, ale przynajmniej utrzymuje mnie w rzeczywistości.

Chciałbym żeby zaczęło padać. Żeby strugi ulewnego deszczu zmyły ze mnie żal i rozpacz, i żeby zgasiły buchający ogień. Ale nie pada. Pochmurne niebo kpi sobie z mojego „chciałbym”, a wiatr radośnie rozwiewa ciężkie obłoki.

A ciebie nie ma.

Bo umarłeś.

*

Już jest mi obojętne. Już nie mam się o kogo martwić, o czyje dobro walczyć. Impala jest pusta – tak pusta, jak jeszcze nigdy – bo wiem, że już nie usiądziesz obok. W barze przy drodze zamawiam coś dla siebie i sałatkę. Tak na przekór losowi.

*

Demony nie odpowiadają już nawet na wezwania. Cieszą się, że ciebie mają. Ale ja nie. Boli mnie serce.

Na następnym polowaniu – sam, tak bardzo samotny – niemal tracę rękę. Ale serce wciąż boli bardziej.

*

Drewnianą chatkę zalewa łagodne światło, a ja wpatruję się niewidzącym wzrokiem w telewizor. A potem ktoś trzaska drzwiami – to ty. W rękach trzymasz ciasto. Odstawiasz je na stół i rzucasz mi kluczyki. Łapię je, tak bardzo zaskoczony.

Moja dłoń zamyka się w powietrzu na niewidzialnym pyłku kurzu.

To nie ty.

Bo przecież umarłeś.

*

Kiedy śpię, pod powiekami przewijają mi się miliony wspomnień. Widzę nas. Ciebie – gdy pytasz, po co golę się przed każdą randką (ile mieliśmy lat? Ja – chyba szesnaście) – i siebie - gdy odpowiadam, że kobiety nie lubią szorstkich twarzy. Pamiętam, jak patrzysz na mnie poważnie, a potem stajesz lekko na palcach – jakbyś chciał podejść i sam sprawdzić, czy to prawda, i gładka skóra jest przyjemniejsza. Rozmyślasz się. A ja pozostaję tylko ze wspomnieniem.

Czasami budzi mnie podmuch ciepłego wiatru. Mam nadzieję, że to twój oddech.

Ale przecież to nie ty.

Bo przecież umarłeś. I ciebie już nie ma.

*

Czasem zaciskam dłonie, a czasem zęby. Czasem ścinam maczetą głowy wampirom, a czasem wbijam zmiennokształtnym srebrny nóż w serca. Jest lepiej – nie ma cię już tak długo – ale wciąż widzę cię przy drodze, w barze, na łóżku. Czuję, jak pilnujesz moich tyłów, jak delikatnie odgarniasz moje włosy, jak przyciskasz mnie do siebie, by poczuć, że obaj żyjemy.

Tylko że to kłamstwo. Bo ciebie wciąż nie ma.

A ja wciąż żyję.

*

Bobby martwi się coraz bardziej. Widzę to po sposobie, w jaki ze mną rozmawia. Jest taki ostrożny i czasami mam wrażenie, że coś ukrywa. Ale już jest spokojniejszy. Umarłeś rok temu, a od pół roku nie potrzebowałem szwów. Teraz już sobie radzę. Serce boli, rany krwawią, a mordercze, nadprzyrodzone istoty umierają. Jak zawsze.

Ja żyję. Ty umarłeś.

Ja jestem. A ciebie już nie ma.

To jest rzeczywistość. I ciężka ręka Bobby’ego na moim ramieniu wciąż dba, bym o tym nie zapomniał.

*

Już jest dobrze. Nie widziałem cię dwa lata. Od roku nie widuję cię na przednim siedzeniu, przy drogach, u Bobby’ego, na polowaniach. Jest ciężko. Ale jest dobrze. Teraz potrzebuję cię już tylko trzy razy dziennie.

Gdy widzę cię na ulicy w Portland, czernieje mi przed oczami, a moje palce wczepiają się spazmatycznie w kierownicę. Zatrzymuję auto tuż obok ciebie. Twoje oczy rozszerzają się ze zdziwienia i wyglądasz, jakbyś był rozdarty pomiędzy ucieczką a przenikającą twoje ciało tęsknotą. Nie poruszasz się.

Za to ja wypadam gwałtownie z samochodu, zatrzaskując drzwiczki z całą siłą, na jaką mnie stać. Doskakuję do ciebie i ściskam twoje ramiona. Nie rozpływasz się, jak poprzednie zjawy. Nie wzdrygasz się, jakbyś tak naprawdę był kimś obcym, tylko do Sama podobnym. To jesteś ty – żywy, ciepły, bo przecież czuję kości i napięte mięśnie.

Zaciskam powieki i liczę do dziesięciu. Czy to jakiś okrutny żart? Teraz boję się znów na ciebie spojrzeć – a jeśli twoje źrenice są czarne? Ale nie – są orzechowe, a ty wyciągasz dłoń i dotykasz mojego policzka. Wciąż jesteś żywy i ciepły.

Moje gardło zaciska się, a płuca powoli zapadają, odbierając mi możliwość oddechu. Ulica wiruje, ale słyszę cię, czuję twój oddech i twoją dłoń na twarzy. Jestem po prostu zdezorientowany. Poczekaj, nie odchodź, a dojdę do siebie.

Twój cichy śmiech wysyła ciepłe wibracje wzdłuż mojego ciała. „Nigdzie się nie wybieram, Dean. I tak bardzo przepraszam”.

*

Budzę się na łóżku w domu Bobby’ego i przez chwilę znów nie mogę oddychać. Nie ma cię. To była tylko halucynacja, tylko sen. Słyszę kroki dochodzące z korytarza. To nie ty, to Bobby. Znów kładzie mi rękę na ramieniu – ma tą zmartwioną minę, którą przybiera tuż przed wyszeptaniem „tak mi przykro”.

Ale ja widzę ciebie, tuż za nim. Stoisz w drzwiach i uśmiechasz się lekko. Mrugasz i odchodzisz, a potem dochodzi mnie dogłos trzaskania drzwiczek Impali. Czekasz. Nie kłamałeś.

Wyrywam się z uścisku Bobby’ego, zbywając go cichym „jest dobrze”. Podążam za tobą. Chcę wyjaśnień i chcę jeszcze raz cię dotknąć. Nie uzyskuję wyjaśnień, ale czuję cię pod palcami i świat wiruje mi pod powiekami ze szczęścia.

Jestem ja i jesteś ty.

*

Jest jesień i jest zimno. Bobby zawsze marszczy brwi, gdy mnie widzi, a do ciebie nie odzywa się wcale. Kilka razy pytam „dlaczego”, ale tylko wzruszasz ramionami i nie odpowiadasz. A później zawsze jedziemy na polowanie i zapominam o pytaniach. Liczy się to, że już nie jestem sam.

Opadają liście. Jeden po drugim. Zielone też, ale głównie żółte, złote i czerwone. Podnosisz je czasem i oglądasz z bliska. Mówisz, że są piękne, choć wcale tak nie jest.

Teraz zawsze ja zamawiam w barach. Wciąż to samo, jakby nic się nie zmieniło – sałatkę i coś dla mnie. A kelnerki wciąż patrzą na mnie dziwnie. Trochę tak jak wtedy, gdy ciebie nie było, a ja i tak zamawiałem dwie porcje.

Zawsze wstajesz pierwszy i nigdy nie mogę przyłapać cię śpiącego. Twoje łóżko jest pościelone, a ty czytasz kolejną książkę. Spędzasz mniej czasu w łazience. Rzadko gdziekolwiek dzwonisz. Nie zdajesz klucza w recepcji, nawet gdy jest twoja kolej. Na polowaniach nie strzelasz. Ale wciąż jesteś żywy i ciepły, gdy cię dotykam. I cały czas mówisz.

*

Rzucam w twoją stronę zapalniczkę. Masz zniszczyć szczątki młodej dziewczyny, której duch nęka miejscowych. Zapalniczka przelatuje przez twoją pierś i ląduje na ziemi - w czerwonych, złotych i żółtych liściach, których nienawidzę.

Przecież umarłeś. I wciąż cię nie ma.

A ja wciąż czekam na cud.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
coolness
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 30 Wrz 2009
Posty: 4481
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Krainy Marzeń Sennych, w które i tak nie wierzę
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 21:36, 10 Lis 2011    Temat postu:

WYNIKI

TABELKA Z WYNIKAMI (po kliknięciu otworzy się większa)

[link widoczny dla zalogowanych]

GRATULACJE SIĘ NALEŻĄ WSZYSTKIM UCZESTNIKOM!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez coolness dnia Czw 21:36, 10 Lis 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Atris
Knight of Zero
Knight of Zero


Dołączył: 24 Wrz 2009
Posty: 3395
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: A z centrum :D
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 11:21, 11 Lis 2011    Temat postu:

Dziękuję wszystkim za głosy i gratuluję współzawodniczkom.

Teraz mogę wreszcie powiedzieć, że "Kobiety nie lubią szorstkich twarzy" napisane było na urodziny mojej ukochanej Izoch, której dziękuję za zmuszanie mnie do pisania nawet wtedy, gdy strasznie mi się nie chce


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pino
Stażysta
Stażysta


Dołączył: 30 Lis 2008
Posty: 369
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nibylandia
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 13:51, 11 Lis 2011    Temat postu:

Gratuluję wszystkim i dziękuję za głosy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alumfelga
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 28 Lis 2009
Posty: 1927
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: D.G.
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:06, 11 Lis 2011    Temat postu:

Gratuluję wszystkim autorom i dziękuję za chwile emocji podczas czytania Waszych fików.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Czerwono-Zielona
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 02 Kwi 2009
Posty: 736
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 23 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from unbroken virgin realities
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 5:46, 13 Lis 2011    Temat postu:

Dziękuję gorąco za głosy!
Chciałabym też wyrazić swój podziw i uznanie dla pozostałych Autorek i ich dzieł

Atris, Ty bestyjo! Tak mnie nabrać! Jak ja w głowę zachodziłam który fik jest Twój Bo wszystkie trzy wyglądały "atrisowo", a nie pomyślałam, że faktycznie napisałaś je wszystkie

Ach, no i myślę, że wszyscy przyłączamy się do urodzinowych życzeń dla Izoch!
I do podziękowań za to, że zmusza Atris do pisania Bez względu na to, jak bardzo wymyślne tortury stosujesz - rób to nadal

Rory - tu też nie domyśliłam się, że to wszystko spod jednego pióra wyszło

Pino - cieszę się, że znalazł się jeszcze Ktoś, kto nie napisał trzech fików

Ha, fajnie się czytało o jesieni
Dobre jesteście, Dziewczyny, bo pomimo, że nie znam pozostałych seriali, z przyjemnością zagłębiałam się w Wasze dzieła i były one dla mnie czytelne, zrozumiałe i - co najważniejsze - poruszające.

Chciałam tylko zaprotestować w jednej kwestii - to trzecie miejsce to mi chyba niesłusznie przyznane zostało... Mój tfur ma bowiem o punkt mniej niż "Per Aspera..." Atris!

Niemniej jeszcze raz dziękuję i gratuluję wszystkim:)

And last but not least - podziękowania dla Coolness za zorganizowanie konkursu!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Czerwono-Zielona dnia Nie 6:39, 13 Lis 2011, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Rory Gilmore
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 11 Lip 2011
Posty: 6312
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Westeros
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 11:29, 13 Lis 2011    Temat postu:

No ja rowniez gratuluje bo Wasze fiki byly boskie. Byle do nastepnego konkursu

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
coolness
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 30 Wrz 2009
Posty: 4481
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Krainy Marzeń Sennych, w które i tak nie wierzę
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 19:18, 14 Lis 2011    Temat postu:

Czerwono-Zielona napisał:

Chciałam tylko zaprotestować w jednej kwestii - to trzecie miejsce to mi chyba niesłusznie przyznane zostało... Mój tfur ma bowiem o punkt mniej niż "Per Aspera..." Atris!


No, już, nie protestuj tak aż sprawdziłam - w tabelce w zeszycie od matmy, w której mam wszystko dobrze rozpisane i podliczone, macie po równo, po 5 pktów, najwyraźniej coś źle poprzepisywałam na komputer, ale miejsce jest właściwe. Jako, że nie mam możliwości zrobienia nowej tabelki teraz, to już tak zostawię - ale miejsce jest wpisane poprawnie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Czerwono-Zielona
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 02 Kwi 2009
Posty: 736
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 23 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from unbroken virgin realities
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 23:52, 23 Lis 2011    Temat postu:

Dziękuję za odpowiedź, Ness Ulżyło mi, że jednak wszystko jest zgodnie z prawem *posłusznie gramoli się na podium* XD

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Czerwono-Zielona dnia Śro 23:53, 23 Lis 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin