Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Konkurs fikowy #02 - Dawno, dawno temu...

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 23:54, 31 Paź 2008    Temat postu: Konkurs fikowy #02 - Dawno, dawno temu...

„Dawno, dawno temu...”
Tak więc... fik ma opisywać wydarzenia sprzed tych z serialu, czyli np. dzieciństwo lub studia bohaterów. Mogą to być sytuacje wspomniane w serialu (np. Cameron i jej mąż) lub też całkowicie przez was wymyślone.

Zasady:
1. Fik zgłoszony do konkursu nie może być nigdzie wcześniej publikowany.
2. Musi zawierać co najmniej 100 słów
3. Musi być ukończony
4. Razem z fikiem należy wypełnić taką 'tabelkę':
Klasyfikacja: wiekowa (bez ograniczeń, +13, +16, +18 )
Postacie: czyli główne postacie w fiku
Uwagi: tu proszę napisać czy fik zawiera spojlery do jakiegoś odcinka oraz wszelkie inne uwagi
Opis: krótki opis fika (1-2 zdania)

5. Fiki proszę wysyłać do mnie na PW, przed tekstem umieścić tytuł i go 'pogrubić', by był widoczny.
6. Wszelkie pytania proszę zadawać w przeznaczonym do tego temacie
7. Można zgłosić do 3 fików.

Termin nadsyłania fików: 8 listopada godz. 14.00
EDIT:
zmiana terminu, jako że w piątek wieczorem mnie nie będzie

Bardzo proszę by w temacie PW wpisać: Fik na konkurs #02


EDIT:
żeby ktoś nie miał żadnych wątpliwości...
Fiki dostaje na PW i zamieszczam je tu bez podania autora, żeby konkurs był anonimowy. tyle.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Eriss dnia Sob 23:08, 15 Lis 2008, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 21:58, 02 Lis 2008    Temat postu:

RODZYNEK

Klasyfikacja: +13
Postacie: Foreman, tajemniczy chłopak, banda rasistów
Uwagi: Spojlerów brak
Opis: Chwile młodości Foremana.

Lekcje się skończyły. Zadowolony, pełny życia, lekko buntowniczy nastolatek wyszedł ze szkoły. Wyglądał na nieco młodszego niż w rzeczywistości był, a miał on piętnaście lat. Nie wyróżniałby się tak bardzo, gdyby nie kolor jego skóry- bowiem był on czarny. Eric Foreman opuścił szkolne podwórko, kierował się teraz w stronę swoich bloków. Aby tam dojść, musiał przejść obok slamsów. Z lękiem rozejrzał się wokół. Szybszym krokiem wszedł na najgorszą ulicę miasta.
Nagle usłyszał krzyki. Były to głosy młodych chłopaków dochodzące z ciemnego zaułka. Przełknął ślinę i zaczął niemal biec. Miał głupią nadzieję, że rasistowskie wyzwiska nie były skierowane w jego stronę, niestety mylił się. Po chwili usłyszał za sobą szybkie kroki i poczuł ból w prawej łydce- ktoś go kopnął. Eric upadł. Na szczęście zdążył wystawić ręce, aby nie rozwalić sobie twarzy. Spojrzał na dłonie... W niektórych miejscach skóra była zdarta, a krew delikatnie wypływała na zewnątrz. Poczuł się upokorzony i brudny.
Wstał chwiejnie i nie oglądając się ruszył do przodu. Jego nowa koszula była cała zakurzona. Łzy napłynęły mu do oczu, ale nie chciał aby spłynęły po policzkach, usilnie więc zacisnął wargi. Po minucie pomyślał nawet, że już się odczepili, jednak znów posłyszał kroki. Westchnął cicho, przepełniony strachem.
- Ej, czarnuchu, zrobiliśmy ci krzywdę? -usłyszał pełen przejęcia głos. Gdy nastolatek skończył zdanie, wokół wybuchły śmiechy. Musi ich być z dziesięciu... z przejęciem pomyślał Foreman - Przepraszam, ale mam taki odruch, gdy widzę murzyna, noga sama aż mi lata. -znów kpiące śmiechy.
Eric nie był człowiekiem głupim, ale przesadnie dumnym. W tym momencie jego honor został urażony i rozsądek przegrał w tej walce. Chłopak odwrócił się na pięcie. Ludzie, którzy go zaatakowali, byli mniej-więcej w jego wieku, a na ich twarze wstąpił uśmiech zdziwienia.
- Osmolony ma tupet! -warknął niski nastolatek z tatuażem na przedramieniu -Zrobiliśmy ci kuku? -dodał z pogardą.
- Zdarliście mi skórę na dłoniach, ale poza tym to większą krzywdę robicie sobie... -powiedział Eric z niesmakiem.
- Pecha masz, czarnuchu. -zaśmiał się inny z chłopaków -Poraniłeś sobie jedyne miejsce, gdzie skóra miała jeszcze normalny kolor...
- Zamknij się! -krzyknął Foreman i uderzył go pięścią w nos. Tamten momentalnie upadł, z dłonią przyłożoną do twarzy. Po chwili spomiędzy palców zaczęła delikatnie wyciekać czerwona stróżka krwi.
- Uderzył go! -wrzasnął z wściekłością mały z tatuażem -Zgnieść czarnucha!
Reszta bandy nie musiała czekać na dodatkowe instrukcje. Rzucili się na Erica jak jeden mąż i zaczęli go okładać. Foreman na początku próbował stawiać opór, motał się na wszystkie strony, ale po minucie poczuł, że to bezcelowe. Nigdy nie otoczyło go tyle agresorów naraz. Co rusz czuł pięść na twarzy czy buta pod żebrem. Bolało go wszystko, słabł coraz bardziej. Smak krwi w ustach przestał go drażnić, przyzwyczaił się. Nawet nie wiedział, czy dalej stoi, czy leży. Miał zamknięte oczy, napięte wszystkie mięśnie, chyba jęczał.
Dyszał ciężko, dłoń machinalnie powędrowała do warg. Poczuł pod palcami ciepłą, kleistą ciecz. Nagle zdał sobie sprawę, że przestali bić, a że był wytrzymały, ogromny ból jaki sprawiło mu otworzenie oczu i podniesienie się z ziemi, przetrzymał z dostojnością. Usiadł na ziemi i spojrzał na bandę. Wszyscy chłopacy patrzyli się w stronę jednego, ciemnego kąta. Po chwili wyszed stamtąd wysoki chłopak- ale już nie nastolatek. Był od nich na pewno starszy, ale nie aż tak stary, żeby nazywać go dorosłym. Eric poczuł pewnego rodzaju spokój.
- Nie czas na was, lalusie? -zapytał kpiącym tonem.
- Nie będziesz nam dyktował warunków, stary. -powiedział jeden z bandy, jednak w jego głosie dało się wyczuć lęk. Tajemniczy chłopak uniósł jedną brew.
- Dobrze ci radzę, zostaw go. -powiedział groźnie. Rasiści spojrzeli po sobie, po czym powoli się rozeszli. Legenda głosi, że większość z nich zaćpała się potem na śmierć, ale niektórzy wyszli na dobrą drogę.
Chłopak podszedł do Erica i pomógł mu wstać. Foreman na chwilę zapomniał o swoim honorze i z wdzięcznością przyjął wyciągniętą dłoń. Przetarł zakrwawione usta rękawem. Chłopak przyglądał mu się badawczo.
- Dzięki... -wyksztusił Eric - Tylko teraz ty mnie nie pobij.
- Nie ma obaw -rzekł tamten - Lubię takie rodzynki...
Eric zobaczył blask w jego oczach, a potem poczuł ciepło jego ust na swoich ustach. Ze zdziwieniem odskoczył.
- Za kilka lat do tego dojrzejesz... -zaśmiał się tajemniczy gość - Mam nadzieję, że się spotkamy. Bywaj, rodzynku.
Foreman wyszedł cało z pobicia. Już nigdy banda rasistów go nie zaczepiała. W końcu zdołał zapomnieć o bólu. Powoli również zapominał o szczegółach wydarzenia. Po kilku latach Eric z tego dnia pamiętał tylko głębię błękitnych oczu swojego wybawiciela.


----------------------------------------------------------------------------------


Na początku był Chaos...

Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Bóg, House, Cuddy, Wilson, Foreman, Cameron, Chase
Uwagi: Zawiera wzmiankę o wydarzeniach z 4x16
Opis: Jak Bóg stworzył świat, PPTH i jego pracowników.

Dawno, dawno temu, tak dawno, że nikt tego już nie pamięta, na świecie był Haos.. a może Chaos? Nie wiadomo, nie było wtedy ortografii, ani mądrych debili, którzy mogliby wymyślić ortografię, ani… no, nic nie było. Tylko jedno wielkie coś na potrzeby tej opowieści nazwane Chaosem.

Z tego Chaosu, jak wiadomo, w samoistnym procesie chemiczno-metafizycznym powstał Bóg. Bóg się stworzył, a skoro istniał, to pomyślał - zostało jeszcze dość dużo Chaosu… stworzę na świecie życie! – I tak zrobił. Stworzył Ziemię, a na niej stworzył rośliny i zwierzęta. Stworzył wszystko co wymyślił. I był zadowolony ze swego dzieła. Jednak Chaosu było naprawdę dużo, a On chciał wykorzystać go w całości. W końcu nic w przyrodzie marnować się nie powinno. Ale Bóg nie miał już pomysłu, co stworzyć. W końcu wymyślił, że stworzy człowieka. Jednak nie myślcie sobie, że stworzył go tak, jak opisano to w księdze Genesis. O nie, tam jest wersja skrócona, bajeczka na dobranoc.

Bóg tworzy każdego człowieka tak samo - lepi go z Chaosu a potem tchnie w niego życie. I wciąż tworzy tak nowych ludzi. Jest wszechmocny, więc może sobie pozwolić na zabawę takim 6-miliardowym domkiem dla lalek.

I tak pewnego dnia, jak już dawno zabawa w Potop, zmartwychwstanie Jezusa i w wojny światowe stała się nudna, Bóg postanowił stworzyć nowych ludzi, których losy byłyby ciekawe. Najpierw musiał wybrać miejsce, gdzie będą mieszkać. Zakręcił więc Ziemią jak globusem i zatrzymał swoim boskim palcem. Palec stanął na żyznej i pięknej ziemi, gdzieś w New Jersey. Dawniej należała do jakiegoś księcia. - Będzie więc Princeton. Chyba będzie odpowiednie - pomyślał Bóg. I zaczął wcielać swój pomysł w istnienie - wziął kawałek Chaosu i tak, jak lepi się figurki z plasteliny, tak On ulepił miasto, a w mieście mieszkańców. - Tu będzie park, tu jezioro, tu uniwerek, a tu… szpital - mruczał do siebie Bóg z uśmiechem na ustach. - Tu właśnie będziecie pracować. Ty pierwsza. – Wziął do ręki Chaos i ulepił piękną kobietę. Była na prawdę ładna. Ubrał ją w garsonkę, odsłaniającą gdzieniegdzie odpowiednie części ciała, gwizdnął przeciągle, zadowolony z efektu i włożył do budynku szpitala, sadzając w ładnym gabinecie na parterze. - Hmmm… zapomniałbym! - Na biurku postawił gustowną lampkę, obok stertę papierów. - Na imię... będzie ci Lisa. I rządzić tu będziesz sprawiedliwie. Masz wielką władzę, lecz samotność będzie Twoim utrapieniem – pobłogosławił nowopowstałą Lisę.

Następnie ulepił z Chaosu 3 średniej wielkości kulki. Z jednej stworzył kobietę, równie piękną jak poprzednia, pobłogosławił jej mówiąc - Cameron. Wiele przejdziesz w życiu, szczęście dopiero Cię odnajdzie. Zmienisz się, ale na lepsze, będziesz silna i wytrwała i tym zdobędziesz szacunek.

Następny był przystojny blondyn. Jednak zanim Bóg postawił go w Princeton, ten spadł przypadkiem na Australię. - uuuups… trudno, będziesz Australijczykiem. Musiałem cię ścigać po południowej półkuli, więc będziesz się nazywać Chase. I ty nie zmienisz się nigdy, zawsze będziesz najszczerszy i najprostszy, ale kiedyś pokażesz ukryte zdolności.

Ostatnia kulka była z jakiejś dziwnej części Chaosu, trafiła się ciemna materia, człowiek z niej stworzony był czarny. - Ostatecznie… niechaj tak będzie! - Bóg z niecierpliwością machnął ręką. - Eric… tobie dam wybór – jaki chcesz być?
- Idealny – odparowała na wpół ukształtowana dusza, wciąż nie mogąc poruszać się w swoim nowym ciele.
- Czyli nie wyróżniający się, sumienny, mądry, zawsze stały? Niech ci będzie… tylko ze to będzie... nudne – mruknął Bóg – ale zgadzam się – pobłogosławił murzyna, sadzając go w pokoju razem z pozostałą dwójką.

- Kogo by jeszcze stworzyć? Przydałby się ktoś od beznadziejnych przypadków… da dam! – szybko ulepił człowieka - nazywać się będziesz James. Nie przejdziesz obojętnie obok cudzego cierpienia, będziesz wszystkich naprawiać, nawracać. Byłbyś idealnym przyjacielem… boję się, że to nie będzie twym błogosławieństwem lecz przekleństwem.

Na koniec Bóg odłożył trochę Chaosu ze słowami – mam jeszcze kilka pomysłów, ale to w przyszłości… Może wredną zdzirę, która potem umrze? Albo tajemniczą lesbijkę… lub dzieciaka, co nie będzie umiał użyć defibrylatora. Ale to kiedyś.

Zostało jedynie odrobinę Chaosu, były to śmieci, które nie nadawały się do niczego. Bóg z szelmowskim uśmiechem wziął je do ręki i zaczął ugniatać w palcach. - Taaak… teraz ogniwo łączące w całość. Doktor… - tu zawahał się chwilę, jakby myślał nad imieniem – doktor Gregory. Będziesz domem dla wszystkich ludzkich emocji, dla troski i przyjemności, dla dobra i zła, bólu i szczęścia. Będziesz jedyny na świecie… House! – Szybko ulepił człowieka, jednak Chaosu okazało się za mało, brakło na kilka ważnych mięśni prawego uda. - Cóż, zdarza się… masz laskę w nagrodę!- Bóg włożył laskę w rękę mężczyzny, po czym delikatnie postawił go w jednym pokoju z trójką lekarzy, a dokładniej oparł go o białą tablicę, stojącą na środku pomieszczenia.
- No to... miłego życia! Daje wam wolną wolę, róbcie co chcecie, ja sobie was pooglądam jak świetny serial. – Bóg tchnął na nich i mogli żyć. Na odchodnym zostawił im kilka zabawek- internet, piłkarzyki i aparat do tomografii. Dorzucił jeszcze do tego szaro-czerwoną piłkę i pokój z piękną plakietką z napisem ‘EXAM ROOM 1’. Na koniec zasiadł na swym niebiańskim tronie i pozwolił sobie wcisnąć przycisk PLAY na pilocie. Z obłoków popłynęły pierwsze tony „Teardrop” w jakości Dolby Surround.

I wiedział, że wszystko, co uczynił, było dobre. No… prawie wszystko.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 0:34, 05 Lis 2008    Temat postu:

Nie, mamo!

Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Cuddy, Trzynastka
Uwagi: brak uwag
Opis: O tym, co wyrosło z dwóch dziewczątek.

- Nie, mamo! Nie pójdę z wami na ten głupi wykład. Mam dosyć swoich spraw.

Było z niej niezłe ziółko. Zawsze robiła, co chciała, mówiła, co chciała, słuchała i słyszała to, co chciała. Nigdy nie dała się zmanipulować i zawsze dążyła do postawienia na swoim. I zawsze jej się to udawało.

- Kochanie, mogłabyś chociaż raz się zdecydować.

- Nie mam ochoty.

- Dziecko, jak ty się zachowujesz?!

- Taką mnie sobie wychowaliście!

Na wszystko zawsze miała odpowiedź. Nie dała sobie w kaszę dmuchać. A słowa "taką mnie wychowaliście" ucinały wszelkie rozmowy i kłótnie. Prawda, rodzice pozwalali jej od najmłodszych lat na zbyt wiele. Teraz już nie taka mała, ale wciąż rozpieszczona dziewczynka umiała pokazać pazurki. Taką ją sobie wychowali.


- Na pewno nie zmienisz zdania?

Tata zawsze próbował wziąć ją na litość. Kilka razy się nabrała, później nie zwracała uwagi na wysiłki rodziciela. Tak, naprawdę było z niej niezłe ziółko.

* * *

- Mamuś, mamusiu, zabierzcie mnie ze sobą na to sympozjum! Chętnie posłucham o rozmnażaniu się pajęczaków!

Była grzeczną dziewczynką i przykładną córką. Wydawać by się mogło, że jest zbyt idealna. Nigdy nie kłóciła się z mamą, nie kwestionowała jej decyzji i każdą karę i nagrodę przyjmowała z godnością. Dlatego też mama pozwalała jej na wiele, a córka nigdy nie pozwoliła sobie na stratę zaufania rodzicielki.

- Ależ kochanie, chociaż raz wyjdź z koleżankami.

- Mamo, wiesz, że one są po prostu głupie.

- Kochanie, nie mów tak. Od wieków nie spotykałaś się z przyjaciółmi...

- Ja nie mam przyjaciół.

Na wszystko zawsze miała odpowiedź. Miała własne zdanie i plany i ich starała się bronić. Przedstawiała logiczne i dobrze dobrane argumenty. Nigdy takie, by zranić najbliższą jej osobę - matkę.

- Na pewno nie zmienisz zdania?

Mama zawsze zadawała to pytanie, chociaż znała odpowiedź. Dziewczynka zawsze kręciła ze smutkiem głową. Nigdy nie zmieniała zdania. I była idealnym dzieckiem.

* * *

- Nie, mamo.

Wyszła z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi. Czuła się nieswojo. Nigdy nie rezygnowała ze swoich planów dla kogoś, a dziś... Dziś nagięła wszystkie swoje zasady. I co dziwne, wcale tego nie żałowała, czuła się z tym dobrze. Odkryła swoją drugą stronę - umiała się poświęcić dla ludzi, których kochała.

* * *

- Nie, mamo!

Wyszła z pokoju ze zwieszoną głową. Pierwszy raz pokłóciła się z mamą. Pierwszy raz musiała postawić na swoim. Nie zgadzała się i musiała bronić swojego zdania. Nie powinna była. Mogła przystać na tę propozycję, ale pierwszy raz w życiu czuła, że ma przyjaciela, nie mogła tego tak po prostu rzucić.

* * *

Lisa obudziła się z potwornym bólem głowy. Nie mogła sobie przypomnieć, co doprowadziło ją do tego stanu. Zamknęła powoli oczy, pozwalając, by obrazy wczorajszego wieczoru pojawiły się w jej głowie.

Pamiętała, jak pokłóciła się z ojcem. Znów nie podobał mu się jej chłopak. Bo miał tatuaż i kolczyk nie w tym miejscu, w którym powinien mieć. I na koncie włamanie do sklepu. Ojciec się wściekł. Nigdy nie widziała go w takim amoku. Latały talerze i szklanki po domu, a mama siedziała w kącie i płakała.

Lisa krzyczała, ojciec krzyczał. Cały dom chwiał się w posadach. Dziewczyna wyszła, trzaskając drzwiami. Gdy wróciła, czekała na nią wiadomość o tym, że ojciec znalazł się w szpitalu. Miał zawał.

I wtedy podjęła pierwszą prawdziwie dorosłą decyzję. Piętnastolatka w okresie burzy i naporu stwierdziła, że zrezygnuje ze swojego młodzieńczego szaleństwa. Rzuciła Marka. Jego tatuaż i kolczyk przestały ją obchodzić. Liczył się tylko tato.

Poczuła się prawdziwie dorosła.

* * *

Dziewczynka obudziła się z potwornym bólem głowy jak na trzynastolatkę. Czuła się źle z tym, co wczoraj wydarzyło się między nią a mamą. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej rodzicielka stoi nad grobem, ale nie potrafiła, po raz pierwszy w życiu nie potrafiła powiedzieć, że zgadza się z jej zdaniem.

Poznała ją na wycieczce szkolnej. Zaprzyjaźniły się od razu, istniała między nimi ta specyficzna chemia, która przyciąga do siebie ludzi. Ale mamie się nie spodobała od momentu, w którym przekroczyła próg ich mieszkania. Nie dała jej nawet szansy, wyrzuciła za drzwi.

Nie chciała i nie mogła się na to zgodzić. Chciała mieć kogoś bliskiego, kogoś, kto ją zrozumie i będzie wspierał w trudnych chwilach. I kiedy kogoś takiego znalazła, przyjaciółkę, kumpelę ze szkoły, mama jej chciała to odebrać. Ta mama, z którą zawsze miała tak dobre stosunki.

Wstała z łóżka i pobiegła do jej pokoju. Wtuliła nos w bujne włosy matki.

- Kocham cię mamusiu, wiesz?

Mama mruknęła coś przez sen.

- Ale nie pozwolę odebrać mi Marcii.

* * *

Wiele lat później i Lisa, i Trzynastka siedziały w swoich domach i wspominały wydarzenia, dzięki którym poczuły się naprawdę dorosłe. Pierwszy raz w życiu.


----------------------------------------------------------------------------------


CO PRZYNIESIE PRZYSZŁOŚĆ?

Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Lisa Cuddy, Alison Cameron
Uwagi: Brak spojlerów
Opis: Szkolne momenty z życia Lisy, zabawy z koleżankami i jej zmartwienia oraz chwile dzieciństwa Alison.

Mała Grace założyła na głowę szal mamy Lisy i zaczęła wydawać z siebie tajemnicze dźwięki. Dziesięcioletnia Cuddy i reszta dziewczynek wybuchła śmiechem. Grace jednak zdenerwowała się i rzekła, że w takim razie nie będzie się bawić, więc zamilkły. Tamta ponownie ubrała na głowę szal i wzięła do rąk lusterko, które na niby było kryształową kulą.
- Która z was, śmiałkinie, pierwsza zechce odkryć swoją przyszłość? -spytała cicho, patrząc na nie przenikliwie.
- Nie ma takiego słowa jak śmiałkinie... -powiedziała Lisa niepewnie, poprawiając włosy na pucołowatej twarzy.
- Nie bawię się! -odrzekła tamta i wybuchła płaczem. Po pięciu minutach Lisa zdołała ją przeprosić i przekonać, że jednak takie słowo jest w słowniku. Grace z przebiegłą miną wróciła do "kuli".
- No, więc ja! -zgłosiła się Cuddy i usiadła przed koleżanką.
- Liso... -rzekła Grace -Zostaniesz... Sprzątaczką... Chajtniesz się za śmieciarza... I będziesz nikim. -powiedziała Grace, ukradkowo patrząc na koleżanki, które omało nie pękły ze śmiechu.
- To mają być miłe przepowiednie! -zezłościła się Lisa, ale w jej oczach zaszkliły się łzy.
- Zobaczyłam to w kuli! -powiedziała Grace, udając poważną.
- To jest lusterko! -szepnęła Cuddy przez łzy i wyszła z pokoju zapłakana.
Usiadła na schodkach przed domem i chwyciła do ręki małą lalkę, którą pozostawiła tu podczas zabawy. Wtuliła załzawiony policzek w sukienkę zabawki i zastanawiała się, czy przepowiednia koleżanki się spełni.
A co jak faktycznie będę nikim? - pomyślała -Jak nic w życiu nie osiągnę? - wybuchła płaczem.

***

Lisa Cuddy rozłożyła się wygodnie w swoim krześle. Wyglądała niczym królowa na tronie. Jej piękna, dojrzała twarz i nienaganna figura wspaniale prezentowały się na skórzanym obiciu krzesła. Westchnęła błogo - jak dobrze być szefem tak dużego i rozbudowanego szpitala.
Nagle otworzyły się drzwi i wkroczyła drobna, skromnie wyglądająca kobieta. Odgarnęła włosy z twarzy i ze zdziwieniem spojrzała na Lisę. Ta jednak miała obojętną minę.
- W czym mogę pomóc? -zapytała.
- Chciałam złożyć podanie o pracę... -rzekła tamta.
- Nazwisko? -odparła Cuddy, sięgając po długopis.
- Gavery. -rzekła kobieta - Grace Gavery.
Lisa uniosła twarz znad kartki. Spojrzała na kobietę z szeroko otwartymi oczami.
Lisa jest dobrą kobietą.
Po dwóch tygodniach Grace pracowała w jej szpitalu.
Jako sprzątaczka.

***

Alison ze strachem odłożyła kubek na stół, ale to i tak niewiele dało. Pani przedszkolanka i jej nowe, białe spodnie były całe w kawie.
- Ty niedołęgo! -krzyknęła, mierząc jej klapsa -Nic nie potrafisz zrobić, nic! W zeszłym tygodniu stłukłaś wazonik, a teraz to! -wstała i sięgnęła po mokrą szmatkę - Zastanawiam się co ty w życiu osiągniesz! Pewnie nie jednej osobie poknocisz w życiorysie!
Koleżanki wpatrywały się w Alison z przerażeniem. Gdy ta, powstrzymując łezki cisnące się do oczu, usiadła na kolorowym dywanie, otoczyły ją ciasnym kółkiem.
- Pani chodziło o to, że nic nie będziesz potrafiła zrobić, wiesz? -powiedziała największa mądrala -Że będziesz taką fajtłapą i niedorajdą, że nikomu nie pomożesz, o to jej chodziło, wiesz? -patrzyła na nią jak sroka w gnat.
- Wiem! -pisnęła Alison i wzięła z szafki misia, po czym skierowała się w stronę drzwi.
- Gdzie idziesz? -zawołała za nią inna dziewczynka.
- Wyprowadzam się z przedszkola! -zaszlochała Cameron i wyszła, po czym usiadła przed budynkiem, przytulając do siebie zabawkę.
Chyba zawsze będę taką ciamajdą... Nie będę nic porządnie potrafiła zrobić, nikomu nie udzielę pomocy, bo wszystko sknocę! -pomyślała ze smutkiem.

***

- Panno Alison, gratuluję. -powiedziała Lisa Cuddy -Uratowała pani dzisiaj życie kolejnemu pacjentowi. Gdyby nie pani szybka interwencja...
- Nie potrzebuję pochwał. -uśmiechnęła się skromnie śliczna pani immunolog, a jej wesołe, radosne oczy błysnęły niewinnie -Taka praca, ale dziękuję bardzo. -ścisnęły sobie dłonie. Dwie piękne kobiety, dwie spełnione zawodowo, wykształcone osoby.
Każda z nich przechodziła podobne chwile w przeszłości, każda z nich miała kiedyś ogromne wątpliwości...
A teraz mogą spokojnie powiedzieć, że są kimś.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 0:36, 05 Lis 2008    Temat postu:

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce.

Klasyfikacja: +16
Postacie: Kutner, piwo i Żywa Legenda
Uwagi: Brak spojlerów, ale uwaga na wulgaryzmy!
Opis: Bajka z morałem, a nawet dwoma!

To było takie oczywiste, że od samego początku semestru wiosenno-letniego w campusach nie będzie cicho. Ciepłe wieczory tylko zachęcały mieszkańców domów studenckich do ciągłych imprez i świętowania bez konkretnej okazji. Stało się już właściwie tradycją, że ani jeden kwietniowy wieczór nie był cichy i spokojny. Miasteczko studenckie wręcz tętniło życiem, a gdy tylko zapadał zmrok, ta młoda energia przybierała na sile. Studenci korzystali ze swej młodości ile się tylko dało, tak jakby bali się, że następnego dnia się nie obudzą.
Cóż, biorąc pod uwagę ilości spożywanego alkoholu to ich obawy mogły być słuszne.
I chociaż studenci ze Stanów nie mogliby się równać ze społecznością uczelnianą z Europy Środkowej pod względem picia napojów wyskokowych, to i tak profesorowie uznawali zwyczaje swoich podopiecznych za „barbarzyńskie „ i „niemoralne”.
Tak jakby oni nigdy nie studiowali…
Ale prócz drinków, niezdrowego jedzenia i kiepskiej muzyki, na takich spotkaniach towarzyskich można napotkać niezwykle ciekawe dyskusje o życiu, filozofii, Bogu no i naturze płci przeciwnej.
Dziewczyny w malutkich grupkach opłakują los nieszczęśliwie zakochanej koleżanki, wspierają tę, która niedawno została porzucona i obgadują przy tym swoich największych wrogów. Suka, zdzira, a to skurwysyn! Takie słowa wypływają z tych ślicznych, młodych i jędrnych usteczek.
Wieczni chłopcy, dzieci chcące być mężczyznami, podchmieleni i ciągle sięgający po następną kolejkę – oni też nie szczędzili swoich uwag reszcie społeczności. Siedząc na zniszczonych, brudnych kanapach w kratę, z niezwykłą szczerością i prostotą oceniali poczynania innych. Ach, jakieś ona ma nogi, a co ona wczoraj ze mną robiła! To cudne, to piękne, zajebiste i kurewsko wyjebane. Ale się laska podjarała.
Jakiż urok bije z tych rozmów!
Ale pomińmy formę, zastanówmy się nad treścią. Przecież nie po to wpraszamy się na studencką imprezę by skupiać się na przekleństwach czy wymiocinach w kącie pokoju. O nie.

Wiadomo nie od dziś, że społeczeństwo studentów uwielbia dzielić się na swoiste podgrupy – sportowcy, cheerleaderki, kujony, geeki, szare myszki, nieudacznicy… i trzymają się oni w swoim towarzystwie. Jednak na tej imprezie spotkać można przedstawicieli każdej z tych grup – gospodarze byli zbyt pijani na samym początku przyjęcia by kontrolować to kto pojawia się w campusie a kto wychodzi.
Jednak wymieszanie się różnych „gatunków” nie sprawiło żadnych problemów, po kilku piwach i jointach każdy jest przyjaźnie nastawiony do kolegi stojącego obok. To stwarza okazję do konfrontacji, ujrzenia żyjących legend uczelni przez osoby, które, na co dzień nie mają szans oddychać z nimi tym samym powietrzem.
I tak też było w tym przypadku.
Gdy tylko jedna z tych legend, mitów uczelni wkroczyła do pokoju przepełnionego przepoconymi imprezowiczami, jakaś część towarzystwa zamarła. Ci, którzy tyle o Niej słyszeli, ci, którzy w życiu nie mogli z Nią przebywać, a co dopiero Jej dotknąć – teraz są na tej samej imprezie, co Ona!
Ludzka Lalka, jak na nią wołali. Porcelanowa figurka, którą dobra Wróżka zmieniła w istotę żywą! Ileż to się ludzie nasłuchali teorii „skąd się na naszej uczelni wzięła ta istota”.
Lecz może lepiej opiszmy te zjawisko.

Młoda kobieta, o słomianych włosach, ułożonych w sposób przywołujący na myśl Marilyn Monroe. Jednak w przeciwieństwie do symbolu seksu, jej usta nie wyginały się w uśmiechu, jej mina przypominała raczej Królową Śniegu. Przymrużone, błękitne oczy z opadającymi kącikami. Blada jak porcelana cera, jak gdyby celowo unikała słońca byleby nie zburzyć tej idealnej dla siebie bieli. Z ubiory jakby wycięta z żurnala lat 30stych. Inspirując się międzywojennymi latami nie stroniła od pereł, małych czarnych i obcasów. Lecz ani ją to nie postarzało, ani też nie sprawiało, że wyglądała niepoważnie. Była jak… jak lalka. Chodząca alejkami miasteczka studenckiego, spoglądająca na wszystkich spod przymrużonych powiek, nic niemówiąca. A mimo tej aury niedostępności, jaka się wytwarzała się wokół niej – była dla większości mężczyzn (a także kobiet) niezwykle pociągająca.
I teraz ci, którzy śnili o rozmowie z nią, mogli wcielić swoje zamiary w czyn!

- O tak, panowie, wkroczyła Porcelanowa Laleczka, pieprzona bogini grecka! – Mruknął z przejęciem jeden ze studentów, biorąc kolejny plastikowy kubek z piwem. – Wraz ze swoją świtą, jaaa…
Razem ze swoimi kolegami zerknął w stronę dwóch dziewczyn, które towarzyszyły Ludzkiej Lalce. Mimo iż ubrane równie elegancko, to nie równały się z żywą legendą, za którą podążały. A ta, niczym figura z porcelany, ani słowem się nie odezwała do nich, jakby ją ten cień irytował.
- Napaliłeś się chyba, co, Alex? – Zaśmiał się drugi student, wyższy, afroamerykanin.
Cała grupka zaniosła się śmiechem, ale umilkła, gdy zauważyli, przechodzącą niedaleko grupkę pierwszorocznych studentek.
- A ty co, Lawrence, co taki jakby oderwany? – Zapytał Alex widząc zdziwioną minę swojego kumpla.
- Daj mu spokój, on pierwszy raz chyba widzi Laleczkę… chyba nawet pierwszy raz słyszał nawet o tym pieprzonym manekinie.
Lawrence Kutner spojrzał na wyższego do siebie afroamerykanina i otworzył szeroko oczy.
- O co wam chodzi?
Studenci znowu się zaśmiali.
- Stary… ty chyba żyjesz we własnym świecie! Ta laska od dwóch lat jest legendą pielęgniarstwa…, co ja gadam, całej uczelni, pierdolonej uczelni, stary! Jak nie mogłeś o niej słyszeć? Przez te „Gwiezdne Wojny” ci zmysły wypaliło, czy co?
I klepnął Kutnera w plecy tak, że ten popluł piwem stojącego przed nim afroamerykanina.
- Wybacz, Jack…
Czarnoskóry kolega zaczął przeklinać pod nosem.
- Ale tak właściwie – Kutner zwrócił się do Alexa, który usiłował sięgnąć po butelkę z piwem. – To czemu z niej taka legenda? Chyba nie dlatego… że tak wygląda?
Studenci obejrzeli się w stronę, gdzie Żywa Lalka stała wraz ze swoimi koleżankami.
- No to też, ale najbardziej pojebaną rzeczą jest to… - Alex po kilku chwilach otworzył pełną butelkę. – że nikt z nią nie doszedł do 3 bazy, kumasz stary? Ja pierdziele. Umawia się z nią koleś na randkę i cudem jest, jeśli ona zechce się umówić na drugie spotkanie. Nie ma mowy o trzecim! Zero, null, królowa śniegu, cnotka niewydymka!
Kutner otworzył lekko usta ze zdziwienia.
- No to… faktycznie, pojebana rzecz.
- Larry, kojarzysz kolesia z medycyny sądowej? McDonny’ego? – Alex jednym haustem wypił pół butelki. – Koleś, co zaliczył połowę medycyny i całe pielęgniarstwo. Umówił się z naszą żywą legendą. – Tu ruchem głowy wskazał na wspomnianą dziewczynę – Jedno spotkanie i koniec. Koniec, człowieku, nic. Nawet nie dała się odprowadzić do domu. Facet, który przeleciał połowę ludzkości został totalnie poniżony! Ale wiesz, co? – Tu wskazał palcem na Kutnera, który nie wiedząc, co ma odpowiedzieć sięgnął po piwo. – Ja będę tym, co dojdzie do tej pieprzonej trzeciej bazy i stanie się pieprzoną legendą stary!
Jack poklepał z politowaniem Alexa po plecach a Kutner tylko spojrzał na niego spode łba z lekkim uśmiechem, zadając pytanie:
- A jak to zrobisz?
- Koleś, mam w małym palcu każdy poradnik, każdą, kuźwa, książkę i przewodniki! Wykułem na blachę encyklopedie kobiet i co tam chcesz!
- A jest taka? – Lawrence aż szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Reszta kolegów się roześmiała, Alex odłożył pustą butelkę i skierował się do grupki studentek, które skupiły się wokół Ludzkiej Lalki. Reszta studentów tylko patrzyła na niego i jego usilne próby dostania się do celu.
- A ty, Kutner, nie startujesz? Jak wszyscy to wszyscy! – Zawołał Jack.
- E tam…


Oczywistym chyba było to, że Alexowi nie udało się dobić do trzeciej bazy, jak sam to nazwał. Ba! Nawet nie udało mu się zaprosić Żywej Legendy Uniwersytetu na kawę. Skończyło się tylko na mrukliwej odmowie ze strony dziewczyny, która już zapewne była zmęczona kolejnym amatorem jej wdzięków, który koniecznie chciał zaistnieć. Dzięki temu, przez kolejne dni za Alexem ciągnęły się kpiące uśmieszki i szepty pełne politowania.

Ach, jakże on nawet śmiał startować, przecież wiadome było, że w tej wygniecionej, przepoconej koszulce ma nikłe szanse u kogoś tak niedostępnego!

Jedynie Lawrence Kutner po pierwszej fali złośliwości odsunął się od tego wszystkiego i nie miał zamiaru rozgrzebywać tematu jak reszta jego kolegów. Postanowił odczekać aż euforia w towarzystwie opadnie i przez kilka następnych dni nie chodzić z nimi na kręgle.
Właśnie tego popołudnia, gdy jego kumple po wykładach zbierali się przy barze szybkiej obsługi, Kutner uznał, że lepiej będzie jak po raz kolejny w tym tygodniu wybierze się do kina. Nigdzie się nie spieszył, kto to wydział spieszącego się studenta? Że do nauki? O nie, to dopiero za dwa miesiące drodzy państwo. Do seansu została jeszcze godzina, do kina droga trwa dwadzieścia minut, Kutner, więc uznał, że fantastycznym pomysłem byłoby pogapić się na budynki uniwersytetu z perspektywy drewnianej ławki tuż przy krzakach.
Może nie byłoby nic zaskakującego w tym wszystkim, gdyby nie fakt, że upatrzoną przez Lawrenca ławkę zajmowała już jakaś osoba.
Nie, nie osoba – Ludzka Lalka.

Kutner przez moment zastanawiał się, co ma zrobić… może nie bedzie jej przeszkadzał w czytaniu książki…zapewne to mądra literatura, która wymaga skupienia. O nie, już go zobaczyła, odwrotu nie ma, niestety. Musi podejść i zapytać…
- Przepraszam… - zagaił, podchodząc i jednocześnie prostując dłonią zagięcie na koszuli. – Wolne?
Dziewczyna spojrzał na miejsce na ławce, które Kutner wskazał palcem. Odsunęła się nieco, i mruknęła, że tak, oczywiście, że wolne.
Student usiadł w ciszy i z lekko nerwowym uśmiechem spojrzał na dziewczynę, która już nie raczyła zwrócić na niego uwagi. Tylko żeby nikt znajomy nie przechodził, myślał, to mam przewalone do dyplomu.
Ale o tej porze alejki były wyludnione, większość ludzi albo odsypiała w akademikach, albo siedziała znudzona na wykładach. Gdy to dotarło do Kutnera, nieco się uspokoił i rozsiadł wygodnie.
Nie czuł się specjalnie nobilitowany siedząc obok legendy uczelni. Nie czuł też, jakiegoś wielkiego podniecenia. Oczywiście, była to piękna kobieta, oryginalna i przypominała mu stare, nieme filmy, takie, jakie lubił obejrzeć w niedzielę wieczorem. Nie rozumiał jednak tej wielkiej euforii wokół jej niedostępności. W sumie to jej się nie dziwił. Gdyby tacy kretyni jak Alex podchodzili do niego cały czas też nie dałby się przelecieć.
Wreszcie oderwał wzrok od czerwonej ściany budynku naprzeciwko i spojrzał w stronę dziewczyny i zaczął przyglądać się jej profilowi.
- Mały nosek… - mruknął, nie zdając sobie sprawy, że sąsiadka na ławce może to usłyszeć.
- Słucham?
W tej chwili odratował go dźwięk telefonu komórkowego. Jakże był szczęśliwy słysząc motyw z „Gwiezdnych Wojen”. Zaczął wyciągać telefon z kieszeni spodni, gdy obok rozległ się cichy, przepraszający głosik.
- Nie, to mój…
Kutner sprawdził swoją komórkę – faktycznie, jego milczała. Zerknął na Ludzką Lalkę, która właśnie sprawdzała, kto do niej dzwoni. Wreszcie melodyjka ustała, dziewczyna odrzuciła połączenie i spojrzała na Lawrenca. Ten nie miał pojęcia, co ma powiedzieć, gdy ona wpatrywała się swoimi jasnymi oczami w jego.
- Jasna czy Ciemna strona mocy? - Zapytała nagle.
Kutner zająknął się lekko, w ogóle nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Dziewczyna okrzyknięta Królową Śniegu zamiast rzucać na niego lodowe zaklęcia, pyta się o coś związanego z Sagą Lucasa. Jakież to było zjawisko niezwykłe, mogliby o tym pisać poeci, a bardowie rocka pisać ballady.
- Jasna strona…
- Cudownie! – Dziewczyna zamknęła energicznie książkę i odłożyła ją do torby. Szybko wyciągnęła rękę do Kutnera.
- Wiktoria. – Oznajmiła z uśmiechem na ustach.
- Lawrence…
Całymi dniami kamienna twarz, smutne przymrużone oczy, lekka irytacja. A teraz? Nagła zmiana, gdy dowiedziała się, że jakiś pospolity studencina ma taki sam motyw za dzwonek w telefonie komórkowym.
Uśmiech. Ona zaczęła się uśmiechać.
- Słuchaj… - Dziewczyna nieco się przybliżyła do Kutnera. – Ja cię kojarzę. Ale nie pamiętam skąd…
Lawrence zastanowił się przez chwilę, czy na pewno chce mówić o tej imprezie, na której jego kolega się zbłaźnił.
- Nie, chyba się nie spotkaliśmy wcześniej…
Uśmiechnął się do niej szeroko, gdy ta westchnęła cicho „aha”. Po chwili zaczęła mu, nieśmiało, opowiadać o tym jak ją starszy brat w dzieciństwie zaraził miłością do wszelakich filmów Science fiction i literatury fantasty. Mówiła cicho, ale z czasem coraz odważniej, jakby od wielu lat z nikim na ten temat nie rozmawiała. Jakiż to był oksymoron. Kobieta będąca definicją klasy samej w sobie, z zapartym tchem opowiada o filozofii Jody.
To było takie urocze.
- Wybacz… - Przerwała nagle Wiktoria spoglądając na zegarek i pospiesznie wstając. Sam Kutner nie zauważył, kiedy minęła dobra godzina i seans w kinie się zaczął. – Musze iść na praktyki… miło mi było.
Jeszcze raz uścisnęła mu dłoń, gdy ten wstał z ławki. Już miała odchodzić, gdy niepewnie znowu zwróciła się w jego stronę.
- Słuchaj… jutro jest pokaz pierwszych Scence historii filmów Science fiction. Chcesz się wybrać?
- A… a twoje koleżanki?
- Ja nie mam koleżanek. – Odparła szybko, odrzucając przy tym włosy do tyłu. – Więc jak? Jak ci się spodoba to za tydzień jest pokaz filmów Ed’a Wood’a.
Kutner zmrużył oczy. Czuł się nieco dziwnie. Kilka dni temu faceci zabijali się o tę stojącą przed nim kobietę, a teraz ona prosi go o wyjście do kina? Chyba prawdą jest, że głupi ma szczęście.
- Jasne. Będę.
- To jutro przyjdź tu po wykładach. Miło było…
Wiktoria odeszła parę kroków, po czym nagle się zatrzymała, jakby przypomniała sobie coś bardzo ważne. Spojrzała przez ramię na stojącego jeszcze przy ławce Kutnera.
- W maju jest konwent Star Wars, oczywiście będziesz, tak?

Tak, to jednak prawda, ze warto być sobą, bo dzięki temu można znaleźć przyjaciela i dotrzeć do trzeciej bazy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 23:37, 05 Lis 2008    Temat postu:

DOBRE ZŁEGO POCZĄTKI...?

Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Gregory House
Uwagi: brak spojlerów
Opis: Jak prawdopodobnie powstał Greg.

Na żyznej glebie wyrosło małe drzewko. Roślinka przez początki swojego nudnego życia znajdowała się pomiędzy dwoma dużymi, dorodnymi bukami, które się nią opiekowały. Gdy wyrosły jej pierwsze, długie gałęzie, powtykała je im w oczy, tudzież dziuple i pognała, gdzie pieprz rośnie, twierdząc, że nie są jej do niczego potrzebne, skoro sama może już decydować o swoim życiu.
Drzewko rosło, rozwijało się, wyrastały mu liście, pogrubiały się gałęzie i tworzyły nowe dziuple. Jednak żadna mała, ruda wiewiórka nie zagościła na długo w którejś z nich, ponieważ nie wytrzymywała psychicznie. Szczerze, kto lubi, gdy podczas snu wtyka mu się listek do legowiska?
Mijały długie lata, a coraz więcej roślinek i zwierzątek omijało drzewo. Było samotne, ale na swój sposób szczęśliwe. Potrafiło znaleźć powód do sarkastycznego szumienia liśćmi w każdym, najmniejszym nawet przedmiocie. Pewnego dnia, złośliwe, małe korniki wygryzły dziurę w korzeniu drzewa, tak, że stało się ono kalekie. Z powodu deformacji jednej z gałęzi, ta wydłużyła się do ziemi, tworząc gustowną, drewnianą laskę.
Gdy drzewo wciąż stało samotne (a puste koło wokół niego wyglądało dosyć dziwnie na tle gęstego lasu), mały chłopiec o imieniu Greg podszedł do niego i spojrzał zaciekawiony w jego gałęzie. Drzewo pierwszy raz zobaczyło człowieka...
- Idź stąd! - zaszumiał buk.
- Nie-e! -burknął mały chłopiec i wystawił mu język - Nia, nia, nia!
Buk wkurzył się i zamachnął gałęzią, która odesłała Grega na drugi koniec polanki.
Po kilku dniach buk zaczął zauważać dziwne rzeczy. Jego kora zrobiła się jaśniejsza, a liście szare i lśniące. Drewniana laska teraz odróżniała się kolorem od reszty gałęzi. Stawał się bardziej giętki i mniejszy.
Widocznie z winy małego chłopca buk zaczął się zmieniać. Wrażenie jakie na nim zrobił mały Greg stało się dotykalne - po kilkunastu dniach w miejscu drzewa stał mężczyzna - bardzo przystojny mężczyzna... Spojrzał za siebie - z jego kory powstał domek. Mała altanka. Odwrócił się.
- Nazywam się House. - spojrzał w niebo, a jego błękit już na zawsze pozostał w House'owskich oczach - GREG House.
I delikatnie utykając, na swojej lasce, poszedł zawojować świat.


----------------------------------------------------------------------------------


ILSA

Klasyfikacja: +13
Postacie: Cuddy, Cameron, Stacy
Uwagi: Fik dla tych, którzy widzieli „Casablancę”
Opis: Jeden babski film, trzy kobiece historie.

- Bóg patrzy na ciebie, mała - powiedział Bogart.
Mimo że Cuddy widziała ten film po raz setny, jak zwykle skrzywiła się w tym momencie. Głupi Rick. I jeszcze głupsza Ilsa. Odejdzie jak posłuszne ciele do męża, którego niespecjalnie kocha. A zostawi na lotnisku faceta swojego życia. Ona, Lisa... W sumie, wystarczy zamienić pierwsze litery imienia. Zabawne, nigdy wcześniej nie zwróciła na to uwagi... Ona na pewno nie pozwoliłaby facetowi swojego życia podjąć za nią decyzję pod dyktando jakiegoś sentymentalnego sloganu. „Zawsze będziemy mieli Paryż”. Śmiechu warte. Nie zgodziłaby się na żadne życie wspomnieniami. Wszystko albo nic. Tak żyła dotychczas i jakoś się sprawdzało. W końcu to właśnie ona została pół roku temu pierwszą kobietą na stanowisku szefa medycyny. Wszystko albo nic. To ona zatrudniła Grega House’a, kiedy wyleciał z kolejnego szpitala. Kolejne wszystko albo nic. Nie była wprawdzie pewna, czy House okaże się wszystkim, czy niczym, ale decyzję podjęła bez wahania. W końcu był genialny. Nie tak, jak myślał, ale wystarczająco. Wystarczająco, żeby znosiła jego komentarze w stylu: „Na pewno wybrali cię przez twój wielki tyłek. Cóż, mają gust, ale to idioci. No, chyba że się z nimi przespałaś. W takim razie to nadal idioci, ale zadowoleni”. Przynajmniej przy swojej dziewczynie uważał na słowa i nie wspominał jedynej wspólnej nocy ze studenckich czasów. Wtedy też było tak: wszystko albo nic. Wiedziała, że z tym draniem nie ma co liczyć na wszystko, więc po jednorazowym szaleństwie wybrała nic. Ale gdyby miała faceta swojego życia, takiego, z którym mogłaby wybrać wszystko... Właśnie. Gdyby miała. Znów nasunęła jej się myśl o Housie. Nawet taki typ sobie znalazł kogoś na stałe. Podziwiała cierpliwość Stacy. Ona sama nie wytrzymałaby w roli dziewczyny House’a dłużej niż pół godziny. A i te pół godziny skończyłoby się pewnie morderstwem. Ciekawe, które z nich byłoby ofiarą. No, może przetrwaliby ponad pół godziny, o ile spędziliby ten czas w łóżku... Stop. Żadnego myślenia o Housie. Żadnego myślenia o seksie z House’em. Facet jest zajęty. I zdecydowanie nie jest facetem jej życia. Przecież gdyby był, to mógłby dać jej wszystko. Tak to działa, prawda? Facet dla niej na pewno gdzieś tam czeka. A razem z nim jej marzenia o rodzinie. Może o jakichś dzieciach... Powinna właściwie oddzwonić do Toma, dobrze się z nim bawiła na ostatnim szpitalnym bankiecie... Ale film się skończył. Pora wyłączyć telewizor i brać się za papierkową robotę. A facet życia, Greg czy... Znowu to samo, chyba musi ograniczyć przebywanie z tym draniem, bo nawet w myślach ją prześladuje. Tom. Facet życia, Tom czy nie Tom, poczeka. Jeśli nie, to bez łaski.
Przecież ona ma dopiero 32 lata.
Ma czas.

***
- Bóg patrzy na ciebie, mała - powiedział Bogart.
Mimo że Cameron widziała ten film po raz setny, jak zwykle westchnęła w tym momencie. Z ulgą. To się nie mogło skończyć inaczej. Przecież Ilsa kocha męża. Może i Rick jest tak niesamowicie męski z tym swoim połączeniem cynizmu i wrażliwości. Może i mieli Paryż. Ale przecież w życiu musi być coś ponad to. Bezpieczeństwo. Zaufanie. Ciepło, kiedy trzyma się w dłoni dłoń człowieka, którego się zna, szanuje, kocha... Tak, kocha. Nawet, gdy jest słaby i potrzebuje wsparcia. A może zwłaszcza wtedy. Gdyby ona, Allison, była Ilsą... Przecież ona trochę jest Ilsą. Zabawne, nigdy wcześniej tak o tym nie myślała... Była Ilsą, ale Ilsą twardszą. Ilsą, której Rick nie musiał popchnąć w ramiona męża. To ona decydowała i, wbrew pokusom, trzymała się przysięgi. I będzie się jej trzymała, bo od tego są przysięgi. Może i świat nie jest czarno-biały jak film z lat czterdziestych. Ale ona nie zamierzała poddać się szarości. Oni pozostaną biali. Nieskazitelnie biali jak fartuchy lekarskie... Jak te fartuchy, które ona będzie nosić przez długie lata. Jak te fartuchy, których on nie będzie już miał okazji nosić. Wiedziała to. I on to wiedział. Mogła mówić mu, że nastąpi poprawa. A on mógł udawać, że wierzy. Ale wiedzieli. I nadal pozostawali nieskalani, bo ich kłamstwa były białe. I nie, nie zgodzi się jutro, żeby Joe ją zabrał na kolację. Nie zamierzała za plecami męża wypłakiwać się na ramieniu jego przyjaciela, który mógłby ją pocieszyć. Pocieszyć, ale równocześnie ściągnąć do szarego świata. Ona zostanie tutaj i będzie robiła to, co robi najlepiej. Będzie pomagała. Może jest naiwna. Może i wierzy, że potrafi zbawić świat. Ale tak ma być. Pozostanie Ilsą, która na lotnisku odwraca się i idzie w kierunku męża... A zresztą, przecież ona nie zakochałaby się w cyniku. Ciągnęło ją do ludzi skrzywdzonych, do ludzi delikatnych. Bogart nie był dla niej... I w ogóle czemu ona się nad tym zastanawia? Ma męża, który jej potrzebuje. Co z tego, jak bardzo jest zmęczona po zajęciach na uczelni. Co z tego, że za chwile będzie kolejny film, który chciałaby obejrzeć. Ona decyduje. I wybiera wyłącznie telewizora w salonie i pójście do sypialni, żeby sprawdzić, czy jej „Victor” nie potrzebuje kolejnego zastrzyku. Przecież nie będzie czekał.
Co z tego, że ona ma dopiero 20 lat.
Nie ma czasu.

***
- Bóg patrzy na ciebie, mała - powiedział Bogart.
Mimo że Stacy widziała ten film po raz setny, jak zwykle z trudem obejrzała ostatnie sceny. Wolałaby chyba wyłączyć telewizor, ale to byłaby już przesadna słabość. Oczywiście, odkąd wiele lat wcześniej obejrzała ten film, wiedziała, jakie jest zakończenie. Ale za każdym razem nie mogła na to spokojnie patrzeć. Zawsze, gdy Rick przekonywał Ilsą do odejścia, miała łzy w oczach. Greg mógł się z niej śmiać, że płakała jak bóbr, kiedy jakiś czas temu oglądali „Casablancę” razem. Mógł jej potem miesiącami powtarzać, że jak na twardą panią adwokat, to straszna z niej beksa. I że gdyby wiedział wcześniej, to kupiłby sobie wodoodporną koszulę. Nic nie mogła poradzić. Zawsze wyobrażała sobie, co by było, gdyby to ją postawiono w sytuacji Ilsy. Cyniczny Rick i potrzebujący Victor. Którego by wybrała...? Przecież Greg był jak Rick. Zabawne, nigdy wcześniej nie przyszło jej to do głowy... Ale zawsze nienawidziła trudnych decyzji. Szła na żywioł. Wprowadziła się do Grega po tygodniu. To nie była decyzja. To był impuls. Nikogo tym nie zraniła, przecież nie zostawiała żadnego kochającego męża. I teraz żyła sobie ze swoim Rickiem. Z reguły było cudownie. A czasem mniej, gdy Greg spał na kanapie w salonie po kolejnej awanturze. O jej pracę. O jego pracę. O jego kolejny kieliszek szkockiej. O jej kolejnego papierosa. O to, co obejrzeć w telewizji. O to, czy w ogóle oglądać telewizję. O to, czy Wilson powinien znów się żenić. O to, czemu wszyscy w szpitalu myślą, że Greg i Lisa mają romans. O to, czemu ona słucha takich bzdur. O przeszłość. O teraźniejszość. O przyszłość. I o to, że ciągle się kłócą. Ciekawe, czy tak wyglądałoby życie Ilsy z Rickiem. Ciekawe, czy Ilsa była szczęśliwa z Victorem, czy cały czas myślała o Ricku. Ciekawe, czy istnieje coś, co zmusiłoby ją, Stacy, do zostawienia Grega na lotnisku. Jak dobrze, że nie miała męża, gdy poznała Grega. Jak dobrze, że nie musiała wybierać pomiędzy dwoma bliskimi mężczyznami. Jak dobrze, że mogła teraz wyłączyć telewizor i przytulić się do Grega, który zasnął w połowie filmu, mamrocząc coś o babskich filmach i o lepszym pomyśle na spędzenie wieczoru. Czas spać. Przecież to był tylko film. W życiu jest inaczej. Życie jest przy jej irytującym facecie. Nieważne, jak długo miałoby to trwać. Liczy się tu i teraz.
A tu i teraz miała 40 lat.
Nie wiedziała, czy ma czas.

I chyba tak było najlepiej.


----------------------------------------------------------------------------------


Młodzieńcze zauroczenie

Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Cameron, House, Wilson, Cuddy
Uwagi: brak spojlerów
Opis: Praktyka Cameron w Plinceton Plainsboro

Obudził ją budzik. Wstała i podeszła do lustra. Muszę coś ze sobą zrobić, jeśli chcę mieć u niego szansę. W końcu jest już wybitnym specjalistą, a ja tylko studentką na praktyce. Mam szczęście, że trafiłam do jego grupy. Jest dokładnie takim lekarzem i człowiekiem, jakim chciałabym być za parę lat. Pewnie to tylko młodzieńcze zauroczenie, ale i tak nie mogła się powstrzymać od planowania, co mogliby razem robić.

Zawsze jej powtarzali, że ma wyobraźnię. Czasem nie odróżniała rzeczywistości od marzeń. Już widziała ich pierwszą randkę – on w garniturze, ona w pięknej, białej sukience, którą w nocy skończyła szyć. Wyglądała dokładnie tak jak sobie wymarzyła – cienkie ramiączka i dół niczym śnieżny puch. Często pytano ją, czemu poszła na medycynę, skoro karierę projektantki miała gwarantowaną. W końcu wygrała konkurs w najpopularniejszym piśmie o modzie, a jej sukienka dołączyła do zimowej kolekcji Chanel.

Jednak ona wolała pomagać ludziom. Wszyscy traktowali ją jak naiwną dziewczynę, myślącą, że na świecie są sami dobrzy ludzie i czekającej na księcia z bajki. To po części prawda. Była romantyczką, ale życie, mimo, że tak krótkie nauczyło ją twardo stąpać po ziemi. Miała 22 lata, a już straciła wiele osób. Rodzice zginęli w wypadku, gdy miała 14 lat, dziadkowie odeszli niedługo po tym jak osiągnęła pełnoletniość. Pewnie, dlatego tak bardzo potrzebowała kogoś bliskiego, komu mogłaby zaufać.

To jej pierwszy dzień w szpitalu. Była z siebie dumna, że od razu dostała się na odział, który wybrała. Nie było łatwo, tym bardziej, że kandydatów było sporo. Myjąc się przypomniała sobie wczorajsze zdarzenia.

Nieco wystraszona weszła do gabinetu onkologa. Przy biurku siedział jak się domyśliła doktor Wilson, a na kanapie jakiś mężczyzna z laską. Nie miał na sobie fartucha, więc pomyślała, że to pacjent.

- To ja poczekam na zewnątrz. – powiedziała cicho
- Nie, proszę wejść. Czekałem na panią. Niestety muszę pilnie wyjść na odział, ale porozmawia z panią doktor House– odpowiedział brunet

Po wyjściu onkologa, usiadła na krześle i skierowała wzrok na lekarza. Z wyrazu jego twarzy przeczuwała, że będą kłopoty i nie myliła się.

Zadawał jej mnóstwo podchwytliwych pytań i tylko, dlatego że wczoraj na wszelki wypadek przeglądała ksiązki, udało jej się w miarę na większość odpowiedzieć.

- No, więc mogę cię przyjąć, ale nie rób z siebie za bardzo biednej dziewczynki, bo najdalej za miesiąc zostaniesz następną panią Wilson, a potem tylko czekać jak skończy się następnym rozwodem. A wtedy weźmie kolejny urlop i kto będzie płacić za moje lunche? – powiedział z poważną, pogrzebową miną
- Myślę, że dam radę. Jak się zbliży, dam panu znać. Bo jak sądzę, mówi pan to z troski – odrzekła ironicznie
- Oczywiście

Wyszła, a gdy się odwróciła, żeby się pożegnać, zobaczyła w jego oczach uśmiech. Czuła, że się jeszcze spotkają.

Potem mogła jeszcze dwie godziny poobserwować swojego nowego szefa w czasie badań i rozmów z pacjentami. W domu leżała i w kółko myślała o swojej nowej miłostce, które zdarzały jej się ostatnio często i z reguły były bardzo krótkie.

Po wyjściu z łazienki, stanęła przed szafą zastanawiając się, co włożyć. Normalnie by się tym nie przejmowała, skoro przez kitel i tak nie wiele widać nawet, gdy jest odpięty, ale w takich sytuacjach brała górę jej kobieca natura. Spojrzała na czarną sukienkę, nie zbyt wyzywająca. Różowy sweterek, zbyt Barbie. Szara bluzka, zbyt nudna. Dobrze, że wstałam wcześniej pomyślała, bo bym się spóźniła. Szukała jeszcze parę minut, aż w końcu wyjęła coś idealnego. Biała bluzka obszyta na dekolcie koralikami, a do tego jeansy. Związała włosy w luźnego koka i zrobiła delikatny makijaż.

Zebrała rzeczy do torebki i wyszła.
Po kilkunastu minutach jazdy samochodem, była na miejscu. Na korytarzu zobaczyła doktora Housa kłócącego się z kobietą, w której rozpoznała administratorkę szpitala Lise Cuddy. Gdy ją zauważył uśmiechnął się porozumiewawczo, a ona odpowiedziawszy mu tym samym poszła dalej.

Idąc na umówione miejsce spotkania, rozmyślała o tym, iż według jej teorii na temat miłości, przełom nastąpi już dziś. Szybciej niż zazwyczaj, ale po wczorajszym dniu była pewna, tak jak tego, że jak szybko się zacznie, tak i skończy.

Weszła do sali, w której znajdował się już opiekun i po paru chwilach, gdy przyszli wszyscy uczniowie rozpoczęli dzień od obchodu. Potem pod nadzorem wykonali kilka badań i przyglądali się pracy w klinice. O 17 zaczęli się zbierać do domu.

- Cameron, mogłabyś zostać chwilę? – spytał Wilson, z którym przeszła już na ty
- Jasne

Wreszcie studenci wyszli i czuła, że to ten wyczekiwany cały dzień moment. Podszedł do niej i spytał tym swoim miękkim głosem:

- Masz ochotę na drinka?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 1:23, 08 Lis 2008    Temat postu:

You can't always get what you want

Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Blythe, John, Gregory
Uwagi: luźna wizja, związana ze spojlerem z 5x04
Opis: O tym, jaki los bywa przewrotny

Szły trzymając się za ręce a stukot ich obcasów przecinał nocną ciszę. Roześmiane, przekrzykiwały się nawzajem, wspominając potańcówkę, z której wracały. Młode, pełne optymizmu dziewczyny, które jeszcze całe życie mają przed sobą i spodziewają się po przyszłości wszystkiego co najlepsze.
- Uwielbiam marynarzy, mają w sobie to coś!- powiedziała podekscytowana Mandy- od razu mam ochotę... wypłynąć na szerokie wody- skończyła, wybuchając śmiechem.
Towarzyszka popatrzyła na nią, starając się nadać spojrzeniu nagany, co nie bardzo jej wyszło. Uwielbiała swoją przyjaciółkę i nie potrafiła się oprzeć jej poczuciu humoru, nawet jeśli sama miała bardziej konserwatywne podejście do życia.
- No nie patrz tak na mnie- śmiała się Mandy- musisz się ze mną zgodzić. W końcu też nie mogłaś się oprzeć i zgodziłaś się umówić z tym... jak mu tam?
- John- odpowiedziała spokojnie Blythe- co nie znaczy, że zamierzam z nim wypływać... gdziekolwiek.
- Teraz tak mówisz, ale porozmawiamy za parę dni- ciągnęła Mandy- nikt się nie oprze takiemu przystojniakowi, a już szczególnie w mundurze.
- Szczerze mówiąc bardziej przypadł mi do gustu ktoś inny- Blythe lekko westchnęła- ale on nie był zbyt zainteresowany...
- Kto?- Mandy aż przystanęła- mów szybko.
- Gregory- odpowiedziała Blythe uciekając wzrokiem.
- Ten ponurak, który cały wieczór prawie nie tańczył i rzucał tylko ironiczne uwagi?- Mandy spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem- no coś ty, taki gburek?
Blythe nie odpowiedziała. Patrząc w ugwieżdżone niebo myślała o zachwycających, błękitnych oczach marynarza...
***

- Nie mogę uwierzyć, że za chwilę przestaniesz być panną- Mandy stała za Blythe i razem z nią spoglądała w lustro. Blythe wyglądała zachwycająco w białej, prostej sukni, wyszywanej drobnymi, mieniącymi się perełkami.
- Ja nie mogę uwierzyć, że biorę ślub pierwsza- roześmiała się Blythe- zawsze sądziłam, że zostanę starą panną i będę bawić twoje dzieci.
Ich spojrzenia skrzyżowały się w tafli lustra. Obie zdawały sobie sprawę z tego, że teraz w ich życiu zajdą zmiany i obu było żal tego, co zostawiają za sobą.
Pierwsza otrząsnęła się Mandy.
- Nie becz, bo się rozmażesz głuptasie, nie pójdziesz na ceremonię i nie zostaniesz w końcu panią House- powiedziała, poprawiając welon przyjaciółki- sądzę, że już czas...
Uścisnęły się, ostatni raz jako panny, po czym zeszły na dół. Stał tam już ojciec Blythe. Dziewczyna ujęła go pod ramię i dała się poprowadzić przez tonący w zieleni ogród, wzdłuż rzędów ław pełnych gości, zerkających na nią z ciekawością, aż do ołtarza, gdzie czekał na nią zachwycony John.
Nie widziała przenikliwego i pełnego smutku spojrzenia błękitnych oczu, które odprowadzało ją wraz z ojcem.

***
Zdyszana Mandy wbiegła po schodach i już miała zapukać do drzwi, kiedy te gwałtownie się otworzyły i stanął w nich wysoki mężczyzna. Ukłonił się jej i ruszył przed siebie, lekko utykając. Przez chwilę patrzyła za nim zdziwiona.
- Co on tu robił?- spytała Blythe, która dotąd stała w milczeniu. Ta spojrzała na Mandy nieprzytomnym wzrokiem, jakby ją dopiero teraz zauważyła. Otrząsnęła się lekko i zaprosiła gestem przyjaciółkę do środka.
Weszły do salonu a zaintrygowana Mandy zapomniała o tym co chciała powiedzieć i co sprawiło, że biegła jak szalona. Zamiast tego wpatrywała się intensywnie w Blythe, jakby spojrzeniem chciała zmusić ją do zwierzeń. Blythe celowo uciekała wzrokiem i odciągała moment, w którym padną nieuchronne pytania.
Mandy cierpliwie czekała aż przyjaciółka przemówi. Dobrze ją znała i wiedziała, że to nie była zwykła wizyta przyjaciela męża, że sprawa ma zupełnie inną wagę. Już jakiś czas podejrzewała Blythe o ukrywanie czegoś, sądziła, że chodzi o to, że Blythe i Johnowi niezbyt się układa pożycie- głównie przez wieczną absencję pana domu- ale widać było coś jeszcze.
W końcu Blythe spojrzała na przyjaciółkę i tak cicho, że ledwie dało się ją dosłyszeć, powiedziała:
- Jestem w ciąży.
W pierwszym odruchu Mandy nie zrozumiała w czym problem, ale chwilę później już dobrze wiedziała.
- Ale jak to się stało? Przecież...
- Johna wiecznie nie ma, a jak jest w domu to ciągle mną dyryguje, jest niemiły, opryskliwy, traktuje mnie jakbym była jego podwładną. Gregory... najpierw wymienialiśmy tylko spojrzenia, kiedy John zapraszał go do nas. Pewnego dnia Gregory przyszedł, John miał dopiero wrócić... Widzisz, on tylko sprawia pozory zgryźliwego i ponurego... Jest strasznie skryty i nieszczęśliwy, ale to dobry człowiek... Wtedy przyszedł do Johna w związku z niedawną kontuzją jaką odniósł w trakcie szkoleń- postrzał w nogę... Był załamany, nie wiedział czy będzie jeszcze w pełni sprawny... Jego wymarzona kariera wojskowego wisiała na włosku... Otworzył się przede mną potrzebując zwykłej, ludzkiej życzliwości... To był przełom, potem przychodził... przychodził...
Mandy patrzyła na Blythe zdziwiona. Nie spodziewała się, że przegapiła coś takiego. W myślach wymyślała sobie od złych przyjaciółek, które wolą unikać rozmów o problemach i bagatelizują znaki.
- I co zrobisz?- spytała po chwili milczenia.
- Nie powiem Johnowi, że to nie jego dziecko. Wychowamy je razem. I tyle.
- Ale przecież... przecież Ty i Gregory się kochacie!
Blythe schowała twarz w dłonie.
- Mandy, ja wystarczająco już nałamałam przysiąg i swoich zasad. Należy mi się kara.

***
Upał lał się z sierpniowego nieba, nie zostawiając suchej nitki na idącej ścieżką Blythe. Szłaby szybciej, ale uniemożliwiał to pokaźny już brzuch. Jednak Blythe wydawało się, że nie idzie, ale unosi się nad ziemią. Była szczęśliwa, pierwszy raz od miesięcy- długich, smutnych miesięcy.
Wracała od Mandy, u której była szukać wsparcia i akceptacji dla decyzji, które podjęła. Wiedziała, że zawsze może liczyć na szczerość przyjaciółki.
Parę dni temu, kiedy Gregory był u niej i odbyli tę rozmowę, jej nastrój był zgoła inny. Dobitnie i ostatecznie odmówiła odejścia od męża. Gregory wyszedł bez pożegnania, trzaskając drzwiami, a ona opadła na łózko i płakała, płakała...
Jednak po tych kilku dniach bezsilnych łez, nagle naszła ją refleksja, że właściwie nic nie musi. To było zaraz po telefonie od Johna, który podczas krótkiej, suchej rozmowy znowu parokrotnie ją obraził, tak po prostu.
Doszła do wniosku, że wcale nie musi skazywać się na życie u boku tego nieczułego, obcego mężczyzny. Że dziecko, które rozwija się w jej łonie jest owocem miłości i na życie w tej miłości zasługuje.
Postanowiła zostawić Johna.
Mandy poparła ją. Omówiły wszystkie trudności i problemy, które pojawią się po wcieleniu w życie tej decyzji, ale Blythe ani chwilę się nie zawahała. Wiedziała, że warto.
Biegła teraz jak na skrzydłach aby zadzwonić i błagać Gregorego o wybaczenie i szansę.

Pierwszą dziwną rzeczą, jaką zauważyła, był samochód na podjeździe. John powinien przecież być na szkoleniu jeszcze dwa dni.
Pełna obaw weszła cicho do domu i udała się, z duszą na ramieniu, do pokoju gościnnego. Jej mąż siedział na kanapie i sączył whisky. Kiedy ją zauważył wstał i podszedł do niej.
- Usiądź- powiedział krótko.
Posłusznie to uczyniła, czując, że i tak miękkie z przerażenia kolana nie utrzymały by jej długo w pozycji stojącej.
John zaczął mówić.
- Parę dni temu Gregory nagle poinformował przełożonych o swojej gotowości do powrotu do służby. Było to zaskakujące, bo jego noga wciąż nie była do końca sprawna, ale bardzo się upierał. Zależało mu koniecznie na udziale w walkach w Wietnamie i dopóty naciskał, dopóki nie uzyskał zgody na dołączenie do najwcześniej wyruszającego oddziału. Popłynęli następnego dnia- urwał patrząc jak Blythe blednie- podać ci wody?- spytał, ale ta odmownie pokiwała głową, czekając na ciąg dalszy.- Dziś rano- kontynuował więc- dostaliśmy wiadomość, że oddział naszych dostał się pod ostrzał wroga i został zatopiony. To była zasadzka, spodziewali się, że się zjawimy...
Blythe wiedziała już jaki jest ciąg dalszy. Zanim odpłynęła w nieświadomość usłyszała słowa męża, utwierdzające ją w tym, że się nie myliła....

***
Obudził ją szum aparatury. Otworzyła oczy i zrozumiała, że leży w szpitalu. Nieopodal stał jej mąż. Gdy zobaczył, że się przebudziła, sięgnął do łóżeczka, stojącego w rogu pomieszczenia i podał jej małe zawiniątko.
- Jest zdrowy, mimo, że dwa miesiące przed czasem- poinformował- dobrze, że się przebudziłaś, zdążę ci powiedzieć, że wychodzę na mszę za pamięć poległych...- niezgrabnie pocałował ją w policzek i dodał- myślę, że powinniśmy nazwać go Gregory. Na pamiątkę.- to mówiąc odwrócił się na pięcie i wyszedł sztywnym krokiem wojskowego.
Blythe spojrzała na drobną buzię syna. Mimo, że łzy wypełniające jej oczy sprawiały, że obraz tracił ostrość, to jednak nie umknął jej uwadze znajomy już, intensywny błękit oczu jej dziecka.
- Witaj na świecie, Gregory- powiedziała cicho.


----------------------------------------------------------------------------------


Dziennik Erica F.

Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Foreman, House
Uwagi: brak spojlerów
Opis: totalny i bzdurny spontan

Poniedziałek, 12 października
Nie cierpię poniedziałków.
Siedzę wkurzony jak wszyscy diabli i czekam na swojego hamburgera. Wokoło mnie tłumy, zero pustych stolików. Babka, która robi jedzenie niezbyt się śpieszy. Mam tylko nadzieję, że nie pluje do bułki.
Wyobrażam sobie własnie jak kobieta na kuchni podlewa doniczkę i czeka aż wykiełkuje coś, co w stadium końcowym ma zostać cebulą- elementem składniowym mojego obiadu, kiedy nagle jakiś gość pyta mnie czy może się dosiąść. Odmrukuję trafiając w dźwięk pomiędzy zduszonym kaszlnięciem a niedoszłym warknięciem, nie podnosząc głowy znad gazety. Gościu bierze to za zgodę i się dosiada.
Usiłuję czytać, ale koleś miał chyba problem w fazie laktacyjnej, który objawia się nadmiernym wścibstwem i byciem upierdliwym piernikiem w fazie życia dorosłego. Ignoruję.
Dostaję w końcu mojego hamburgera i wgryzam się w niego niczym człowiek pierwotny w mamucie mięso prawie, kiedy odkrywam, że żarcie cholera jest zimne. Zalewa mnie krew, wściekle wstaję i idę do kontuaru powiedzieć kobiecie co o tym myślę. Krzywo się na mnie patrzy i obiecuje, że zaraz dostanę ciepłe a ja jestem już pewien, że w ramach gratisu udzieli mi trochę dna z jamy ustnej. Ale zapłaciłem, to wymagam, choćbym miał wyrzucić to za rogiem.
Wracam do stolika i pierwszy raz mam okazję zobaczyć facjatę mojego mimowolnego towarzysza. Koleś bezczelnie się śmieje a te niebieskie oczy pełne są ironii. To przepełnia miarkę.
Wściekle pytam kolesia co do diaska go tak bawi. Ten śmieje się jeszcze bardziej i w końcu mówi, że zdecydowanie niezły ze mnie byczek. I czy nie szukam pracy.
No to mu odpowiadam, że własnie miałem mieć dziś rozmowę o pracę, ale dupek, który mógł być moim szefem- i cholernie się cieszę, że do tego nie doszło- nie zjawił się. Administratorka szpitala tylko bezradnie wzruszyła ramionami. Więc przyszłem coś przekąsić, ale jak widać dupków zawsze musi być równowaga w przyrodzie- tamten mnie olał to przy obiedzie zjawił się inny.
Koleś- dupek poważnieje i nagle tonem pogawędki pyta w czym się specjalizuję. Dziwi mnie ta zmiana tematu i wytrąca z równowagi, więc pod wpływem tego szoku odpowiadam, że neurologiem jestem. Bo jestem. Koleś pyta czy dobrym. Odpowiadam więc z dumą że tak, przytaczam moje dotychczasow sukcesy a na koniec stwierdzam, że wcale mi nie żal, że nie będę miał tamtej posady bo pewnie musiałbym ciągle rozpoznawać wstrząsy mózgu, a ja jestem stworzony do wyższych spraw. Koleś zaczyna się znowu śmiać i mówi, że jak do wyższych spraw to powinienem sobie kupić buty na grubszej podeszwie, po czym nagle informuje mnie, że podobam mu się i mnie przyjmuje. Zdzwiony pytam do czego niby- bo nie mam zamiaru pracować w obuwniczym na Boga! Ale on sięga po opartą o stolik laskę- którą dopiero teraz zauważam- i wstaje, mówiąc, bym podążył za białym kulawym. Intryguje mnie i wychodzimy razem, przy drzwiach odwraca się w stronę kontuaru i informuje babkę, że przejmuje tego kłopotliwego murzyna i zajmie go jakimiś wstrząsami mózgu, żeby go- czyli kurka mnie!- utemperować. Wychodzimy a ja uświadamiam sobie, że to własnie przeznaczenie pchnęło dupka, który uciekł z umówionego ze mną spotkania na nieumówione ze mną spotkanie. I mimo, że rozsądek każe mi uciekać, przygnieżdżony wizją nieuchronności pewnych wydarzeń grzecznie jak kaczuszka podążam za kulawym dupkiem do mojej nowej pracy. Krasnoludek w mojej głowie szepce mi: "Eric, teraz to się dopiero zacznie!".


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 2:47, 08 Lis 2008    Temat postu:

No more M&M’s

Klasyfikacja: bez ograniczeń
Postacie: Lawrence Kutner, jego rodzice: Anjali i Aman Sharma, złodziej
Uwagi: brak spoilerów
Opis: tragiczna historia z dzieciństwa Lawrence’a, czyli dlaczego Kutner nigdy nie je M&M’sów

Cały budynek szkoły wypełnił radosny odgłos dzwonka. Sześcioletni Lawrence Sharma, jak zwykle, wybiegł przed szkołę pierwszy. Nie spieszył się do domu, po prostu, jak zwykle, wolał wracać sam, a nie jak inni chłopcy, z kolegami z klasy. Właściwie, w klasie nie miał kolegów. Od samego początku roku wszyscy chłopcy śmiali się z niego. Bawił ich jego dziwny sposób mówienia, jego inny kolor skóry, sposób ubierania się jego mamy i to, co zwykle dawała mu na drugie śniadanie. I przezywali go. Raz powiedział o tym pani wychowawczyni, ale wtedy zaczęli być jeszcze bardziej niemili.
Szybko zbiegł po kilku schodach, potykając się o rozwiązaną sznurówkę tenisówki. Nie miał jednak czasu na wiązanie jej, z resztą, nie szło mu to jeszcze najlepiej. Kiedy reszta klasy wybiegła z radosnym krzykiem przed budynek szkoły, Lawrence był już za rogiem, poza zasięgiem wzroku niemiłych kolegów.
Przechodząc obok apteki, jak zwykle przejrzał się w lustrze wiszącym na wystawie. Jak zwykle, musiał stanąć na palcach, żeby móc zobaczyć w lustrze coś więcej niż tylko czubek głowy. Mama mówiła, że za pół roku urośnie tak bardzo, że już nie będzie musiał stawać na palcach, ale jakoś jej w to nie wierzył. Tak samo mówiła, kiedy po raz pierwszy szli tą ulicą do szkoły, a od tego czasu wcale nie urósł.
Jak zwykle, sięgnął do kieszeni i wydobył z niej małe pudełeczko. Niewprawnym ruchem zrobił sobie niekształtną, czerwoną kropkę mniej-więcej na środku czoła, po czym zamknął pudełko i włożył je spowrotem do kieszeni połatanych spodni. Mama, jak zwykle przed wyjściem robiła mu na czole tikę. A Lawrence, jak zwykle w drodze do szkoły zmazywał ją kantem rękawa. Koledzy nie daliby mu spokoju, gdyby zobaczyliby go w szkole z tą czerwoną kropką na czole. Mama byłaby bardzo zła, że ją zmazał, więc w drodze do domu musiał namalować ją powrotem. Jak zwykle.
Mama mówiła, że powinien być dumny z tego, że jest hindusem, tak jak ona i tata, ale Lawrence nie do końca rozumiał, na czym to polega.
Jak zwykle, minął salon fryzjerski, w którym, pod dziwnymi maszynami siedziały stare panie. Lawrence podejrzewał, że te maszyny służą do wysysania mózgów przez kosmitów, ale kiedy powiedział o tym mamie, śmiała się z niego, więc nie powiedział o tym nikomu więcej.
Jak zwykle potknął się o wystający krawężnik obok myjni samochodowej. I jak zwykle pomachał miłej kelnerce, która jak zwykle o tej porze czyściła stoliki przed restauracją.

Sklep państwa Sharma, był największym sklepem ze słodyczami na przedmieściu. Wszystkie dzieci lubiły tu przychodzić z rodzicami, a kiedy skończyło im się już kieszonkowe, przynajmniej stać przy szybie wystawowej, i cieszyć oczy widokiem najprzeróżniejszych rodzajów słodkości. Lawrence’owi wydawało się, że chłopcy z klasy zazdroszczą mu, że jego rodzice mają tak wspaniały sklep i dlatego go nie lubią. Bardzo lubił pomagać rodzicom w sklepie. Przyklejał metki na towary, układał tabliczki czekolady na półkach, ważył cukierki, a raz tata pozwolił mu nawet obsłużyć klienta. Praca w sklepie była fajna. Lawrence marzył, żeby kiedyś w przyszłości mieć własny sklep ze słodyczami. Nie był tylko pewien, czy mógłby pracować w sklepie, jeśli byłby do tego alpinistą, lekarzem od niebezpiecznych chorób i agentem FBI.
Dzwonki zawieszone pod sufitem wydały przyjemny dźwięk, kiedy otworzył drzwi. Zaraz potem dały się słyszeć kroki taty na zapleczu i skrzypienie otwieranych drzwi. Tata stanął za ladą i uśmiechnął się do Lawrence’a.
-Szybko dziś wróciłeś. To dobrze, przywieźli właśnie nową partię truskawkowej czekolady, pomożesz w metkowaniu.
Lawrence uśmiechnął się do taty, ściągnął z pleców ciężki plecak i rzucił go pod ścianę. Praca w sklepie była fajna. Po chwili drzwi znów zaskrzypiały i tata wrócił na zaplecze, żeby odebrać resztę towaru.
Lada w sklepie był tak wysoka, że Lawrence musiał stawać na taborecie, żeby do niej dosięgnąć. Pod ladą, w kącie, Lawrence miał swoje specjalne stanowisko – poduszkę do siedzenia i mały stołeczek. Tam zawsze siedział, przyklejając metki albo licząc cukierki, słuchając głosów kolejnych klientów i zgadując, kto właśnie wszedł do sklepu. Czasem mama pozwalała mu zjeść złamaną tabliczkę czekolady, albo batonik. Pomaganie rodzicom, było naprawdę bardzo fajne.
Lawrence siadał właśnie na swojej poduszce, kiedy z zaplecza wyszła mama, z dużym, tekturowym pudłem w ręce. Mama była piękna. Wyglądała jak księżniczka. Nigdy nie nosiła swetrów ani jeansów jak inne mamy, ani nawet kostiumu jak pani wychowawczyni. Ubierała się jak królewna. Zawsze miała piękną sukienkę, zrobioną z takiej wielkiej, wielkiej chusty. Lawrence pomagał czasem rozwieszać mamie pranie i dlatego wiedział, że ta chusta była taka długa, jak cały jego pokój. Inni chłopcy śmiali się z mamy, ale Lawrence’owi bardzo podobał się jej stój. Jego żona też będzie kiedyś nosiła takie sukienki.
Mama przyniosła czekoladę do metkowania i małe kwadraciki, na których pisała cyferki. Lawrence wiedział, że to były ceny. Tata mówił, że te naklejki mówią klientom ile pieniędzy mają zapłacić. Usiedli sobie razem, mama pisała ceny, a Lawrence naklejał naklejki na kolejne tabliczki.
- Jak był dzisiaj w szkole?
- Nawet fajnie… Tylko pani nakrzyczała na mnie znowu… -Odpowiedział Lawrence markotnym tonem.
- Co się stało? - Zmartwiła się mama.
- Przeciąłem żabę…
-Co?
- No na pół… Ale przypadkiem… Chyba będę musiał pracować w FBI, bo nie zostanę lekarzem…
- Jak to się stało?
- Mieliśmy na przyrodzie przekroić żabie skórę, żeby zobaczyć serce… Ale moja żaba była jakaś cienka. I przecięła się na pół…
Mama uśmiechnęła się do Lawrence’a i pogłaskała go po rozczochranej, ciemnej czuprynie.
-Nie martw się. Przypadki się zdarzają, nawet najlepszym lekarzom. Porozmawiam z panią, nie będzie się złościć.
- Na pewno?
-Na pewno, Kochanie… Pójdę na zaplecze, po nowy długopis. Chcesz się czegoś napić?
- A jest lemoniada?
- Sprawdzę. Naklej te wszystkie , a potem możesz zacząć układać tabliczki na trzeciej półce. Obok czekolady z rodzynkami.
Skrzypiące drzwi na zaplecze znów wydały nieprzyjemny odgłos, kiedy otworzyła jej mama. Przepuściła w przejściu tatę, niosącego kolejną partię towaru i zniknęła na zapleczu.
Lawrence naklejał powoli ceny, pilnując, żeby każda naklejka znajdowała się równo w rogu opakowania. Jego skupienie rozproszyło wejście do sklepu jakiegoś klienta. Poruszone kantem drzwi dzwonki, zadźwięczały jakoś fałszywie. Pewnie po prostu zaplątały się sznureczki.
Lawrence nie rozpoznał głosu klienta, proszącego o zwarzenie 250 gramów M&M’sów, więc powrotem zajął się naklejaniem ceny na czekoladę. Klient powiedział chyba coś niemiłego do taty, bo ten odpowiedział mu coś bardzo głośno. Nagle, Lawrence usłyszał krzyk klienta, bardzo głośny huk, odgłos rozbijanego szkła i krzyk taty. Mama szybko wybiegła z zaplecza. Rozległ się znów ten straszny huk i mama upadła na podłogę. Klient chyba zabrał pieniądze z kasy, bo Lawrence usłyszał charakterystyczny dźwięk otwierania się szufladki z pieniędzmi. Bał się poruszyć, dopóki nie usłyszał dzwonków przy drzwiach, oznajmiających, że ktokolwiek był w sklepie, właśnie z niego wyszedł. Nastała straszna cisza. Lawrence powoli wstał spod lady. Na podłodze leżała mama. Miała otwarte oczy, przerażoną minę i się nie ruszała. Na czole miała wielką, czerwoną kropkę. Wyglądała jak straszna, nierówno narysowana tika. Spod głowy mamy wypływała krew, która zlepiała jej włosy, brudziła kolorowe sari i rozlewała się po podłodze. Tata leżał na drugim końcu sklepu, ale Lawrence widział tylko jego rękę, brudną od krwi, leżącą wśród odłamków szkła, pochodzących z rozbitego słoja z cukierkami. Na podłodze, porozrzucane, niektóre w kałuży krwi, leżały kolorowe drażetki M&M’sów. Lawrence stał i patrzył. Nie mógł nic powiedzieć, po prostu stał i patrzył na mamę i tatę. I na porozrzucane M&M’sy.
Po jakimś czasie, do sklepu wpadli panowie policjanci. Jeden z nich podszedł do Lawrence’a, coś mówił, ale Lawrence nic nie odpowiedział. Policjant wziął go na ręce, zakrył mu oczy dłonią i wyniósł ze sklepu. Lawrence nie rozumiał, po co zakrył mu oczy. Przecież i tak wszystko już widział.

Kilka miesięcy później, jego rodzice przestali śnić mu się każdej nocy. Przestał się bać odgłosu skrzypiących drzwi.
Kilka lat później zaopiekowali się nim nowi rodzice - państwo Kutner. Byli bardzo mili i Lawrencce’owi było z nimi dobrze. Nadal czasem płakał, kiedy chodzili na cmentarz, ale z czasem zrozumiał, że po prostu tak miało być. Był znów szczęśliwym dzieckiem, skończył szkołę, później studia, w końcu, tak jak marzył, został lekarzem, od niebezpiecznych chorób.

Ale już nigdy w życiu nie zjadł ani jednej czekoladowej drażetki M&M'sów w kolorowej polewie…


----------------------------------------------------------------------------------


Odkrycie

Klasyfikacja wiekowa: +16
Postacie: Remy Hadley, Nelly
Uwagi: brak spoilerów
Opis: jak Remy poznała drugą połowę siebie

Odstawiła szklankę. Ile można pić w barze po oblanym sprawdzianie? Ojciec, choć troszczył się o nią, pozwalał jej na wiele, poza tym - przecież jest już dużą dziewczynką i sobie poradzi. No i musi wziąć się w garść, studia medyczne to nie bajka...Jeden sprawdzian, drugi, trzeci i do widzenia

Rozejrzała się i jej spojrzenie utkwiło w wysokiej, szczupłej blondynce o złotej karnacji. Grała w bilard z jakimś przeciętnie wyglądającym kolesiem, w dodatku wyjątkowo kiepskim przeciwnikiem. Był do tyłu o dwie bile. Gdy mierzył znów nie do tej bili co trzeba, nie wytrzymała i podeszła do stołu.
- Daj mi kij - powiedziała zdecydowanym tonem.
- Spadaj! - facet wyraźnie nie miał ochoty ustąpić pola.
- Słyszałeś - blondynka zwróciła się do niego władczym tonem - daj jej kij.
Ten o dziwo posłuchał i przez jakiś czas je obserwował, a potem się stracił, czego żadna z nich nie zauważyła.
Remy rzuciła okiem na ułożenie bil. Wprawnym ruchem wbiła zieloną do narożnika, po czym usiłowała wrzucić żółtą, ale jej nie wyszło. Blondynka rzuciła jej czarujący uśmiech:
- Jestem Nelly - powiedziała, mierząc do bili z niebieskim paskiem. Chybiła.
- Remy, miło mi - Hadley natrudziła się, zanim wbiła czerwoną bilę popisowym wrzutem i wyrównała z rywalką.
- Ładny wrzut. Od jak dawna grasz?
- Od roku - Remy obserwowała nieznajomą kątem oka. Nie miała pojęcia, czemu tak dziwnie się czuje w jej towarzystwie.
- Nieźle. Ja gram, odkąd pamiętam. Ojciec mnie nauczył.
Remy wbiła trzecią bilę i tym samym wyprzedziła Nelly o jeden punkt. Przymierzyła się do ostatniej, ale nie dała rady, kąt był za ostry. Blondynka bez trudu wyrównała i, jakby tego było mało, wbiła swoją ostatnią bilę.
- To co, kończymy? - Nelly wycelowała w czarną bilę, ale nie miała szans, by ją wbić w odpowiednią łuzę.
- Owszem, kończymy - Remy wyrównała i przymierzyła się do czarnej bili.

Trafiła. Dopiero co poznana dziewczyna patrzyła na nią z uznaniem.
- Czy tylko w tym jesteś dobra?
Remy patrzyła na nią zadziornie.
- To zależy, co masz na myśli.
Nieznajoma wzięła ją za rękę i zaciągnęła na piętro. Zazwyczaj zatłoczone w weekendy, teraz było puste. Przycisnęła Remy do ściany i ją pocałowała. Najpierw delikatnie, potem coraz namiętniej. Ich dłonie zaplątały się.

Żadna noc z mężczyzną nie minęła Remy tak szybko i tak intensywnie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 16:26, 08 Lis 2008    Temat postu:

GŁOSOWANIE

Wybieracie 3 fiki i wysyłacie do mnie PW z tytułem: Głosowanie - konkurs fikowy #02
z wypełnioną taką tabelką:
I miejsce - tytuł fika
II miejsce - tytuł fika
III miejsce - tytuł fika

Głosowanie trwa do wtorku do godziny 20.00

Proszę nie głosować na swoje fiki i nie namawiać innych do głosowania na nie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 17:05, 13 Lis 2008    Temat postu:

WYNIKI

I miejsce
"ILSA" - Kama (17)

II miejsce
"No more M&M’s" - Kremówka (14)

III miejsce
"Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce." - PannaN (13)

gratulacje!


tabelka:
[link widoczny dla zalogowanych][link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Eriss dnia Sob 1:16, 15 Lis 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ana12
Pulmonolog
Pulmonolog


Dołączył: 15 Sie 2008
Posty: 1168
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ***
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 18:05, 13 Lis 2008    Temat postu:

gratki dla wszystkich

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
PannaN
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 13 Sie 2008
Posty: 795
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Katowice
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:01, 13 Lis 2008    Temat postu:

Ojej, trzecie miejsce, na podium : D Dziękuje wszystkim za głosy
Szczęśliwa 13sta


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kama
She-Devil


Dołączył: 17 Mar 2008
Posty: 2194
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 14 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:09, 13 Lis 2008    Temat postu:

Dziękuję
Miałam fatalny dzień, a tu taki jasny punkt. Zwłaszcza, że jednak to troszkę inne coś, niż zwykle piszę. Tym bardziej się cieszę, że komuś przypadło do gustu.

Gratuluję, kremówko i PannoN Nie ukrywam, że stawiałam właśnie na Wasze fiki.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Betta
Immunolog
Immunolog


Dołączył: 16 Sie 2008
Posty: 1014
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z nienacka...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:49, 13 Lis 2008    Temat postu:

Gratulacje!
Czemu nie ma podanych głosów na inne fiki ;C ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ceone
Tygrysek Bengalski
Tygrysek Bengalski


Dołączył: 12 Cze 2008
Posty: 1766
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:51, 13 Lis 2008    Temat postu:

Kama, chlę czoła, jestem zachwycona tym fikiem !

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 19:53, 13 Lis 2008    Temat postu:

Betta napisał:
Czemu nie ma podanych głosów na inne fiki ;C ?

bo mi net źle dziala i mam problem z wgraniem tabelki. jak tylko mi się uda to ją umieszcze.
(moge oczywiście umieścić glosy bez tabelki, ale to potem xp)


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Eriss dnia Czw 19:56, 13 Lis 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Betta
Immunolog
Immunolog


Dołączył: 16 Sie 2008
Posty: 1014
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z nienacka...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 20:17, 13 Lis 2008    Temat postu:

Aha, fajnie

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nemedy
Student Medycyny
Student Medycyny


Dołączył: 07 Mar 2008
Posty: 145
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice/ z odległej galaktyki
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 22:01, 13 Lis 2008    Temat postu:

PannaN napisał:
Ojej, trzecie miejsce, na podium : D Dziękuje wszystkim za głosy
Szczęśliwa 13sta

Ooo. To Ty fanką Star Wars jestes? Witaj w klubie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
PannaN
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 13 Sie 2008
Posty: 795
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Katowice
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 22:04, 13 Lis 2008    Temat postu:

O, Nemedy, miło : D Niech Moc będzie z nami :3

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Angel
Nocny Marek
Nocny Marek


Dołączył: 10 Paź 2008
Posty: 5291
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 69 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 22:11, 13 Lis 2008    Temat postu:

Gratulacje

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kremówka
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 19 Kwi 2008
Posty: 2623
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 12:02, 14 Lis 2008    Temat postu:

Ojeeej...
Dopiero teraz znalazłam cza, żeby sprawdzić wyniki... I szczerze mówiąc nie spodziewałam się zaszczytnego, drugiego miejsca na podium...
Dziękuję wszystkim za głosy i gratuluję koleżankom z podium, na których fiki głosowałam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin