Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Konkurs fikowy #12 - And so this is Christmas

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Saph
McAczkolwiek


Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 16229
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 71 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 12:45, 14 Lis 2010    Temat postu: Konkurs fikowy #12 - And so this is Christmas

"And so this is Christmas"


Cytat:
Myślę, że na temat tej odsłony konkursu fikowego nie trzeba się zbytnio rozwodzić, bo każdy rozumie w czym rzecz. Dla pewności napiszę tylko, że opowiadanie w jakiś sposób musi nawiązywać do Świąt Bożego Narodzenia. Możecie opisać Gwiazdkę Foremana sprzed wielu lat, bożonarodzeniowy sen Chase’a, wymarzony świąteczny poranek Cameron… Kombinacji jest wiele, także życzę dobrej zabawy podczas przelewania słów na wirtualny papier.



Zasady:
1. Fik zgłoszony do konkursu nie może być nigdzie wcześniej publikowany.
2. Musi zawierać co najmniej 100 słów
3. Musi być ukończony
4. Razem z fikiem należy wypełnić poniższą "tabelkę":
Klasyfikacja: wiekowa (bez ograniczeń, +13, +16, +18 )
Postacie: czyli główne postacie w fiku
Uwagi: tu proszę napisać czy fik zawiera spojlery do jakiegoś odcinka oraz wszelkie inne uwagi
Opis: krótki opis fika (1-2 zdania)
5. Fiki proszę wysyłać do mnie na PW, przed tekstem umieścić tytuł i go 'pogrubić', by był widoczny.
6. Wszelkie pytania proszę zadawać w przeznaczonym do tego temacie
7. Można zgłosić do 3 fików.

Termin nadsyłania fików: 12.12.2010r. godz. 18.00
Bardzo proszę by w temacie PW wpisać: Fik na konkurs #12

Fiki dostaję na PW i zamieszczam tu bez podania autora, żeby konkurs był anonimowy

Uwaga:
Nie mamy nic przeciwko betowaniu fików konkursowych, jeżeli spełnione zostaną dwa warunki:
1. Osoba betująca zachowa dyskrecję co do tożsamości Autora,
2. Beta nie będzie zachęcała do głosowania na tekst, który sprawdzała, jak również sama nie może oddać na niego głosu.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Saph dnia Nie 12:48, 14 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Saph
McAczkolwiek


Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 16229
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 71 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 12:59, 09 Gru 2010    Temat postu:

Mam 2 fiki a zegar tyka...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Saph
McAczkolwiek


Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 16229
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 71 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 11:05, 13 Gru 2010    Temat postu:

Z uwagi na prośbę o przedłużenie czasu na nadsyłanie fików informuję, że na Wasze opowiadania czekam do czwartku 16 grudnia do godziny 18:00.

Dodam jeszcze, że na chwilę obecną mam 6 fików.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Saph
McAczkolwiek


Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 16229
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 71 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 18:40, 16 Gru 2010    Temat postu:

Chrząszcze w grudniu


Klasyfikacja wiekowa: bez ograniczeń;
Postacie: Gregory House, James Wilson, Blythe i John House;
Uwagi: wykorzystałam fragmenty odcinka "Merry Little Christmas" (3x10) oraz przetłumaczone i nieco sparafrazowane na użytek fika fragmenty piosenki Linkin Park pt. "My December";
Opis: co się mogło wydarzyć pomiędzy dwiema scenami w końcówce "Merry Little Christmas".


Pomyślałem, że bardziej od towarzystwa tabletek będziesz wolał towarzystwo ludzi.

House przypomniał sobie te wypowiedziane przez Wilsona słowa, popijając kolejną szklaneczką Burbona kolejny wykradziony Larry’emu Zebalusky’emu Oxycodon.
Był późny wieczór, a on siedział w swoim mieszkaniu nieprzyzwoicie naćpany i obrzydliwie pijany, sam, zupełnie sam, i to w Wigilię… No i co z tego, że w Wigilię? – pomyślał. I tak jej nie obchodził. Nie lubił. Nie wierzył.
Kilkadziesiąt minut wcześniej wykpił propozycję Jamesa, że mogliby spędzić ten czas razem, wybuchając mu w twarz szyderczym śmiechem. Należało mu się – pomyślał House. Wiedział jednak, że to, co powiedział Wilson, było prawdą. Czasem potrzebował towarzystwa ludzi. Jakby na dowód tego, wziął do ręki telefon i wybrał numer, który na jego wyświetlaczu pojawiał się raczej rzadko. Może nawet zbyt rzadko.

- Tu Blythe i John House. Nie ma nas w domu, po sygnale zostaw wiadomość…

Wilson, owszem, miał rację, ale jedynie częściowo. House potrzebował towarzystwa ludzi, ale, paradoksalnie, nie umiał dać sobie z ich obecnością rady. Chciał ich i nie chciał jednocześnie. Pragnął i bał się, łaknął i nienawidził. Tak jak wtedy, gdy odczuwasz nieopanowaną chęć zjedzenia ogromnej porcji czekoladowych lodów, ale masz usunięte trzy czwarte żołądka. Nie dasz rady. Będziesz cierpieć. W sumie - czy zjesz, czy nie zjesz, i tak będziesz cierpieć... On też – chciał, ale nie dawał rady. I cierpiał. Czy ulegał pokusie, czy też nie, i tak odczuwał ból. Jakby jego wytrzymałość na otaczający go świat była za sprawą jakiejś rzadkiej wady genetycznej zmniejszona do jednej czwartej przeciętnej dla człowieka wartości. Być może właśnie dlatego zadzwonił do rodziców dopiero w momencie, gdy miał pewność, że nie będzie ich już w domu. Tak, chciał życzyć im Wesołych Świąt... Chociaż może nie tyle chciał, co po prostu miał poczucie, że jego matka zasługiwała na te dwa słowa… Niemniej przeprowadzenie rozmowy stanowiło teraz wyzwanie nie do pokonania. Mówienie do automatycznej sekretarki wydawało się znacznie łatwiejsze.

- Cześć mamo, pewnie jesteście już u cioci Sary. Tata popija ajerkoniak, a ty jak zwykle cierpisz przy wysuszonym indyku – Starał się zabrzmieć naturalnie i zabawnie. – Po prostu… chciałem życzyć wam wesołych Świąt - Chyba mu uwierzą. A może wcale nie udawał? Może mówił szczerze…
Szybko nacisnął przycisk off w słuchawce i niemalże rzucił ją na stół, jakby bojąc się, że maszyna po drugiej stronie telefonicznego kabla usłyszy jego wzruszenie. No właśnie – to cholerne wzruszenie. Ten dziwny nastrój… Skąd się właściwie wziął? Nie, to nie kiczowate choinki i nachalnie puszczane w sklepach kolędy. Ten nastrój to wina mieszaniny alkoholu, opioidu i przebytego detoksu – pomyślał, z pewną ulgą uświadomiwszy sobie zupełnie racjonalne przyczyny niecodziennego samopoczucia.

Powoli wsunął do ust ostatnią już tabletkę Oxycodonu. Przecież pan Zebalusky był martwy, więc nie powinien mieć o tę kradzież do House’a pretensji.
Cóż za ironia losu, umrzeć w Wigilię – przeszło Gregowi przez głowę. A może raczej błogosławieństwo? W ostatniej chwili udaje ci się wymigać od całej tej idiotycznej szopki dla ubogich.
House pomyślał, że mógłby umrzeć w Święta. Wywinąłby w ten sposób wszystkim niezły numer, kpiąc sobie z owego odpustowego teatrzyku hipokryzji. A przy okazji przywróciłby nieco do pionu tę nieznośnie słodką atmosferę, rok w rok unoszącą się w powietrzu w okolicy końca grudnia. Bo oczywiście zamiast się cieszyć, że: a) nic już go nie boli, b) nie trzeba się z nim będzie dłużej użerać, wszyscy udawaliby przed innymi i przed samymi sobą, że wydarzyło się coś strasznego i że trzeba płakać. Bo tak naprawdę – któż chciałby po nim płakać…? Może jedynie matka… I jeszcze Cameron, ale ona wzrusza się każdym, to nic szczególnego. A Wilson? Wilson zapewne pomyślałby, że to był celowy plan powzięty na złość wszystkim, i byłby zwyczajnie na House’a wściekły. Jak to dobrze, że on sam nie będzie musiał tego oglądać.

Ale póki co – żył. Żył, i z pewnością czekała go połajanka od Jamesa za zwinięcie trupowi tabletek. Choć to przecież było bez sensu – Zebalusky’ego już nie bolało, za to jego, House’a – bardzo. Ale wizja dającego mu wykład Wilsona była w tym momencie tak odległa i nierealna, że nie miał siły się nad nią zastanawiać. W tej chwili liczyło się jedynie to upragnione uczucie ulgi po wielu godzinach męczącego detoksu. House odczuwał też oczywiście pewien niesmak. Było mu źle, choć nie umiałby tego doznania precyzyjnie określić. Pomimo ulgi w bólu nogi i mdłościach, to nieprzyjemne uczucie gdzieś w środku pozostało. To nieustające przypiekanie wnętrzności rozpalonym żelazem, wobec którego farmakologia pozostaje bezsilna, nadal w nim tkwiło.

Nagle znów, tym razem jeszcze wyraźniej niż poprzednio, poczuł ten dziwny nastrój… Wzruszenie. Jakiś niewytłumaczalny żal. I tęsknotę. Próba wmówienia sobie, że to tylko prochy i Burbon, tym razem zawiodła.

- Oto twój grudzień, House. Ten czas w roku należy do ciebie… – Usłyszał w głowie cichy głos.

Ku swemu zaskoczeniu nawet się nie przestraszył. Głos wydał mu się… znajomy. Może to tylko jakaś zagubiona myśl? Przypadkowe wyładowanie na neuronach kory słuchowej? Poza tym było mu wszystko jedno. Tak obrzydliwie wszystko jedno. Zaczerpnął głęboko powietrze i znów wziął do ręki szklaneczkę z rdzawym płynem. Wypił jej zawartość do dna i zatopił twarz w dłoniach. Opioidy i alkohol. To była brawurowa mieszanka. Ale o to mu chodziło. Czuć jak najmniej.
Zamknął powieki, by oczy nie piekły go aż tak bardzo.

Gdy znów je otworzył, zobaczył przed sobą ogromną, sięgającą sufitu choinkę. Była przybrana w bajecznie błyszczące bombki i setki kolorowych, choć nie palących się jeszcze światełek. Do jego nozdrzy dotarła apetyczna woń pieczonego indyka i czekoladowego puddingu.

- Greg, synku, dlaczego nie zapaliłeś jeszcze lampek na choince? Zaraz siadamy do stołu! – zawołała Blythe House, wyglądając z kuchni, po czym znów zniknęła za drzwiami.

Do uszu House'a dopłynęły dźwięki świątecznej krzątaniny. Mężczyzna rozejrzał się podejrzliwie dookoła. Pokój, w którym siedział, decydowanie nie przypominał salonu w jego mieszkaniu w New Jersey.
Był to dom jego rodziców w Bostonie. Mieszkali tam przez kilka lat, zanim ojciec zaczął pełnić służbę za granicą. Tak, ta sama butelkowa zieleń tapet, ta sama kanapa z brązowego pluszu przyozdobiona ogromnymi poduszkami, te same upięte szerokimi wstążkami zasłony w kolorze brudnego różu. House lubił to miejsce. Miało klimat jak ze starych książek. Pachniało gazetami, tytoniem, syropem klonowym i słodkimi perfumami jego mamy.

House spojrzał za okno. W przeciwieństwie do deszczowej pogody w Princeton, tutaj śnieg sypał gęsto i olbrzymie, kosmate płatki leniwie pokrywały ziemię lekką, puszystą warstwą. W mieszkaniu zaś, pod pachnącą lasem choinką, leżały ogromne prezenty, zapakowane w kusząco kolorowe papiery, a z adaptera sączyły się cicho kolędy, ale nie te grane dziś w supermarketach… Natomiast w powietrzu unosił się ów dziwny zapach. Z aromatem indyka, puddingu i świerkowego drzewka mieszało się coś jeszcze. Woń podekscytowania, radości, wyjątkowości chwili… Tak, to był zapach Świąt. Ten niesamowity nastrój, ta magia dziejąca się naprawdę. Nagle poczuł, że znów ma sześć lat, śmieszną grzywkę i nieco za duży granatowy garnitur. A przed sobą - wykonanie niezwykle ważnego zadania: zapalenie lampek na choince!

Wtedy jeszcze wierzył. W prawdziwość Świąt. W ich sens. Tak dziecinnie prosto. Niewinnie. Naiwnie. Teraz może powiedziałby nawet, że bezmyślnie. Ale wtedy jeszcze nie był takim cynikiem. Wtedy jeszcze nie wiedział, że świat jest tylko ponurą sceną dla bezdusznie niekończącej się tragedii. Tylko czasem, w środku nocy, gdy leżał w łóżku nie mogąc zasnąć, nachodziło go mgliste przeczucie, że to niemożliwe, by rzeczywistość zawsze była różowa, jak zasłony w salonie… Że kiedyś w końcu ktoś odsłoni okno. A tam, za szybą, w prawdziwym świecie, wszystko będzie czarne, smoliście czarne, jak otaczający go mrok… A w najlepszym wypadku - zimno szare. I że Święta są jedynie wymysłem ludzi próbujących wypełnić czymś wewnętrzną pustkę.

Z biegiem czasu zrezygnował z okłamywania samego siebie. Z jałowych symboli, nie mogących w żaden sposób wpłynąć na rzeczywistość. Choinka i indyk nie zmienią przecież faktu, że ludzie na całym świecie chorują i umierają, nieustająco krzywdzą się i mordują. I co to za pomysł z tym wmawianiem dzieciom, że ubrany na czerwono facet rozdaje prezenty? Toż to zwyczajne kłamstwo. Nikt nikomu nie daje prezentów ot tak, bezinteresownie.
Miał wrażenie, że złowrogo połyskujące na świerku świecidełka śmieją się teraz złośliwie z tego, że kiedykolwiek dał się zwieść ich podstępnym iluzjom.

Ale wtedy, gdy miał sześć lat, jeszcze wierzył. Jednak to był ostatni raz. Ostatnie takie Boże Narodzenie. Ostatnie takie złudzenie.
Na wiosnę następnego roku jego ojciec otrzymał rozkaz przeniesienia się za granicę. I Greg musiał zostawić wszystko – najlepszego przyjaciela Nathana z domu naprzeciwko, kosa, który codziennie rano przylatywał na jego parapet i budził go wesołym pogwizdywaniem, nowy rower, zabawki i książki (do walizki zmieściła się jedynie niewielka ich część), drzewo w parku, na które tak lubił się wspinać i słodko pachnący dom. W miejscu, w którym zamieszkali, wszystko było inne. Dziwne i obce. Okazało się też, że nie było tam ani śniegu, ani choinek, ani kolorowych papierów do pakowania prezentów.

A potem przyszła kolejna przeprowadzka, i kolejna. Wraz z nimi - ponowne zmiany, rozstania, rozczarowania... Nieoczekiwane zwroty akcji, od których nawet dorosłemu kręciłoby się w głowie, jak po zbyt długiej jeździe na rozpędzonej przez szaleńca karuzeli. I tak raz na jakiś czas, bez ostrzeżenia, jego życie rozbijało się na kawałki, pozostawiając mu jedynie garść postrzępionych wspomnień.

A w międzyczasie jego ojciec też stawał się tak, jak te nowe miejsca - dziwny i obcy. Przestawał przypominać siebie. Robił rzeczy, których robić nie powinien. I Greg czuł się winny. Bo siedmiolatki wierzą swoim rodzicom. Bezgranicznie. Ale na ojcu nic nie robiło wrażenia. Greg zaczął się go bać. I z każdym kolejnym dniem bał się coraz bardziej. Już nie tylko jego, ale i innych ludzi, świata, przyszłości, a w końcu i samego siebie.

Bo rzeczywistość dookoła niego przestała być przewidywalna i poukładana. House przestał ją rozumieć. Jakby ktoś nagle wrzucił go do innej czasoprzestrzeni, której zasad funkcjonowania nie znał. Jego działania nie przynosiły już oczekiwanych rezultatów, przestał mieć wpływ na cokolwiek. Wydawało mu się, że w chwili jego nieuwagi ktoś podmienił mu jego życie na inne. Czy można tak po prostu uwięzić kogoś w świecie dla niego nieprzeznaczonym? Jakby ktoś przez przypadek (a może celowo?) wcisnął niewłaściwy przycisk w machinie sterującej rzeczywistością, a jej działania nie można było już w żaden sposób zatrzymać. Teraz żył w ciągłym strachu przed kolejnymi niespodziewanymi zwrotami akcji – czy to bezsensownymi wybuchami ojca, czy też przeprowadzką z dnia na dzień na drugi koniec świata. Wiedział, że cios nadejdzie, choć nie wiedział kiedy i z której strony. A ta niepewność była najgorsza, jak wyjadający go od środka ohydny robak.

I potem już nigdy nic nie było takie, jak wcześniej, a żadne Święta nie przypominały tych spędzonych ostatniego roku w Bostonie. Wspomnienie tych Świąt było niczym linia graniczna rozdzielająca dwa zupełnie różne światy i dwie różne osoby, które nosił teraz w sobie.

- Oto twój grudzień, House. Te obsypane śniegiem drzewa są twoje… – zaszeptało mu znów do ucha.
Bo gdzieś głęboko, zepchnięte na samo dno pamięci, leżało owo wspomnienie Świąt z dzieciństwa. Jeszcze sprzed przeprowadzki. Jeszcze sprzed rozsunięcia różowych zasłon. Niemy symbol tego, że świat nie jest zły, a przynajmniej nie wszędzie i nie przez cały czas. Jak każdy, i on potrzebował tej świadomości.
House bronił się przed tym uparcie, ale to wszystko nadal w nim było - zapachy wigilijnych potraw, prezenty, obsypane białym puchem gałęzie... Na co dzień starał się o tym nie myśleć, bo to było coś, co nie mieściło się w jego granicach pojmowania świata - miejsce, do którego nie prowadzi żadna droga. A House wierzył przecież tylko w materię, w świat, który można dotknąć i zbadać. Ale to miejsce istniało. Gdzieś w głębi jego duszy, nawet jeśli w nią nie wierzył, wciąż tkwił kawałek nienaruszonej światem jego prawdziwej twarzy. Dopiero potem smolista czerń przykryła ją grubą, lepką warstewką, pod którą nie docierało światło.
Ale House bał się prawdziwego siebie. Dlatego uciekał. Przed wspomnieniami, przed uczuciem tęsknoty, żalu i bezradności. Przez przygnębiającym przerażeniem, że już nigdy więcej tam nie wróci i że już nigdy nie będzie sobą. Że pod czarną papką nie zdoła dostrzec własnej twarzy. Tej prawdziwej. Tej, której teraz już się bał, ale i za którą tęsknił. A bał się właśnie dlatego, że tęsknił. Przecież on, Gregory House, nie powinien tęsknić. Za nikim, ani za niczym. I wtedy myślał, że już nigdy nie zdoła dowiedzieć się, kim jest naprawdę. Że nie zdoła rozwiązać tej najważniejszej w jego życiu zagadki.
Dlatego tak bardzo nie lubił Świąt. Przypominały mu o tym, ile bezpowrotnie utracił. O tym, kim się stał. Ten sześciolatek w granatowym garniturku byłby zapewne bardzo rozczarowany, gdyby mógł go teraz zobaczyć…

A głos drążył dalej:
- Oto twój grudzień, i twój zasypany śniegiem dom. I ty – taki samotny...
Jego dom. Ten obecny? Nic specjalnego, ot - cztery ściany, trochę mebli, trochę kurzu, trochę nieprzyjemnych wspomnień. A ten z dzieciństwa? Nie ma go. Zasypał go śnieg. Śnieg zdarzeń, w większości nieistotnych, których teraz już i tak nie umiałby sobie przypomnieć. Ani nie chciałby. Po co? I tak w końcu został sam. Stał teraz samotnie przed swoim ukrytym w zaspie przeszłości, zamarzniętym na kość domem, do którego zgubił klucz. I miał tylko to – nieprawdziwe wspomnienie. Zupełnie nie wiedział, dokąd mógłby pójść. A lodowaty wiatr wiał mu prosto w twarz, sprawiając, że tysiące malutkich sztylecików przerażenia wbijało się w jego skórę. Jak okiem sięgnąć, dookoła niego rozciągała się tylko biała równina. Zimna, jednostajna, obojętna. Tak wyraźnie czuł ów ostry chłód samotności.

- Chciałbyś tego nie czuć, prawda? Tak bardzo chciałbyś nie mieć wrażenia, że coś straciłeś…
Tak, odczuwał dojmującą pustkę. Zupełnie jakby utracił zdolność widzenia, dostrzegania barw i światła. Teraz wszystko wokół pokrywała gruba warstwa szronu, a jego o czy – czarna maź. Bo mózg dziecka działa inaczej, odbiera bodźce intensywniej niż mózg człowieka dorosłego – tłumaczył sobie. Ale te racjonalne argumenty nie mogły niczego zmienić. Utracił coś, na odzyskanie czego nie miał najmniejszych szans. Dlatego życie z biegiem czasu stało się dla niego tylko rutyną, z każdym rokiem coraz bardziej pustą, nużącą i bez znaczenia. Choć wiedział, że powinno być inaczej. Ale to tylko pamięć podpowiadała mu łudząco kolorowe obrazy z nieistniejącej już przeszłości. A on bał się jej, choć jednocześnie tęsknił za nią. Tak samo, jak za towarzystwem ludzi. Chciał, ale uciekał.

- I oddałbyś wszystko, żeby tylko mieć kogoś, do kogo mógłbyś teraz pójść…
Tak, oddałby wszystko za możliwość poczucia tego raz jeszcze. Tego, że nie ma na twarzy kleistej maski życiowego doświadczenia. Za możliwość porozmawiania z kimś tak zupełnie zwyczajnie. Bez lęku, że rozmówca domyśli się, że tak naprawdę nie jest tym, kogo tak wytrwale udaje.

Taką osobą mógłby być Wilson. On zawsze patrzył na wskroś, poprzez tę warstwę nieprawdy, zupełnie jakby miał w oczach szczególny rodzaj aparatu rentgenowskiego. Ale nie dziś. Bo Wilson, z tym swoim cholernym kompleksem naprawiania świata, postanowił dać mu nauczkę, by już więcej nie wkładał termometrów w odbyt nieuprzejmym policjantom. Najgorsze jednak było w tym to, że Wilson naprawdę naiwnie wierzył, że mu się uda. Że uda mu się zmienić świat, że uda mu się zmienić House’a. I że ból zniknie. A to było przecież niemożliwe. Gdy o tym myślał, House’owi robiło się Jamesa zwyczajnie żal.
A Wilson przecież i tak nie mógłby tu teraz przyjść. Gdy House miał sześć lat, jego przyjaciela nie było jeszcze na świecie...

Z zamyślenia wyrwały go słowa:
- Greg, dlaczego światełka na choince wciąż nie są zapalone? – To matka stanęła nad nim, pytając z mieszaniną gniewu i niepokoju. House spojrzał na nią. Wyglądała tak pięknie i pachniała tak słodko. Chciał ją przytulić, by zatrzymać choć na moment ten ożywiony nagle kadr przeszłości, ale nie zdołał się poruszyć. Chciał coś powiedzieć, ale nie udało mu się otworzyć ust. Chciał wstać, ale jego nogi nadal bezwładnie zwisały z krawędzi brązowej kanapy. Tak, siedział teraz na obitej pluszem kanapie w domu w Bostonie i nie mógł zrobić nic, zupełnie nic, jak szmaciana lalka, pozbawiona wolnej woli. Odzyskał na moment przeszłość, jednak bez możliwości wpłynięcia na nią. Ostatecznie to tylko jego urojenia, a nie cudowna maszyna czasu.

- Greg, co się stało? Dobrze się czujesz, synku? – znów spytała Blythe House z troską w głosie.

Nic się nie stało – chciał odpowiedzieć jej House. Po prostu Świąt już nie ma. I mnie też już nie ma, mamo. Została ze mnie tylko przesiąknięta smołą, zamieniona w sopel lodu szmaciana lalka. Dlatego nie mogę zapalić lampek na choince. Wybacz, proszę. Nie mogę na to nic poradzić, mamo, zupełnie nic….

I właśnie dlatego to był jego grudzień. Bo w tym zimowym miesiącu wszystko do niego wracało. I to wracało ze zdwojoną siłą. To, czego tak pragnął, i przed czym jednocześnie uciekał. Dzięki temu w końcu przypominał sobie choć skrawek tego, kim jest naprawdę.

Po chwili do żony dołączył John House.
- Gregory, dlaczego nic nie mówisz? Odezwij się, na litość boską!

Ale Gregory nadal nie mógł nic zrobić. Jakby ciężar każdego kolejnego czekającego go grudnia przygniótł go do ziemi. Patrzył na rodziców, których sylwetki górowały nad nim niczym dwa wysokie świerki, których nikt już nie przyniesie z lasu i nie przystroi w barwne łańcuchy. Ideały upadają, marzenia pryskają, ludzie zawodzą, a przeszłości nie daje się zmienić, nawet jeśli bardzo się tego chce. A House nie wiedział już nawet, czy chciałby takiej zmiany. Czy miałby na nią siłę. Poczuł wszechogarniającą go niemoc. Pustą obojętność. Apatię i senność. Twarze rodziców zaczęły się rozmazywać, ich przywołujące go do porządku głosy zamieniły się w dziwne, głuche echo… Poczuł, że spada w bezdenny mrok przyszłości.

- House…!

”House”? Dlaczego rodzice mówią do niego po nazwisku?
Aromat pieczonego indyka i czekoladowego puddingu zamienił się nagle w ostrawą woń Burbona i ohydny, gorzki posmak zwróconej zawartości żołądka.

- House? Wszystko w porządku? Dzwoniłem trzy razy!

Czyjeś ciężkie kroki zbliżyły się do niego, czyjeś ręce odwróciły go na plecy. Leżał na podłodze, choć nie pamiętał, jak się na niej znalazł. Za brudną szybą swoich pustych oczu zobaczył Wilsona, czytającego napis na żółtej buteleczce, a potem usłyszał głuchy brzdęk upadającego koło jego ucha plastiku.
Jakby z wnętrza fiolki po Oxycodonie doszedł do niego ten sam głos:

- Udajesz, House. Ciągle udajesz.

Wtedy nagle poczuł, że chciałby powiedzieć Wilsonowi, że miał rację. Że chce, by tu został. Bo grudzień, bo ta wstrętna czarna maź, zimno i rozczarowanie… Bo nie chce już uciekać. Nie chce już udawać. Ale tak, jak jeszcze przed chwilą w domu w Bostonie, tak i teraz tu, w Princeton, nie był w stanie się poruszyć. Nie mógł wypowiedzieć ani jednego słowa. Paraliż wolnej woli.

W odpowiedzi na swoje myśli usłyszał jedynie głośny huk zatrzaskiwanych przez Jamesa drzwi.

Podniósł rękę i dotknął swojej twarzy. Poczuł, jak czarna maź rozmazuje się na jego policzku.

Tak, mógłby umrzeć w grudniu. Ale nie dlatego, żeby zrobić wszystkim na złość. Mógłby umrzeć w grudniu, żeby przerwać ten cholerny ból. Ten dziwny żal. Tę nienazwaną tęsknotę. Żeby już dłużej nie uciekać. Poza tym, był to przecież jego grudzień. I mógł zrobić z nim, co tylko chciał.

Ale teraz nadal nie mógł zrobić nic. Leżał nieruchomo na podłodze swojego salonu wpatrując się w sufit, jakby próbując wyczytać na nim jakąś złotą myśl. Bezskutecznie. Nic takiego nie pojawiało się na białej powierzchni stropu. Upragnione oświecenie nie nadchodziło.

Leżał więc cicho dalej, jak przewrócony na grzbiet chrząszcz, bezradnie przebierający nóżkami, czekający, aż ktoś pomoże mu się podnieść. Choć nawet teraz, zapytany, czy potrzebuje innych ludzi, z pewnością by zaprzeczył. Chrząszcze mają wyjątkowo gruby pancerz ochronny. Na szczęście niektórzy nie pytają. Po prostu podchodzą i przewracają owady z powrotem na nóżki. Choć i oni mają prawo czasem stracić cierpliwość. Szczególnie, jeśli jakiś chrząszcz jest wyjątkowo niezdarny, a na dodatek uparcie wchodzi akurat na tę szyszkę, z której zawsze spada. Gdy House wytrzeźwieje, z pewnością to zrozumie. Zawsze był dobry z przyrody.

Nagle gdzieś zza ściany – a może tylko z przyprószonych wyobraźnią wspomnień – dotarły do uszu House’a dźwięki kolędy, a wraz z nimi - czyjeś radosne głosy i śmiechy. Tak, grudzień nadal obejmował go swoimi ramionami, zimnymi od śniegu i ciepłymi od blasku choinkowych lampek. Grudzień. Jego grudzień. Przeszłość i przyszłość bezradnie splecione w nierozerwalnym, słodko-gorzkim uścisku.



Stare - nowe święta [M]


Klasyfikacja: bez ograniczeń.
Postacie: House, Cuddy, Wilson.
Treść: O tym, że stare i nowe wcale nie musi się tak bardzo od siebie różnić.


Kaczuszki już od dłuższej chwili obserwowały jego zsynchronizowane ruchy. Góra - dół, góra - dół. Wzrokiem podążał za podrzucaną szaroczerwoną piłeczką. Wyraz twarzy jasno dawał do zrozumienia, że intesywnie nad czymś rozmyśla.

- Co robimy? - Chase obdarował towarzyszy pytającym spojrzeniem.
- Jak to co? Idziemy do domu. W końcu mamy święta - odpowiedział najniższy z lekarzy podnosząc się z miejsca.
- Ma rację - Foreman skinął głową. - Stan pana Adams'a się ustabilizował.
- Cudem - blondyn spojrzał przez oszklone drzwi do gabinetu obok.
- House to wredny drań, ale w leczeniu nieuleczalnych chorób nie ma sobie równych.
- I tak cię nie słyszy - Taub pokiwał głową rozbawiony.
- Nie mówiłem tego, żeby... - Foreman nie dokończył. Widząc miny pozostałych lekarzych również podniósł się z miejsca. Cała trójka niczym mini półk żołnierski ruszyła w stronę wyjścia. W pewnym momencie autralijczyk nie wytrzymał i zawrócił. Wepchnął głowę do gabinetu obok. Pozostała dwójka spojrzała na siebie bardzo wymownie.
- Wesołych Świąt - rzucił mało przekonywująco. House udał, że go nie słyszy, jednak gdy zauważył, że głowa natręta nadal tkwi w jego gabinecie odwrócił się obdażając go złowrogim spojrzeniem.
- Nie mam dla was prezentów.
- Ale ja...
- Z pewnością - odburknął i wrócił do przerwanego zajęcia. - Zaczekaj! - blondyn ponownie wsunął głowę do pomieszczenia. - Nie spijcie się z Foremanem. Jutro widzę was w pracy. Pan Adams nie pojedzie zbyt długo na tych prochach.
- Skąd wiesz, że...
- Że urządzacie sobie Wigilię samotnych kiełbasek, czy, że stary Adams wyzionie ducha nim święty Mikołaj przepchnie swoje wielkie dupsko przez ciasny komin?
- Dostaliśmy zaproszenie od Tauba - wyjaśnił oburzony mężczyzna.
- Łał, takie skupisko zdradzonych, zdradzających i porzuconych na metr kwadratowy, zapowiada się naprawdę "magiczny" wieczór - zakpił.
- Dobranoc, House - Chase dla własnego dobra postanowił zakończyć rozmowę. - No co?! - rzucił w stronę nabijających się z niego przyjaciół.


Dochodziła osiemnasta. Nadal siedział i rozmyślał. Wszystko mu się cholernie pokomplikowało, a raczej popieprzyło. Bo jak inaczej nazwać to, co się ostatnio działo? Zasmakował w normalności. On, Gregory House. Spojrzał na prawie w całości zabazgraną czarnym markerem tablicę. Biorąc pod uwagę jego obecną sytuację diagnoza pana Adams'a wydawała mu się zwyczajnie banalna.
- Adams to szczęściarz - pomyślał. Diagnoza - leczenie - jutrzejszy bardzo ryzykowny zabieg - śmierć albo życie. Banał. A on? Tu nie było prostych rozwiązań, bo nagle zapragnął mieć ciastko i zjeść ciastko.
- Wilson! - wypalił zrywając się z miejsca.


- Zaproś mnie na święta - bezceremonialnie wpakował się do gabinetu przyjaciela.
- Co?
- Udaj, biednego porzuconego szczeniaczka... zaraz... jesteś porzucony, a ta mina do złudzenia przypomina mi wyraz twarzy znaczy pyska tego spaniela z reklamy nowego proszku do prania - ledwo powstrzymywał wybuch śmiechu. Wilson przewrócił oczami.
- Wiesz, że przychodzi do mnie mój brat?
- Wiesz, że jestem bardzo towarzyski.
- O co tym razem pokłóciłeś się z Cuddy? - onkolog obdarzył go triumfalnym spojrzeniem.
- Nie pokłóciłem się z Cuddy - zaznaczył oburzony. - Pokłóciłem się z jej matką - wyjaśnił rozsiądając się po drugiej stronie biurka.
- Nie mieszaj mnie w to. Po ostaniej akcji muszę unikać całej rodziny Cuddy. Dobrze, że chociaż ona mi uwierzyła.
- Przecież nie mogłeś wiedzieć, że to striptizerki!
- Jasne, bo półnagie laski wyskakujące z tortu, krzyczące jesteśmy prezentem od Wilsona wcale nie rzuciły na mnie podejrzeń? - westchnął przecierając dłońmi twarz.
- Hej, nie mogłem sam sobie zrobić prezentu - diagnoście na samo wspomnienie miny przyjaciela humor poprawiał się o dwieście procent.
- Więc o co chodzi z jej matką?
- Nic szczególnego. Powiedziałem jej, że jest pieprzoną egoistką i zapatrzoną w siebie cholerną narcystką i to przez nią Cuddy jest trochę skrzywiona.
- Co?! Sam jesteś skrzywiony!
- Błagam, ta baba przerobi mnie na bigos albo w najlepszym wypadku nadzieje zamiast świątecznego indyka.
- Należy ci się.
- Ok, a teraz powiedz, że mogę przyjść? - zrobił niewinną minkę.
- Możesz przyjść - westchnął zrezygnowany onkolog.
- Serio?!
- Pod warunkiem, że pogadasz z Cuddy - Wilson posłał mu triumfalny uśmiech. - Doceń, że nie każe rozmawiać ci z jej matką.
- Nie wiem, co gorsze - wybełkotał pod nosem diagnosta zmierzający w stronę drzwi. - A... zapomniałbym - dodał niby zupełnie przypadkiem. - Cuddy kupiła mi czerwony strój.
- Nie interesuje mnie wasze życie erotyczne - spojrzał na niego wyraźnie zniesmaczony.
- Chodzi o Mikołaja zboczeńcu! Ale faktycznie o tym nie pomyślałem - zamyślił się na chwilę. - Nie, jednak jestem zbyt przystojny, by przebierać się za tego starca.
- A moja rola...? Nie ma mowy - wyjaśnił widząc minę przyjaciela.
- Nie robisz tego dla mnie tylko dla słodkiej Rachel - zamrugał wymownie.
- Słodka to ona była zanim zaczęła się z tobą zadawać.
- Nigdy jej nie wybaczysz? - parsknął śmiechem.
- To była moja ulubiona koszula. Jedwabna - zaznaczył.
- I moje najlepsze spagetti.
- Pogadaj z Cuddy!!! - odpowiedziało mu trzaśnięcie drzwi.


Po pięciu minutach milczącej konwersacji postanowił skrócić swoje męczarnie. Odezwał się jako pierwszy.
- Udajesz, że cię tu nie ma?
- Nie. Udaje, że ciebie tu nie ma - odpowiedziała nawet na niego nie patrząc.
- Czy możemy przejść do momentu, w którym grozisz mi seksualną abstynencją, a ja udaje, że ci wierze?
- Nie, ale możemy przejść do momentu, w którym zamykasz drzwi z drugiej strony - tym razem patrzyli sobie prosto w oczy. - Ok. Ja wyjdę - dodała podnosząc się zza biurka.
- To nie była moja wina! - zagrodził jej drogę laską.
- Oczywiście, to nigdy nie jest twoja wina. Po prostu przez przypadek obraziłeś moją matkę. Była wściekła. Wiesz, co się będzie działo jak się u niej pojawimy?! Samą swoją obecnością zabijesz ducha świąt.
- Dlatego pojedziesz sama - wyjaśnił obejmując ją w pasie.
- Co?
- Wilson mnie zaprosił. Wiesz, że teraz jest mu ciężko.
- To nie jest normalne.
- Niby, w którym momencie nasz związek był normalny? - zaakcentował ostatnie słowo.
- Użyłeś słowa związek? - uśmiechnęła się triumfalnie.
- Chciałem powiedzieć wariactwo, udręka, psychoza...
- To miłe.
- Psychopatyczne związki z reguły są miłe. Dopóki nie pojawia się w nich diaboliczna teściowa.
- To moja matka.
- To wiele wyjaśnia.
- Jak chcesz? - wzuszyła ramionami i ponownie usiadła za biurkiem.
- Serio?! Żadnych kazań? Lamentów? Nic?
- Nołp.
- I nie będzie ci to przeszkadzać?
- Oczywiście, że będzie! - nie dość, że się zgodziła to musi mu to jeszcze tłumaczyć. - To nie pierwsza i zapewne nie ostatnia rzecz, z którą będę musiała sobie poradzić.
- Życie u boku geniusza wymaga poświęceń - poslał jej rozbrajający uśmiech.
- O dwudziestej widzimy się w domu.
- Przecież...
- O szesnastej idziesz do Wilsona, a ja do matki - wyjaśniła. - Od ósmej obchodzimy nasze własne święta. Jesteś mi to winny. Tym razem "teściowa" zrównałaby cię z ziemią. Wierz mi.
- Ok, w końcu nic tak nie buduje ducha świąt jak seks pod zielonym drzewkiem. Ale najpierw przyprowadzę Wilsona - Cuddy spojrzała na niego podejrzliwie.
- Fakt, dziwnie zabrzmiało - przeanalizował dobór słów. - Ale gdybyś spróbowała jego świątecznej sałatki, zrozumiałabyś.
- Niech będzie.
- Zgadzasz się na seks?
- Na Wilsona, kretynie.
- Szkoda, że go tu nie ma - nic nie wychodziło im tak dobrze jak rozmowy o przyjacielu.
- I mam nadzieję, że pojawi się Mikołaj - obdarzyła go spojrzeniem pt. "jak nie, to zapewniam, że zapragniesz pojechać do mojej matki." - Rachel nie zaśnie póki go nie zobaczy.
- A niby po co mi Wilson? - odpowiedział bardzo z siebie zadowolony.
- Myślałam, że chodzi o seks?
- Bardzo zabawne - wywrócił oczami.
- Wiem - rzuciła w stronę zatrzaskujących się drzwi.

Bo niby zmieniło się wszystko, a tak naprawdę nie zmieniło się nic. Bo niby wciąż byli tacy sami, a jednak inni. Jakby... szczęśliwsi. Wszyscy.

Koniec.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Saph
McAczkolwiek


Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 16229
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 71 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 18:45, 16 Gru 2010    Temat postu:

Jak dzieci we mgle


Klasyfikacja: +13
Postacie: Cameron, Cuddy, Wilson, House i trochę Rachel
Uwagi: brak shipów, brak spoilerów, sceny potencjalnie drastyczne
Opis: Święta w PPTH jak nie święta - dosyć smutne, samotne i bezradne. Czas podejmowania ważnych decyzji, ale nie zawsze dobrych. Czas rozczarowań.


1.
Cameron kocha życie. Nie jest nieszczęśliwa, o ile nieszczęście nie oznacza braku szczęścia. Bo w jej świecie nie ma zbyt wiele radości.
Cameron się stara, bo wie, że można tak żyć i ona też chce, udowodnić, że jest silniejsza niż wszyscy myślą.
Cameron lubi udowadniać. Czuć władzę.
Ale przychodzą takie dni, kiedy nikt na nią nie patrzy, oprócz zawsze ponurych ścian w domu. I wtedy Cameron płacze.

Stoi przy oknie i z obojętnym wyrazem twarzy obserwuje zaśnieżone schody. Nie może uwierzyć w to, że kiedyś zachwycała się pięknem płatków śniegu, pozwalając im spaść na otwartą dłoń, w niemym podziwie obserwując ten cud natury. Ale teraz wie, że większość płatków śniegu jest brzydka. Ukochane przez ludzi zimowe gwiazdeczki są rzadkie - słodki ewenement natury.
Po chodniku chodzą ludzie, noszą pakunki, uśmiechają się, chuchają w zmarznięte dłonie. Chociaż i tak większość jest obojętna - wyższość celu nad drogą. Obojętni. Kąciki ust Allison unoszą się lekko, może wyobrażać sobie, że nie jest sama, przynajmniej dopóki nie przypomni sobie, że wszyscy dokądś zmierzają, a ona stoi. Przy oknie.
W jednym z nieskończonej liczby momentów Cameron zauważa kobietę. Jej wzrok zatrzymuje się na dłoni dotykającej wypukłego brzucha, zatrzymanej w tym charakterystycznym geście, ochraniającej maleńkiego człowieka przed całym obojętnym światem. I to ją boli, tak bardzo, że musi odejść w głąb pokoju, usiąść w jednym z szorstkich foteli i starać się zapomnieć o istnieniu czegoś takiego jak miłość czy zaufanie. Bo to po prostu nie jest jej przeznaczone.
Poduszka spada z fotela. Cameron pochyla się, aby ją podnieść i czuje nieznośne ukłucie w kręgosłupie. Prostuje się powoli i osuwa na oparcie. Wie, że ma niewygodne łóżko, ale nie czuje potrzeby kupienia innego. Allison Cameron nie odczuwa już niemal żadnych potrzeb.

Przymyka oczy i widzi siebie. Promieniejącą. Wreszcie nie samotną. Próbuje sobie wyobrazić delikatne ruchy dziecka w swoim wnętrzu, oczy mężczyzny, który z miłością patrzy na nią i na zamknięte w głębi niej nowe życie. I w momencie, gdy myśli, że jej się to udaje, czuje nagłą pustkę. W sobie i obok siebie. Dookoła siebie. Wszędzie.

Wstaje z fotela i szybkim krokiem idzie do kuchni po zapalniczkę. Gdy wraca do pokoju, pochyla się nad stolikiem i próbuje zapalić stojącą na nim świeczkę. W tym domu tylko ona i płomień mogą się poruszać. Nie udaje jej się to, raz, drugi, trzeci. W końcu płomień błyska na chwilę, aby zaraz zniknąć, zdmuchnięty przez złośliwy podmuch.
Cameron jednym ruchem ręki zrzuca świeczkę na podłogę.
- Wesołych świąt, Allison - szepcze do siebie, wdeptując wosk w brzydki dywan.

2.
Gdyby Lisa Cuddy miała być kolorem, którą z bogatej palety barw by była?
Może zielonym, pełnym nadziei każdego dnia.
Może brązowym, kojącym, gdy nic innego już nie pomagało.
Może czerwonym, jak miłość i jak płaszczyk Rachel.

Cuddy nerwowo krząta się po domu, zabierając ze sobą rzeczy potrzebne do wyjścia. Zrobimy sobie kolację. Tak pomyślała wczoraj, a dzisiaj tego żałuje, zagubiona pośród serwetek, talerzy i sztućców. Świeczka, przypomina sobie przy drzwiach. Wraca się szybko i wrzuca zapomniany przedmiot do torby. Już czas.
Lisa Cuddy wybiega z domu w mroźny, śnieżny wieczór, na tyle szybko, że lodowate powietrze zatyka ją w pierwszej chwili.

- Cześć, kochanie - wita się z Rachel, całując ją w czoło. Dziewczynka uśmiecha się szeroko.
- Co tam masz? - pyta niecierpliwie, starając się zajrzeć do dużej torby.
- Serwetki - zgodnie z prawdą odpowiada Cuddy, siadając obok córki.
- Tylko? - mina małej rzednie. - Ale ja tam widzę coś innego - mówi, wychylając się jeszcze bardziej. - Świeczkę! Schowaj ją, zanim przyjdzie…
- Nikt dzisiaj nie przyjdzie - przerywa jej Lisa. - Dzisiaj robimy kolację.
- Tutaj? Tylko we dwie?
Cuddy kiwa głową, obserwując szczery uśmiech rozkwitający na twarzy córki.
- Poczekaj chwilę - przykazuje jej. - Zapalę świeczkę.
Pamięta o zapałkach, leżących na górze szafki w łazience. Idzie po nie, odwracając się tylko raz, aby ujrzeć zafascynowanie i oczekiwanie w oczach Rachel. Gdy wraca, dziewczynka już kręci się niecierpliwie, a Cuddy wie, że nie chodzi jej o świeczkę, ani nawet o kolację, ale nic nie mówi, bo to będzie boleć, a przecież dzisiaj nikogo nic ma nie boleć.
Stawia świeczkę na stoliku i pociera zapałką o pudełko. Płomień rozbłyska wesoło, aby w momencie dotknięcia knota z cichym sykiem zgasnąć. Lisa próbuje jeszcze kilka razy, ale ogień nie chce być jej posłuszny. Rachel wygląda na zawiedzioną, ze zrezygnowaniem patrzy na szklane drzwi, do których szybkim krokiem zbliża się pielęgniarka.
Znowu przegrały.
- Jestem zmęczona, mamo - mówi dziewczynka, przymykając oczy.
- Ale Rachel… - Cuddy kręci głową, przecież nie mogą się poddać. Nawet jeśli chodzi tylko o zapalenie świeczki i głupią kolację.
- Ona powinna już spać - mówi pielęgniarka, otwierając drzwi, a po jej minie widać, że nie żartuje. - Chyba musi pani już iść.
Lisa patrzy bezradnie na przyniesione rzeczy, na bladą buzię córki, na świeczkę stojącą na małym szpitalnym stoliku. W końcu żegnana pełnym dezaprobaty spojrzeniem pielęgniarki, opuszcza oddział onkologii, nie czując płynących po jej twarzy łez.

3.
Kiedyś James Wilson znalazł się poza czasem.
Potem nie wiedział, jak wrócić. Aż wreszcie wydawało mu się, że wrócił, ale wtedy niczego już nie mógł być pewien.
A gdzie Wilson znajduje się dzisiaj?

Dzisiaj Wilson znowu chce podjąć złą decyzję. Myśli o Rachel, o Cuddy, która przed chwilą szybkim krokiem opuściła szpital. Myśli i wie, że już nic nie może zrobić.
Podnosi stojący na brzegu biurka kubek i z całej siły rzuca nim o podłogę. Patrzy na skorupy, które leżą teraz na podłodze i oddycha ciężko. James przecież nigdy nie daje się wyprowadzić z równowagi.
To nie on to zrobił. To jego bezradność.
Ktoś puka do jego gabinetu, drzwi uchylają się lekko.
- Wesołych świąt, doktorze - uśmiecha się młoda stażystka. Zauważa resztki rozbitego kubka i marszczy brwi. - Coś nie tak?…
- Nie… Janice? Nie wchodź, pokaleczysz się… Idziesz na oddział? - Wilson masuje sobie skronie, odpowiedzialność cicho sapie za jego plecami. Kobieta kiwa głową potakująco. James wstaje i ostrożnie omijając odłamki, wychodzi za drzwi.
- Idę z tobą.

Janice paple radośnie, opowiada o rodzinie, świętach i kolacji. Gdy dochodzą na oddział, ktoś ją woła, kobieta oddala się, posyłając Wilsonowi uśmiech na pożegnanie. Ale on już nie zwraca na nią uwagi, omija jedną z pielęgniarek i pochyla się nad szufladami, przerzucając po kolei wszystkie leki. W końcu prostuje się, trzymając w ręku to, czego szukał.
- Pan jeszcze nie w domu? - zaczepia go kolejna pielęgniarka. - A to co? - Wskazuje na przedmiot w jego dłoni.
- Właśnie wychodzę - odpowiada Wilson, chowając drugą dłoń do kieszeni. - A to kroplówka dla Rachel Cuddy. Proszę ją podać. - Wręczył jej lek i wymijając ją, szybkim krokiem ruszył w kierunku wyjścia z oddziału.
- Wszystko w porządku? - woła za nim pielęgniarka.
- Z Rachel? Nie za bardzo.
- Z panem.
- Oczywiście - uśmiecha się na siłę. - Dziękuję za troskę. Wesołych świat, siostro Cobb.
- Wesołych świąt, doktorze Wilson.

Siedzi w samochodzie i jedzie do domu. Jakiś głos cały czas huczy w jego głowie. Zabijasz Rachel. Czemu ten głos nie rozumie, że to nie jest tak?
- Ona umrze - mówi na głos, starając się zagłuszyć swoje myśli. - Cuddy nie pozwoliłaby mi przestać ją leczyć, ale ona umrze! Ona się męczy. - Jego głos rozlega się coraz głośniej. - Nie zabijam jej dlatego, że podaję jej sól fizjologiczną zamiast leku, bo to Bóg ją zabija! - już niemal krzyczy. W tym momencie jego samochód wyprzedza jadąca na sygnale karetka.
Wypadek. Czyli dzisiaj jeszcze ktoś otrzymał wyrok śmierci. Komuś jeszcze coś zdmuchnęło wątły płomyczek życia.

4.
Gregory znaczy czujny.
Czujny, bo dużo patrzy i dużo wie. Czujny, bo zawsze jest gotowy. Bo nic go nigdzie nie trzyma.

House mógłby wyjść, ale nie chce.
Mógłby znaleźć kogoś, kto też jest sam i podejrzewa nawet, że to nie byłoby zbyt trudne. Ale nawet wtedy nie będzie żadnego razem. Tylko dwie osoby, które siedzą koło siebie i dalej są same.
I jednak wychodzi. Wsiada do samochodu i zapina pas. Dzisiaj nie jest dzień na kuszenie losu. Wyjeżdża z podjazdu i rusza w pochmurną, grudniową noc, nie do końca znając cel swojej podróży.
Trasa jest pusta, wszyscy siedzą domach, jedzą wszystkie te potrawy. I bardzo dobrze. Przed nim jedzie tylko jeden samochód, a jego kierowca najwyraźniej ma problemy z prowadzeniem po tak śliskiej nawierzchni. House naciska klakson parokrotnie, ale samochód przed nim jedynie przyspiesza, opony coraz bardziej ślizgają się po asfalcie.
Sekundę przed tym, zanim to się dzieje, Greg już wie. Zwalnia, kiedy pechowy kierowca z całą prędkością uderza w barierki. Zatrzymuje się zaraz za nim i wyskakuje z samochodu. Podchodzi do miejsca wypadku, na siedzeniu kierowcy widzi młodą kobietę. Wydaje mu się, że kojarzy jej twarz, ale płynąca z czoła nieprzytomnej krew zniekształca rysy.
- Słyszy mnie pani? - woła, schylając się do okna, ale nie dziwi go brak reakcji. Ostrożnie wkłada rękę do środka przez rozbitą szybę i przykłada palec do jej szyi, drugą dłonią wyjmując telefon z kieszeni. Wybiera numer pogotowia.
- Princeton Plainsboro? - rzuca do słuchawki. - Wypadek samochodowy na trasie w kierunku Trenton. Poszkodowana młoda kobieta, ma między dwadzieścia pięć a trzydzieści lat. Oddycha, puls słaby. Nieprzytomna.
- Pańskie imię i nazwisko?
- Gregory… Brett.
- Wysyłamy karetkę. - Dyspozytor rozłącza się.
House nachyla się jeszcze bardziej, próbuje wymacać klamerkę pasa, aby go odpiąć. Nie udaje mu się to, czuje za to na palcach krew, płynącą z brzucha kobiety. Wyjmuje rękę ze środka samochodu i szarpie za klamkę. Drzwi nie ustępują. Obchodzi cały pojazd, próbując dostać się do środka. Gdy usiłuje sforsować kolejny zamek, słyszy cichy jęk. Natychmiast znajduje się znowu koło kobiety, która miota się i mruga nerwowo oczami, nie widząc nic przez płynącą po jej twarzy krew.
- Niech się pani nie rusza. - House wyjmuje z kieszeni chusteczkę i wyciera jej oczy. - Miała pani wypadek.
Ciche westchnienie.
- Spóźnię się na kolację.
- Chyba tak.
Greg ponownie wkłada dłoń przez okno i dotyka brzucha kobiety, starając się wyczuć brzegi rany. Ale krwi jest dużo, za dużo, nic nie czuje, aż nagle orientuje się, że cały brzuch jest jedną wielką raną. I już wie, że nie ma znaczenia, kiedy przyjedzie karetka, bo to i tak będzie za późno.
Oddech kobiety staje się urywany, odchyla głowę, opierając ją o zagłówek, jej powieki opadają.
- Boli. - To nawet nie było pytanie. House dużo wie o bólu.
- Nie.
Greg widzi jej oczy, gdy nadludzkim wysiłkiem kobieta podnosi powieki. Ona gaśnie. To zakrwawione ciało, znajdujące się na przednim siedzeniu rozbitego samochodu powoli przestaje należeć do niej.
- Pogotowie już jedzie - mówi, sam nie wiedząc, czemu.
- Proszę pana?… - jej głos staje się cichszy od szeptu.
- Tak?
- Wesołych… świąt.
- Wesołych świąt - odpowiada cicho. Ale ona już tego nie słyszy. Jej powieki trzepoczą po raz ostatni, usta wyginają się w marnej parodii uśmiechu, ciało wiotczeje. House słyszy za plecami ostry sygnał karetki pogotowia. Odwraca się.
- Jedno ludzkie życie za późno - rzuca do wyskakujących z karetki sanitariuszy. Oni jednak biegną dalej, tylko po to, żeby po minucie stwierdzić to samo, co on. Starszy lekarz z rezygnacją zdejmuje rękawiczki i podchodzi do House’a.
- To nie pańska wina, panie Brett.
- Nie nazywam się Brett.
- Wiem.
Greg patrzy na rozbity samochód, obserwuje sanitariuszy, współpracujących ze strażakami przy rozcinaniu drzwi.
- Znałem ją - mówi w końcu. - Ale nie wiem, skąd.
- To Janice Milton. Stażystka z onkologii.
Ulubienica Wilsona. Teraz House już pamięta. Kiwa głową i odwraca się, nie zwracając uwagi na pełne troski spojrzenie lekarza. Idzie do samochodu. Gdy chce złapać za klamkę, zauważa krew na swoich palcach. Swoją krew. I szklany odłamek, tkwiący po wewnętrznej stronie jego dłoni.
Ale nic go nie boli.

5.
Rachel leży cichutko, czekając, aż księżyc wyjrzy zza chmur i pokaże znowu swoją okrągłą, uśmiechniętą twarz i wszystko będzie w porządku, bo przecież są święta. Ale dzisiejsza noc jest bardzo pochmurna.

Leży i myśli o mamie, o doktorze Wilsonie i innych lekarzach, którzy jej pomagali, o wujku Gregu. Jest małą dziewczynką, ale dużo rozumie. Wie, że stoją na granicy, wszyscy razem. I nie mogą dalej iść do przodu, tylko wzdłuż. Gubią się i nie mogą się znaleźć, bezradni, samotni, chociaż wcale nie musi tak być.

Ale tak jest i Rachel patrzy na nich, widzi ich, kiedy błądzą jak dzieci we mgle.




Zwariowany sen świąteczny


Klasyfikacja: +13
Postacie: House, Cuddy, Rachel, Wilson, Andy
Uwagi: Nie zawiera spojlerów, ponieważ fik odbiega od serialu. Pożyczyłam tylko postacie
Opis: Świąteczny sen House'a, który zmienia wszystko.


Strzepnął kurz z kartonu z bombkami i różnego rodzaju świątecznymi ozdobami, wziął na ręce i zaczął schodzić ze strychu.

- House, kochanie, nie powinieneś tego nosić. Daj ja wezmę.
- Ech… - Greg posłusznie oddał Cuddy (właściwie House…) karton i zeszli na dół.

W salonie czekała ich dziewięcioletnia córeczka, Rachel, podskakując i śpiewając kolędy.

- Tatusiu, zobacz jaki zrobiłam z mamusią łańcuch, kiedy byłeś na strychu – mała uśmiechnęła się najszerzej jak mogła i zaprezentowała House’owi swoje dzieło.
- Naprawdę świetne! Cuddy, od kiedy zajmujesz się takimi rzeczami? Nie poznaję cię! – wykrzyczał do Cuddy, krzatającej się w kuchni i poczochrał Rachel dłonią po włoskach.
- Ej, tato! – Córka-diabeł-wcielony-House’a tupnęła nóżką i zmarszczyła brwi.
- Czy ja coś zrobiłem? – Greg zrobił minę niewiniątka.

Lisa zaproponowała wieszanie ozdób i mała od razu się rozchmurzyła. Znowu zaczęła śpiewać wesoło kolędy i z entuzjazmem dziecka cieszyć się ze Świąt. Rodzice przyglądali się jej z uśmiechami na twarzach i wieszali ozdoby. House nigdy nie przypuszczał, że robienie tak zwykłej rzeczy, jak ozdabianie choinki może dać mu tyle radości.

- Zaraz przyjdzie Wilson z Andy – oznajmiła Cuddy.
- Z tą zołzą? Dlaczego mnie to spotyka? – House zrobił minę zbitego psa.
- Jakbyś raczył zauważyć nasz przyjaciel spotyka się z nią od dwóch lat, od roku są małżeństwem, a Andy jest w ciąży.
- Która to z kolei pani Wilson, bo straciłem rachubę przy trzeciej?
- House! Bądź dla niej miły i nie psuj atmosfery Świąt – rozkazała Cuddy administratorskim tonem.
- Ale mamooo, za co?
- Kanapa?
- Już dobrze, dobrze.
- Mam nadzieję!

Ich „miłą” rozmowę przerwało im huknięcie i płacz dziecka. Oboje odwrócili głowy w stronę choinki. Rachel leżała na podłodze, a obok niej drewniany i chwiejny stołek.

- Kochanie, nic ci nie jest? – Cuddy od razu znalazła się przy córce. – House to przez ciebie!
- Tatusiu to nie przez ciebie! Mamo, tato nic nie zrobił! – Rachel od razu przestała płakać i stanęła w obronie House.
- Widzisz? Nasza córka uważa, że to nie moja wina.
- Niech ci będzie – gdyby spojrzenia mogły zabijać z Greg’a zostałby już tylko proch.
Nagle cała trójka wzdrygnęła się na dźwięk dzwonka do drzwi.
- Wujek Wilson i ciocia Andy! – Rachel pobiegła otworzyć drzwi.
- Cześć Wam! – od progu Jimmy witał rodzinę House’ów.

Wszyscy, za wyjątkiem Cuddy, która poszła kończyć swoje dania, przeszli do jadalni, gdzie stół był już nakryty. Gospodyni zaraz przyszła ze świąteczną kolacją i wszyscy zajęli się zajadaniem przystawki. Kiedy skończyli Cuddy poszła po pieczeń, Rachel zabrała Wilsona, żeby podziwiał łańcuch, a House i Andy zostali sami.
- Słuchaj Andy, dziś będę dla Ciebie miły, ale tylko dlatego, że obiecałem Cuddy, a jeśli złamię słowo nici z prezentu w sypialni, żebyś przypadkiem nie doszła do wniosku, że zmieniłem o Tobie zdanie. Rozumiesz?
- To samo obiecałam Wilsonowi, więc możesz na mnie liczyć – stwierdziła Andy i puściła House’owi perskie oko. Udała się w kierunku Rachel i Wilsona, który biedny, opętany przez córkę House musiał podziwiać wszystko co mu pokazywała.

Reszta wieczoru przebiegła spokojnie, nic szczególnego się nie wydarzyło. Kiedy państwo House pożegnało gości i ich córka poszła spać przeszedł czas na prezent od Cuddy, o którym House rzekomo nic nie wiedział.

Otworzył oczy i przez chwilę zastanawiał się, co on sam próbował sobie udowodnić tym snem. Sam już nie był pewien, czy to się nie działo naprawdę. Spojrzał na wyświetlacz komórki : 7 rano, 25 grudnia. Jak on nienawidził tych Świąt. Może tak, nienawidził tych Świąt jak był sam, ale może nadszedł czas, żeby coś zmienić…

Wsiadł na motor i pojechał do Cuddy. Kiedy stanął przed drzwiami nie był pewny tego, co zamierzał zrobić. Cichutko zapukał do jej drzwi. Serce zaczęło mu szybciej bić. Lisa otworzyła drzwi i zaspanym głosem spytała:
- Czego chcesz o tej porze?
- Chcę spędzić z tobą te Święta – Cuddy nie wiedziała, co powiedzieć, ale wydawało jej się, że to jakaś poważna deklaracja z jego strony.

Nieśmiało ją pocałował, był niepewny dopóki ona nie oddała pocałunku. Oboje wiedzieli, że to będzie rewolucja w ich życiu.




Rozbity biały wazon



Klasyfikacja: Bez ograniczeń.
Postacie: Chase i Cameron
Uwagi: Wspomniany jest Dibala, więc mini-spoiler do 6x04. Lojalnie uprzedzam, że fick nie nastraja świątecznie. Angst.
Opis: Inspirowany piosenką Celine Dione "This time" opis przeżyć Cameron.


W kącie choinka. Zielona.

Nakrapiana krwią.

A potem jego kroki na schodach. I szaleńcze bicie jej serca.

*

Pierwszy cios był dla niej niespodzianką. Nigdy nie widziała go tak wściekłego, tak pozbawionego kontroli nad własnym ciałem. I wtedy nadeszło uderzenie. Z cichym świstem silna dłoń sięgnęła jej policzka. Pociemniało jej przed oczami i zachwiała się. Dotknęła palcami twarzy i podniosła powieki.

Chase stał naprzeciw niej z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Całe jego ciało drżało. Gdy zwrócił na nią swój wzrok, cofnęła się o krok, ale nie dojrzała w jego oczach nic oprócz bólu, troski i błagania.

Wtedy popełniła błąd. Pozwoliła się przeprosić i przekonać, że to był pierwszy i ostatni raz. Kilka następnych tygodni, kiedy zachowywał się bez zarzutu, uśpiły jej czujność.

*

Dźwięk klucza obracanego w zamku. Ciche skrzypienie drzwi, a później desek podłogi. Brzęk. Szelest kurtki. Znów skrzypienie i jego oddech na jej karku.

A ona skulona pod choinką. Jej choinką. Zieloną. Nakrapianą.

*

Potem jej przyznał, że był zmęczony. Ciężki tydzień w pracy, a ona wszczęła kłótnię o nic. Był taki miły, taki spokojny, taki dobry. Pomagał jej w zakupach, wracał wcześniej do domu, rozmawiał z nią, zabierał do restauracji, do kina. A ona nic nie podejrzewała.

*

Jego dłonie na plecach. Złe, palące.

Żadnych więcej przeprosin. Nie zniesie kolejnego przepraszam. Kolejnego roku, miesiąca, tygodnia, dnia. Nie wytrzyma nawet godziny. Nigdy więcej jej nie uderzy.

Krew w kąciku ust otarta, nim się odwraca. Jej oczy puste, jak u lalki.

I wtedy… przepraszam.

*

Kiedy dowiedziała się o Dibali, zaczęła rozumieć. Zdenerwowanie, stres, nawet to jedno uderzenie. Ale potem wróciła do domu.

I nadeszły następne.

Przestraszyła się jego wściekłości. Mogła tylko stać z zasłoniętą dłońmi twarzą i czekać, aż skończy.

Kiedy ją przytulił, wyrwała się i uciekła do łazienki. Bała się spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Woda zabarwiła się na różowo, gdy zmywała z twarzy krew. Czuła rozcięcie na wardze i nabrzmiałą powiekę.

Spała w wannie, a następnego dnia nie poszła do pracy.

*

Róże. Czerwone. Jak jej nakrapiana choinka. Drzewo jednak jest bezpieczne, a róże nie. Róże mają kolce. Kolce kłują, a palce krwawią. Tak ja ona.

Jego skruszony wzrok, wilgoć w oczach błyszcząca odbitym światłem. Ręce pełne róż. Więc czemuż by nie zaryzykować? Może wstać i przez resztę wieczoru nie patrzeć na ślady krwi?

Chwila wahania i już nie pamięta, że miała wyjść i nie wracać. Jego śmielsze spojrzenie.

Kocham cię, Allison. Przepraszam.

Nie rób tego więcej.
(Błagam)

Nie zrobię.

*

Potem było już tylko gorzej. Z każdym tygodniem Robert stawał się coraz śmielszy, a ona coraz słabsza. Kochała go.

To ostatni raz powtarzała sobie. Nigdy więcej mnie nie uderzy.

Mogła powiedzieć o tym komukolwiek. Foremanowi, Trzynastce, Cuddy, nawet House’owi. Może pomogłoby jej, gdyby ktoś coś zauważył? Ale wszyscy odwracali wzrok, gdy przypadkiem starła podkład i policzek wyglądał na siny czy zaczerwieniony, gdy przygryzła wargi i otwierała starą ranę, gdy podwinął jej się rękaw fartucha, a na przedramieniu widać było ślady zadrapań.

Była sama. I go kochała.

*

Cichy śpiew w kuchni, wigilijny pośpiech, wszędzie jemioła. I złamana obietnica. I róże na stole. Wokół nich rozbity biały wazon.

*

Mieszkanie było puste. Przez uchylone okno wpadały dźwięki ulicznego gwaru. Później pisk opon, ogłuszający huk, krzyki ludzi i sygnał karetki.

Ich samochodów nie było na parkingu.



Niezapowiedziany wędrowiec


Klasyfikacja: Bez ograniczeń
Postacie: Cuddy, Rachel, House
Uwagi: brak
Opis: Fik jest o kolacji Wigilijnej Cuddy i Rachel


Na pokrytej białą kołderką śniegu drodze powstawały ślady. Mała dziewczynka zostawiała odciski swoich kozaczków. Miała na imie Rachel i właśnie spieszyła się do domu. Była wigilia Bożego Narodzenia. Wszystko pokryte było białym puchem, gdzieniegdzie z ośnieżonych dachów zwisały sople. Z nieba spadały płatki śniegu, które dziewczynka chętnie łapała na język. Rachel dobiegła do domu. Gdy zbliżała się do furtki, poczuła słodki zapach pierniczków upiczonych przez mamę. Może jeszcze zdążę je udekorować? - pomyślała dziewczynka popychając furtkę. Gdy weszła do domu, zapach jeszcze silniej dotarł do małego, zaróżowionego od mrozu noska. Zdjęła jak najszybciej swój czerwony płaszczyk oraz buty i pobiegła do kuchni. Tam czekała już na nią mama. Lisa Cuddy - zdaniem córki - była najwspanialszą mamą na świecie. Cuddy starała się na ten tytuł zasłużyć, co nie było łatwe. Pracowała w szpitalu jako dyrektor, co wymagało od niej wiele poświęcenia. Nie miała wiele czasu na sprawy prywatne, jednak wszelki wolny czas który miała starała się poświęcać córce.
- Zobacz czy, na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka - szepnęła Lisa do ucha Rachel.
Kiedy dziewczynka przycisnęła mały nosek do szyby bacznie obserwując niebo, Cuddy położyła na stół wszystkie potrawy.

- Mamusiu, patrz! Ktoś tam idzie!
Lisa przerwała przygotowania do wigilijnej kolacji i wyjrzała przez okno.

Drogą szedł człowiek ubrany w czarny płaszcz. Miał bujne włosy, kilkudniowy zarost i niezwykłe oczy. Takie, które przyciągały i na długo zostawały w pamięci. Lodowe, morskie, nieprzeniknione. Znajome.
Cuddy wzięła córkę na ręce i odsunęła się od okna.
Nie, nie mogła go wpuścić. Po tym co zrobił, jej, innym. Dlatego że okazał sie takim draniem, dlatego że bawił sie jej uczuciami...

Zaskrzypiał śnieg, a po chwili oboje, matka i córka usłyszały pukanie do drzwi.
- Mamo, może to ten zagubiony wędrowiec o którym mi opowiadałaś? Trzeba nakryć dla niego do stołu! - Mała Rachel wyrwała się z ciepłych maminych objęć i pobiegła po nakrycie.
Może w Wigilię wszyscy zasługują na przebaczenie? - pomyślała Cuddy podchodząc do drzwi.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Saph
McAczkolwiek


Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 16229
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 71 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:06, 16 Gru 2010    Temat postu:

GŁOSOWANIE

Wybieracie 3 fiki i wysyłacie do mnie PW z tytułem: Głosowanie - konkurs fikowy #12
z wypełnioną taką tabelką:
I miejsce - tytuł fika
II miejsce - tytuł fika
III miejsce - tytuł fika

Głosowanie trwa do 23 grudnia (czwartek), do godziny 18.00. Wyniki wrzucę w Wigilię.

Nie głosujemy na swoje fiki i nie namawiamy do głosowania na nie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Saph
McAczkolwiek


Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 16229
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 71 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 0:03, 24 Gru 2010    Temat postu:

WYNIKI

I miejsce:
„Jak dzieci we mgle” – dr Tygrysolka

II miejsce:
”Rozbity biały wazon” – Atris

III miejsce:
„Chrząszcze w grudniu” – Czerwono-Zielona


„Tabela” wyników:
„Jak dzieci we mgle” – dr Tygrysolka - 14 punktów
”Rozbity biały wazon” – Atris - 7 punktów
„Chrząszcze w grudniu” – Czerwono-Zielona - 5 punktów
„Zwariowany sen świąteczny” – aśka171 - 2 punkty
„Niezapowiedziany wędrowiec” - dr dom - 1 punkt
”Stare-nowe święta” – lisek - 1 punkt

Zapraszam do komentowania.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Atris
Knight of Zero
Knight of Zero


Dołączył: 24 Wrz 2009
Posty: 3395
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: A z centrum :D
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 8:44, 24 Gru 2010    Temat postu:

Gratuluję wszystkim i dziękuję za glosy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
lisek
Neurolog
Neurolog


Dołączył: 21 Lip 2009
Posty: 1684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 9:47, 24 Gru 2010    Temat postu:

Gratuluję, zwłaszcza Tygryskowi. Zakochałam się w Twoim fiku od pierwszego wejrzenia NIESAMOWITY! Po prostu brak słów.
Ujmujący od pierwszej literki do ostatniej kropki.
Brawo!!! Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
dr Tygrysolka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 284
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: W-wa

PostWysłany: Pią 11:40, 24 Gru 2010    Temat postu:

Dziękuję, dziękuję Wam wszystkim!
Naprawdę, kocham Was.
Nie jestem w stanie obecnie napisać nic więcej, ale już wiem, że to jest najcudowniejszy prezent świąteczny w moim życiu.
I gratuluję wszystkim przeciwniczkom, bo konkurencja była naprawdę mocna

P.S. Dziękuję, lisku Naprawdę, nie wiesz, ile to dla mnie znaczy, zwłaszcza kiedy nikt w moim otoczeniu tej 'mojej pisaniny' nie bierze na poważnie


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
neko.md
Epidemiolog
Epidemiolog


Dołączył: 14 Paź 2009
Posty: 1231
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Lublin
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 11:56, 24 Gru 2010    Temat postu:

Gratuluję wszystkim, ale Tygrysowi szczególnie Wszystkie ficki są genialne!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
_sympatyczna_
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 20 Maj 2010
Posty: 281
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 13:54, 24 Gru 2010    Temat postu:

Gratuluje wszystkim którzy wzięli udział w konkursie fikowym.
Wszystkie fiki były naprawdę niezwykłe.
Tak przy okazji życzę wszystkim forumowiczą wesolych świąt i szczęśliwego Nowego Roku aby ten rok dla wszystkich był niezwykły i szczęśliwy.
Pozdrawiam _sympatyczna_


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
dr dom
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 27 Sie 2009
Posty: 282
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 14:10, 24 Gru 2010    Temat postu:

Gratuluję wszystkim uczestnikom a przede wszystkim osobom które zajęły I, II i III miejsce

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Czerwono-Zielona
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 02 Kwi 2009
Posty: 736
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 23 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from unbroken virgin realities
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 2:57, 25 Gru 2010    Temat postu:

Bardzo gorąco DZIĘKUJĘ za głosy!!!
To dla mnie piękny świąteczny prezent... Cudowne dopełnienie wigilijnego dnia.

Gratuluję wszystkim Przeciwniczkom - napisałyście naprawdę wspaniałe, urzekające opowiadania! To zaszczyt rywalizować z Wami.

Szczególnie gratuluję oczywiście dr Tygrysolce i Atris

Dziękuję Saph oraz Wszystkim biorącym udział i głosującym w konkursie za to, że dzięki Wam mogłam napisać mojego fika, bo... Ech, za dużo tłumaczenia. W każdym razie - dziękuję


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Czerwono-Zielona dnia Sob 3:25, 25 Gru 2010, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
a_cappella
Lekarz Rodzinny
Lekarz Rodzinny


Dołączył: 25 Wrz 2009
Posty: 842
Przeczytał: 2 tematy

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:44, 26 Gru 2010    Temat postu:

dr Tygrysolka napisał:
Naprawdę, nie wiesz, ile to dla mnie znaczy, zwłaszcza kiedy nikt w moim otoczeniu tej 'mojej pisaniny' nie bierze na poważnie

Przepraszam, że się tak nieładnie wtrącę, ale jak to nie bierze? Zresztą, najważniejsze, żeby pisanie dawało Ci satysfakcję i żebyś wiedziała, ile jest warte to, co piszesz. Powodzenia i niesłabnącego natchnienia Ci życzę!

Poza tym gratuluje serdecznie wszystkim, którzy wzięli udział w konkursie, bo nie dość, że się zebrali (mi się jeszcze nie udało xD), to napisali takie ładne świąteczne tworki! ^^


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin