Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Słony smak deszczowych dni [NZ 7/?]
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Przechowalnia
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 18:15, 05 Lis 2010    Temat postu: Słony smak deszczowych dni [NZ 7/?]

Witajcie!
Jestem tu nowa, ale od jakiegoś czasu śledzę Wasze, czy w zasadzie już - nasze forum, zafascynowana postacią House'a, a jeśli chodzi o fanfiction - twórczością z działu "Huddy". Dlatego w końcu zebrałam się w sobie i postanowiłam dołączyć tutaj, próbując swoich sił. Co z tego wyszło? Przeczytajcie sami i ocencie!
Pozdrawiam




Słony smak deszczowych dni - część 1

Jedna…
Druga…
Trzecia…
Setna…
Tysięczna…
Krople deszczu z coraz większą zawziętością otulały jego wyczerpane ciało. Stróżki chłodnej wody spływały mu po poszarzałej twarzy, rzeźbiąc zmarszczki na czole, gładząc podkrążone oczy, kreśląc kręgi na spierzchniętych ustach i siwawym zaroście. Były jak dotyk ukojenia po bardzo długim i ciężkim dniu. Ukojenia, którego tak rozpaczliwie teraz pragnął.
Nie miał pojęcia, ile już tak stoi w bezruchu, natarczywie wpatrując się w złowrogą czerń burzowego nieba, tak niezwykle kontrastującego z intensywnym błękitem jego oczu. Szczerze mówiąc, wcale go to nie obchodziło. Najzwyczajniej w świecie miał ochotę pobyć sam. Ponapawać się swoją samotnością, swoim cierpieniem i swoim egoizmem, których paradoksalnie w tym momencie szczerze nienawidził.
Ulewa zacinała wciąż mocniej i mocniej, a on stał i parzył. Ot tak, po prostu. Stał i patrzył. Nie czuł mokrej koszuli przylepiającej mu się do ciała. Nie czuł dreszczy wstrząsających nim raz po raz ani zimnych podmuchów wiatrów smagających go z każdej strony. Zapomniał nawet o rozdzierającym bólu nogi, jego wieloletnim, natrętnym towarzyszu. Miał wrażenie, że to wszystko przeżywa ktoś inny. Ktoś stojący obok niego. Ale przecież nikt przy nim nie stał. Nikt. Był sam. Zupełnie sam. Po raz kolejny.
Jedynym, co przypominało mu o tym, że jednak dalej wiedzie swój nędzny los genialnego diagnosty, cynicznego gbura i sfrustrowanego nieudacznika, było właśnie to uczucie pustki. Wszechogarniającej. Nieprzezwyciężonej. Takiej, która atakuje znienacka jak podstępna choroba i odbiera człowiekowi wszystko, nie tylko chęć życia czy radość, ale też marzenia, nadzieję, a nawet złudzenia. Nie miał nic. Zupełnie nic. Po raz kolejny.
Przymknął na chwilę powieki, by uśmierzyć pieczenie zmęczonych oczu. Na niewiele się to zdało. W dalszym ciągu czuł piasek i jakieś dziwne ciepło rozchodzące się pod powiekami. Szum deszczu dźwięczał mu w uszach. Uderzająca w dach woda wygrywała smutną, jednostajną melodię. Miał wrażenie, że tonie, grunt usuwa się spod jego nóg, a on nie potrafi utrzymać się na powierzchni ani złapać tchu. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie był tak bardzo zagubiony i tak bardzo… nieszczęśliwy.
Tak, on, Gregory House, był w rozpaczy.
Westchnął ciężko i otworzył oczy. Deszcz nie przestawał padać. Nie przynosił też oczekiwanego ukojenia, za to bezustannie przesiąkał wodą ubrania, znaczył ciało swymi potokami. Spojrzał na wieczorną, rozświetloną sylwetkę Princeton Plainsboro. Z dachu szpitala doskonale było widać najodleglejsze zakątki miasta. Lubił tak patrzeć. I myśleć. Analizować. Szukać odpowiedzi. Rozmawiać samemu ze sobą, własnym ja. Wreszcie cierpieć.
Dziwne. Jego wzrok nie potrafił z powrotem odzyskać ostrości, jak gdyby wszelkie obrazy przesłaniała szklana tafla. Kolory rozmazywały się nieco, a otoczenie w niewytłumaczalny sposób traciło swe właściwe kształty. Nagle poczuł słony smak w ustach. Od kiedy deszcz ma smak łez?

Don’t leave me in all this pain
Don’t leave me out in the rain
Come back and bring back my smile
Come and kiss this pain away
I need your arms to hold me now

/Toni Braxton "Unbreak my heart"/

***

- House!
Za swoimi plecami usłyszałem głośne wołanie, zabarwione jednocześnie niepokojem i irytacją. Skrzywiłem się. Ten człowiek zawsze mnie znajdzie, zwłaszcza w najmniej odpowiednim momencie. Niesamowite, że tym razem, aż tyle to trwało!
- Wilson – odburknąłem, nie poruszywszy się ani na milimetr.
- Co ci strzeliło do głowy, żeby tak tu stać? – zapytał, jakby ganił małe dziecko. Wiedziałem, że zaraz zacznie się kazanie, więc niechętnie odwróciłem się w jego stronę. – Leje! Jesteś cały przemoczony.
- A ty zaraz będziesz – powiedziałem spokojnie, choć z lekką zgryźliwością w głosie.
Rzuciłem okiem na ciekawskiego intruza. W zasadzie już teraz jego koszula i krawat w jakieś naprawdę idiotyczne wzorki wyglądały, jak wyjęte prosto z pralki. Potem spojrzałem na siebie. Rzeczywiście byłem przemoczony do suchej nitki. Po raz pierwszy poczułem, że jest mi zimno.
- House, przestań! Co ty wyprawiasz?
- Myślałem, że gramy w stwierdzanie oczywistości – oświadczyłem niewzruszony, żeby zyskać na czasie.
James tylko pokręcił głową z politowaniem.
- Co ty wyprawiasz? – powtórzył zawzięcie pytanie.
Obserwowałem, jak na jego twarzy maluje się gniew i narasta zniecierpliwienie, ale w orzechowych oczach czaiła się prawdziwa, przyjacielska troska. Stary, poczciwy James. Nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze się o mnie martwił. Byłem mu za to wdzięczny, choć starałem się tego zbytnio nie okazywać. Cały ja. Przecież on i tak wiedział swoje.
Milczałem.
Wilson podszedł bliżej. Nie miałem wątpliwości, że gdy tylko spojrzy mi w oczy, dowie się wszystkiego, niezależnie od tego, jak bardzo staram się to ukryć za pomocą moich wspaniałych zdolności aktorskich. Zbyt dobrze mnie znał. Nie myliłem się.
- Pogadaj z nią – od razu przeszedł do rzeczy. – Teraz. Zaraz. Już.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
- Z pogodą? – znów grałem na zwłokę, uśmiechając się niemal szyderczo, choć w obecnym stanie wiele mnie to kosztowało. – Oj, Jimmy, zapomniałeś, że ja leczę choroby, a nie aurę? Nic nie poradzę na to, że leje.
Rozłożyłem ręce w geście bezradności.
- Wiesz dobrze, że nie o tym mówię – powiedział, wzdychając.
Uwielbiałem się z nim droczyć. To było wręcz moje hobby.
- Uff… Ulżyło mi – kpiłem uparcie z głupkowatą miną – bo jak sam widzisz – wskazałem laską na swoje przemoczone ubrania, a później na hektolitry wody spadające z nieba – pogoda raczej za mną nie przepada. Olała mnie – skwitowałem, śmiejąc się. – I ciebie również – tym razem wskazałem na niego.
Wilson nie tracił opanowania:
- Miałem na myśli Cuddy. Porozmawiaj z nią.
Nic nie odpowiedziałem. Poczułem tylko, że krew szybciej zaczyna pulsować mi w żyłach, a dłoń zbyt mocno zaciska się na lasce.
- O co się znowu pożarliście? Niech zgadnę – ciągnął, udając niezwykle skupionego.– Zrobiłeś pacjentowi nieuzasadnioną biopsję mózgu bez jej zgody, w dodatku kompletnie nieprzydatną? Nie zjawiłeś się w przychodni? Czy wpłynęła na ciebie 3587 skarga od jakiegoś równie nawiedzonego pacjenta, co ty? – Teraz on kpił. Nie przerywałem mu. Niech się chłopak nacieszy. – A może kupiłeś Rachel w prezencie urodzinowym karaluchy zamiast sympatycznej maskotki?
Rachel. O niej nie pomyślałem. Bardzo przywiązałem się do tej małej. Za bardzo. Nie mam pojęcia jak, kiedy, dlaczego. Po prostu stało się. Ona chyba też mnie polubiła. Będzie mi brakowało tego słodkiego potworka. Czy zrozumie, że to już… koniec…? Przecież jest taka bezbronna, taka… kochana. Czy ja robię się sentymentalny?
- Czekaj, czekaj. – Wilson chyba nie zauważył mojego zamyślenia. To dobrze. – A może po prostu położyłeś się na tej stronie łóżka, co nie powinieneś? Cuddy lubi porządek. Musiałeś ją tym wkurzyć. No, to o co poszło? – ponaglił, wpatrując się we mnie z tym swoim śnieżnobiałym, pozornie niewinnym uśmiechem. Czasami naprawdę mnie denerwował.
- O nic – odpowiedziałem krótko.
Nie wiedziałem, jak mu wyjaśnić to, co się stało, co czuję, co myślę. Nie lubiłem się uzewnętrzniać, nawet przed najlepszym kumplem. Może nawet nie umiałem. Zresztą sam nie doszedłem jeszcze do ładu z tym wszystkim. Pogubiłem się. Ja!
Jego uśmiech zgasł. Pomyślałem, że przesłuchanie dopiero się zaczyna.
- O nic? – rzucił kąśliwie. Chyba nauczył się tego ode mnie. – I dlatego teraz Cuddy siedzi zapłakana w swoi gabinecie? Z powodu wielkiego nic? – starannie wyartykułował ostatnie słowo.
Poczułem jak coś przygniata mnie z niewyobrażalną siłą. Niewidzialne piętno ściskało mi gardło i nie zamierzało puścić.
- Płakała? – ten siedmioliterowy wyraz szybciej wypłynął z moich ust, niż zdążyłem pomyśleć nad jego treścią.
Przez ułamek sekundy odniosłem wrażenie, że zaskoczyło go moje pytanie. Nic dziwnego, sam byłem zszokowany.
Przytaknął skinieniem głowy.
- Naprawdę płakała? – teraz wyszedłem już na kompletnego idiotę.
Chyba działo się ze mną coś niedobrego. Starzeje się czy coś. Źrenice Wilsona rozszerzyły się w niedowierzaniu, przyjmując rozmiary piłeczek tenisowych - zgorzkniały, nieczuły House martwił się.
- Tak, House, płakała – potwierdził stanowczo i popatrzył na mnie, jakbyśmy spotkali się pierwszy raz w życiu. – Akurat przechodziłem obok jej gabinetu. Nie musiałem w zasadzie o nic pytać. Na twarzy miała wymalowane wielkimi literami: HOUSE. Coś ty jej zrobił? Dlaczego się pokłóciliście?
Pytania wbiły się we mnie swymi ostrzami. Zawsze to ja musiałem być winny. A Jimmy zawsze musiał wszystkiego się dowiedzieć i spróbować pomóc.
- Dzielny James Wilson zawsze w pogotowiu. Potrzebujesz pomocy, zadzwoń. Cztery, cztery, osiem, pięć… - nie mogłem się powstrzymać, ale szybko urwałem, napotykając na wpół karcące, na wpół zranione spojrzenie przyjaciela.
Zapadła krępująca cisza, a raczej dudnienie, bo słychać było jedynie owe dudnienie odbijających się od podłoża kropel deszczu, który chyba jeszcze bardziej przybrał na sile. Poczułem ukłucie żalu. Przyjrzałem się Wilsonowi. Wyglądał na zrezygnowanego i zgnębionego. Miał mnie dość. Nie dziwię się.
- To nie ma sensu – powiedział wypranym z emocji głosem. - Chciałem Wam pomóc. Tobie – zamilkł znacząco. – Ale to nie ma sensu.
Zlustrował mnie lekko zbolałym, lecz nadal troskliwym wzrokiem. Obaj musieliśmy wyglądać żałośnie. Ciekawe, co wyczytał z mojej twarzy, bo chwilę później odwrócił się i zaczął iść w kierunki zejścia z dachu.
Pięknie, pomyślałem, po prostu pięknie. Zawsze wszystko musiałem spieprzyć. Byłem zerem. Wilson chciał dobrze, a ja jak zwykle musiałem zmieszać go z błotem. Nie potrafiłem docenić nawet najlepszego przyjaciela. Trzeba było działać. I to szybko.
James był już w połowie drogi, gdy rozpaczliwie krzyknąłem:
- Zaczekaj!
Zatrzymał się natychmiast. Ja też znałem go na wylot. Nie tylko on mnie.
- Przepraszam – wydusiłem cicho.
Nie przepraszałem zbyt często. Było wiadome, że odczyta to jako oznakę desperacji i bezbronności. Niestety, właśnie w takim stanie się znajdowałem.
- Możesz powtórzyć? – spytał z lubością, jednocześnie się odwracając.
Miałem niemal stuprocentową pewność, że zechce się odegrać, zmuszając mnie do ponownego wyznania, które - bądź, co bądź - niemało mnie kosztowało. Ale co się nie robi dla przyjaciół? Schowałem dumę do kieszeni i pokuśtykałem w jego stronę. Noga strasznie mnie bolała.
- Przepraszam – powtórzyłem, kiedy stanąłem z nim twarzą w twarz. – To silniejsze ode mnie. Sam wiesz – zrobiłem smutną minę, by mi uwierzył.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że to niepotrzebne. Ja naprawdę żałowałem i szczerze go przeprosiłem.
Wilson położył mi rękę na ramieniu, a twarz automatycznie mu się rozjaśniła.
- W porządku – zawyrokował.
Uśmiechnąłem się krzywo. Zmrużył oczy i spytał dobrotliwie:
- To chcesz pogadać?
Znów w jego brązowych, teraz lekko zasępionych tęczówkach dostrzegłem tę bezgraniczną troskę. I coś jeszcze, co mnie doprawdy zaniepokoiło. Czyżby to było współczucie?
- Potem – przytaknąłem. – Potem – i spuściłem głowę, przecierając dłonią zmęczoną, mokrą twarz. – Idź już, Wilson. Nie chcę, żebyś nabawił się zapalenia płuc. Co wtedy zrobią twoi biedni pacjenci? Kto inny potrzyma ich za rączkę, tak wspaniale jak ty? Jesteś niezastąpiony – żartowałem ostrożniej niż przedtem, przewracając oczami, ale faktycznie się o niego troszczyłem. Chociaż tyle mogłem zrobić, by poczuć się lepiej, o ile cokolwiek było mi w stanie pomóc.
No i jeszcze w zawoalowanej formie powiedziałem mu, że nie mogę się bez niego obejść. O, taki jestem wspaniały.
- To ty sterczysz tu szmat czasu – zauważył. – Chodź do środka.
- Zaraz przyjdę – odparłem bez zastanowienia.
Jakoś nie protestował, wcześniej jednak obdarzając mnie analitycznym spojrzeniem. Musiałem zdać test. Był już przy drzwiach wiodących do budynku, gdy zawołał, przekrzykując deszcz:
- Ona cię kocha, House. Nie zapominaj o tym.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez shattered dnia Sob 14:10, 22 Sty 2011, w całości zmieniany 9 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cave
Rezydent
Rezydent


Dołączył: 25 Maj 2008
Posty: 1411
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 23:26, 05 Lis 2010    Temat postu:

Jestem po wrażeniem tego tekstu. Czytając nie mogłam doczekać się co będzie dalej.
Chyba nie wytrzymam.. Zamieść proszę szybko kolejną część


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agnes
Immunolog
Immunolog


Dołączył: 16 Maj 2010
Posty: 1023
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 9:53, 06 Lis 2010    Temat postu:

Od razu powiem, że specjalistką w pisaniu wywodów nie jestem, więc jeśli cokolwiek w moim komentarzu będzie się powtarzać i wydawać nielogiczne, to proszę nie być zła, bo zawsze piszę pod wpływem emocji.

Pierwsze pytanie - shattered, czy to twój debiut fikowy? Podejrzewam, że nie, bo opowiadanie jak na debiut jest po prostu za dobre. Ale jeśli jakimś cudem tak, to powiem tylko jedno - wow.

Już sam początek fika, to liczenie spadającychy kropli deszczu tworzy taki wyjątkowy, niespotykany klimat, który potem ciągnie się przez cały fik. Pozwala się wczuć w to, co czuje House, w otaczający go świat. Idealny początek

Cytat:
Najzwyczajniej w świecie miał ochotę pobyć sam. Ponapawać się swoją samotnością, swoim cierpieniem i swoim egoizmem, których paradoksalnie w tym momencie szczerze nienawidził.


W dwóch zdaniach oddałaś to, co potrafi czuć człowiek, gdy wie, że po raz kolejny schrzanił coś tylko przez bycie sobą. Brawo.

Cytat:
Od kiedy deszcz ma smak łez?


Jestem pod wrażeniem, naprawdę. Idealnie połączyłaś deszcz i łzy House'a, pokazując, że przecież on nie płacze. Bo zwykły płacz, szloch, byłby w tym przypadku bezsensowny. Właśnie takie stanie i moknięcie, i zasłąnienie się deszczem idelanie do niego pasuje.

Nie wiem czemu, ale część pisana w pierwszej osobie bardziej mi się podoba. Może dlatego, że uwielbiam opisy? A może po prostu o ty lepiej radzisz sobie w tej formie? Nie wiem, naprawdę.

A odnośnie drugiej części - Hilson Pokazałas go takim, jaki jest. Wilson wie wszystkie o House'ie, House i Wilsonie. I mimo tych wszystkich wątpliwości, złośliwości i kłótni cały czas są dla siebie bardzo ważni. No i oboje troszczą się o Cuddy.

Cytat:
O nic? – rzucił kąśliwie. Chyba nauczył się tego ode mnie. – I dlatego teraz Cuddy siedzi zapłakana w swoi gabinecie? Z powodu wielkiego nic? – starannie wyartykułował ostatnie słowo.
Poczułem jak coś przygniata mnie z niewyobrażalną siłą. Niewidzialne piętno ściskało mi gardło i nie zamierzało puścić.
- Płakała? – ten siedmioliterowy wyraz szybciej wypłynął z moich ust, niż zdążyłem pomyśleć nad jego treścią.
Przez ułamek sekundy odniosłem wrażenie, że zaskoczyło go moje pytanie. Nic dziwnego, sam byłem zszokowany.
Przytaknął skinieniem głowy.
- Naprawdę płakała? – teraz wyszedłem już na kompletnego idiotę.




Podsumowując - fik jest świetny. Z niecierpliwością czekam na następną część, w której, jak mam nadzieję, wyjaśni się zerwanie Huddy. Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zuu
Internista
Internista


Dołączył: 02 Sty 2010
Posty: 657
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 11:51, 06 Lis 2010    Temat postu:

Witam w dziale Huddy

Miło mi było przeczytać coś nowego. Zgodzę się z innymi, że piszesz bardzo fajnie - wręcz bawisz się słowami (co osobiście bardzo cenię i podziwiam).
Jestem zdecydowanie fanką twoich opisów w fikach

Życzę weny i czekam na kolejny twór


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:50, 06 Lis 2010    Temat postu:

Cave!
Dzięki wielkie Spokojnie, już niebawem postaram sie zamieścić kolejną część.


Agnes!
W zasadzie nie mam pojęcia od zcego zacząć. Chyba od tego, że od dawien dawna nie spotkałąm się z tak przemiłymi słowami!!! Dziękuję Tobie bardzo Nie spodziewałam się tak pozytywnej reakcji na moje gryzmoły
Zaskoczę Cię pewnie, bo to jest mój debiut fikowy. Przynajmniej w tym sensie, że po raz pierwszy piszę o Housie, a jeśli kiedykolwiek w ogóle pisałam jakiekolwiek opowiadania, to były krótkie, bezsensowne i chowane do szuflady - innymi słowy, nie ma czym się chwalić. Teraz jednak poczułam potrzebę, by coś napisać i oto są efekty Wszystko przez tego fascynującego House'a!
Z tymi łzami, deszczem - idealnie odczytałaś moją intencję. Powtarzam: idealnie. Do tego też w sumie nawiązuje sam tytuł opowiadania.
Czy coś się wyjaśni w kolejnej części? Zobaczysz To dość skomplikowana sytuacja, jak cały House zresztą.
Pozdrawiam

Zuu!
Dziękuję za powitanie! Cieszę się z Twojej opinii. Zabawa słowem to najciekwsze, ale i najtrudniejsze zadanie dla pisarza, nie sądzisz?
Również życzę weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agnes
Immunolog
Immunolog


Dołączył: 16 Maj 2010
Posty: 1023
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 12:04, 07 Lis 2010    Temat postu:

shattered, w pisaniu piękne jest właśnie to, że każde opwiadanie można zrozumieć na wiele sposobów. Ale jeśli dostrzeże się w nim to, co chciał przekazać autor, to tak, jakby dzielić z nim kawałek jego umysłu i duszy.

Fakt, House to skomplikowana postać. Dlatego też nie mogę doczekać się kolejnej części i zrozumienia, co znowu zepsół. Oczywiście nienaumyślnie

Jeśli to twój debiut fikowy to naprawdę ogromne brawa. A co do tych opowiadań do szuflady, to chętnie bym na nie zerknęła


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 20:30, 11 Lis 2010    Temat postu:

Tym razem bardzo krócutko, niestety. Powinnam to dołączyć do części pierwszej, ale skoro tak się nie stało, to teraz będzie krótka część druga, a potem dłuższa trzecia, która jest już na ukończeniu.
Pozdrawiam.



Słony smak deszczowych dni - część 2

Znów został sam. Czy odtąd właśnie tak miało wyglądać jego życie? Szare, puste, wypełnione bólem i wyrzutami sumienia? Czy najzwyczajniej w świecie nie miał prawa być szczęśliwym? Jeśli tak, to w zasadzie dużo się nie zmieni. Po prostu historia zatoczy koło. Wróci do swojego dawnego życia. Życia bez Cuddy i bez Rachel… Bez radości, uśmiechu i spełnienia... Zostaną przy nim tylko najwierniejsi towarzysze: drewniana laska, środki przeciwbólowe, butelka dobrego Burbona i nieodłączna medycyna. Być może jeszcze od czasu do czasu zainteresuje się nim Wilson, tradycyjnie przemówi do jego rozsądku, każe wziąć się w garść i przestać zachowywać się, jak skończony kretyn. Ale czy to wciąż będzie życie, a nie jedynie marna egzystencja?
Kiedyś by mu to nie przeszkadzało. W końcu przez wiele lat właśnie taką zbudował sobie rzeczywistość. Przyzwyczaił się do samotności, zgorzknienia, własnych słabości. Ale tych kilka ostatnich miesięcy nauczyło go, że można żyć inaczej. Lepiej. Że codzienność wcale nie musi boleć. Czuł, że się zmienił, choć mimo to dalej pozostał sobą. Był po prostu Housem, tyle że w bardziej uczłowieczonej, szczęśliwszej wersji. Housem, który nie potrafił i nie chciał cofnąć czasu ani stracić tego, co z wielkim trudem zdołał wydrzeć z rąk losowi. Housem, któremu nie zależało na tym, by udowodnić, że bajek faktycznie nie ma, a wręcz przeciwnie, bo pragnącym chyba jak nigdy wcześniej, uczynić coś wbrew sobie - spróbować uwierzyć, że one naprawdę istnieją. Czyżby w końcu oszalał?

How I wish I could surrender my soul
Shed the clothes that become my skin (…)
How I wish I'd chosen darkness from cold
How I wish I had screamed out loud,
Instead I've found no meaning
I guess it's time I run far, far away; find comfort in pain (…)
How I wish I could walk through the doors of my mind;
Hold memory close at hand,
Help me understand the years
How I wish I could choose between Heaven and Hell
How I wish I would save my soul.
I'm so cold from fear (…)
It's more than just words: it's just tears and rain

/James Blunt "Tears and rain"/

Odchylił głowę w tył, by w pełni poczuć zimne strugi wody na twarzy. Od dziecka kochał deszcz. Nie miał pojęcia, dlaczego. Ból w nodze nie ustawał, jakby ktoś kawałek po kawałku rozkrawał mu mięsień. Syknął lekko, po czym włożył rękę do kiszeni marynarki w poszukiwaniu fiolki z białymi pastylkami. Wyćwiczonym, zręcznym ruchem otworzył wieczko, wysypał kilka tabletek na wilgotną dłoń i połknął je za jednym razem, żałując w tym momencie, że przestał brać Vicodin.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez shattered dnia Wto 10:59, 28 Gru 2010, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agnes
Immunolog
Immunolog


Dołączył: 16 Maj 2010
Posty: 1023
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 21:22, 11 Lis 2010    Temat postu:

Fakt, ta część jest krótka. Jednak to duża, ogromna wręcz umiejętność w krótkich tekście pokazać to, co nieraz nie mieści się kilkunastu stronach. Może i niewiele wnosi do fabuły, ale za to przyjemnie się ją czyta. I jest, jak to mówi moja przyjaciółka, gitez

Cytat:
Zostaną przy nim tylko najwierniejsi towarzysze: drewniana laska, środki przeciwbólowe, butelka dobrego Burbona i nieodłączna medycyna. Być może jeszcze od czasu do czasu zainteresuje się nim Wilson, tradycyjnie przemówi do jego rozsądku, każe wziąć się w garść i przestać zachowywać się, jak skończony kretyn.


W kilku zdaniach podsumowałaś życie House'a bez Cuddy, bez szczęścia i bez marzeń. Ślicznie.

Ja jak zwykle jestem oczarowana opisami, które (i tak, będę to powtarzam) uwielbiam. Zarówno czytać, jak i pisać. Czekam na więcej, jakiś zwrot akcji i rozmowę z Wilsonem Bo, jak powszechnie wiadomo, problemy Huddy bez Wilsona to już nie problemy Huddy. Tak więc Weny.

Pozdrawiam,

Agnes.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
sylrich05
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 23 Lis 2009
Posty: 164
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Btm
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 9:10, 12 Lis 2010    Temat postu:

fik jest bardzo ciekawy, podoba mi się. czekam na kolejną część. zgadzam się z agnes potrafisz zmieścić coś w krótkim tekście, a inny zrobili by to w kilku stornach, albo wcale nie przekazali.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zuu
Internista
Internista


Dołączył: 02 Sty 2010
Posty: 657
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 12:31, 12 Lis 2010    Temat postu:

Niech to będzie dla ciebie, swego rodzaju komplement, że chciało mi się zalogować na moim superwolnym komputerze tylko po to by napisać komentarz

Kolejna część utrzymuje się na równym (o ile nie lepszym) poziomie i cały czas zachwyca. Mi "długość" tej części osobiście nie przeszkadza. Nie lubie gdy ktoś na siłę ciągnie temat by napisać jak naj więcej. Wsród tylu różnobarwnych fików miło mi przeczytać coś nowego. Niby sam pomysł nie powala orginalnością bo Huddy związków i rozstań ci u nas na pęczki ale sposób w jaki to opisujesz ... no po prostu brak mi słów

Dziękuje za wena

Mam nadzieję, że już niedługo napiszesz kolejną część
Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
roland96
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 17 Wrz 2010
Posty: 178
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Leszno/Wilkowice
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 14:56, 12 Lis 2010    Temat postu:

Mmm...jak ja kocham takie fiki. Pełne opisów (dzięki, którym moja wyobraźnia działa na największych obrotach) i emocji (tych pokazanych bezpośrednio, jak i tych, które muszę sama wyszukać i nazwać).
Szczerze mówiąc,podczas czytania poczułam emoje House'a na własnej skórze. Wszystko jakby ucichło, a ja słyszałam tylko bicie swojego serca i wewnętrzny głos, który podpowiadał mi, że też czasami czuję się samotna i beznadziejna. Masz talent, naprawdę. Niewiele osób umie sprawić, by czytelnik odczuł wszystko to, co przeżywa bohater, na sobie.

Czekam z cierpliwością (która, swoją drogą, szybko gdzieś ucieka. O! Już sobie poszła) na kolejną część.
Wena!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 19:19, 13 Lis 2010    Temat postu:

Wow Znów nie spodziewałam się tak wspaniałej reakcji z Waszej strony! DZIĘKUJĘ To naprawdę szalenie miłe i mobilizujące!

Agnes!sylrich05!

Macie rację, czasami kilka słów może zdziałać o wiele więcej niż długie strony jakieś paplaniny. Cieszę się, że - jak piszecie - udało mi się trafić w sedno

Zuu!
To dla mnie przeogromnyyyyy komplement! Dziękuję bardzo!

roland96!
Nawet nie podejrzewałam, że ten tekst może wywołać aż takie emocje!!! Powaliłaś mnie swoim komentarzem totalnie! Mam nadzieję, że Ciebie nie zawiodę i jeszcze nie raz tak się poczujesz Jeśli, oczywiście, będziesz chciała.

Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez shattered dnia Sob 19:25, 13 Lis 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 17:44, 15 Lis 2010    Temat postu:

Słony smak deszczowych dni - część 3

Duży, biały ręcznik leżał złożony w kant na moim biurku. Nie był moją własnością i nijak miał się do wystroju mojego wykwintnego gabinetu. Zmoczony od stóp do głów, otworzyłem szklane, świeżo wypolerowane drzwi prowadzące do tego wspaniałego królestwa, przy okazji zostawiając na nich mokre smugi, a od windy aż dotąd - pokaźną kałużę wody. Jakby nie patrzeć, sprzątacze też muszą mieć jakieś zajęcie, prawda? Nie tylko ja powinienem ciężko zaharowywać się chwałę szpitala.
Podchodząc do biurka, zauważyłem suche ubrania przewieszone przez fotel. One też nie były moją własnością. Te kolory, te wzorki - nie miałem wątpliwości, że chwilę przede mną musiał tu zajrzeć Wilson. On zawsze lubił być ubezpieczony, czy raczej… zabezpieczony i lubił ubezpieczająco zabezpieczać czy zabezpieczająco ubezpieczać również innych. Zamiast więc zostać onkologiem, mógłby zrobić błyskotliwą karierę w firmie ubezpieczeniowej czy hm… zabezpieczeniowej? To wszystko z pewnością było jego sprawką. Troskliwy i empatyczny Jimmy nie opuścił mnie w potrzebie. Jak zwykle zresztą. Prawie się wzruszyłem. Też jak zwykle. Ale wiadomo, prawie robi sporą różnicę.
Zdążyłem chwycić ręcznik i wytrzeć nim twarz, kiedy do gabinetu wparowały moje pisklaki.
- Miałeś rację z tym chło… - Chase urwał wpół słowa, patrząc na mnie pytającym wzrokiem. - …niakiem.
Trzynastki nie zatkało:
- Coś ty zrobił? – wypaliła.
Zignorowałem ją i, wycierając włosy do sucha, odparłem tryumfalnie:
- Oczywiście, że miałem rację. Zawsze mam. Czy kiedykolwiek w to wątpiliście?
- Nie - skwitowali chórem jak dzieci w przedszkolu, choć ich miny mówiły zupełnie coś innego.
Wszyscy kłamią. Niemniej jednak, nieźle ich sobie wychowałem.
Trzynastka, Taub, Chase i Foreman - mądrala, tupeciarz, pan-wiem-wszystko i pyskacz. Właśnie takich ludzi potrzebowałem, najlepszych z najlepszych. Spojrzałem na nich z dumą. Mam nadzieję, że tego nie dostrzegli, bo w przeciwnym razie staliby się jeszcze bardziej nieznośni niż zwykle, a przecież i tak musiałem użerać się z ich nadętym ego każdego dnia. Wprawdzie czasami, no dobra, dość często okazywali się skończonymi idiotami, lecz to nie zmieniało faktu, że byli najwybitniejszym zespołem diagnostycznym w tej części Stanów. A co tam, niech będzie - w tym kraju, na tym kontynencie, na całym globie i pewnie też we wszechświecie. Komu to zawdzięczali? No komu? Odpowiedź jest tak jasna i banalna, że aż nie chce mi się tego mówić. Oczywiście, że mnie! Gdyby nie ja, mój olbrzymi intelekt, nadzwyczajna błyskotliwość, niesamowity diagnostyczny zmysł, nieoceniona umiejętność łączenia najdrobniejszym szczegółów i rozwiązywania najbardziej absurdalnych zagadek medycznych, do tego wrodzony wdzięk, urok, poczucie humoru i jeszcze parę innych podobnych przymiotów, cała ta ich czwórka byłaby nikim. A tak uchodzili za niezastąpioną elitę, którą upokarzałem, obrażałem i - wbrew pozorom - na swój specyficzny sposób uwielbiałem, by pod opieką mojej genialnej osoby, mogła dzień w dzień stawać się jeszcze bardziej perfekcyjna. Tak perfekcyjna jak ja. Chociaż nie, mnie przecież nie sposób doścignąć, a tym bardziej prześcignąć. Co to, to nie. Nigdy. Wiem, skromność zawsze była moją mocną stroną. Cóż, bywa.
- Wyglądasz, jakbyś wpadł do basenu – ciekawski Taub postanowił wesprzeć Hadley w drążeniu tematu. – Co się ci stało?
- Chciałem się ochłodzić – palnąłem z kpiącym uśmieszkiem, żeby wreszcie przestali mnie męczyć. Ludzie chyba nigdy nie oduczą się zadawania bezsensownych pytań. Trzynastka zmrużyła podejrzliwie oczy. – A teraz, moje pisklaczki, do roboty. Podajcie pacjentowi leki. Chyba po to was tu trzymam.
- Jasne – zasyczał Forman.
Po chwili wszyscy troje posłusznie opuścili gabinet.
Tymczasem ja postanowiłem skorzystać z dobroci Jamesa i zmieniłem górną część garderoby, fundując przy tym darmowy striptiz wszystkim przechodzącym obok mojego gabinetu. Sam nie wiem, po co zgodziłem się na te szklane ściany! Pewnie mogłem zasłonić żaluzje, ale coraz częściej wstrząsające mną zimne dreszcze skutecznie wybiły mi ten pomysł z głowy. Miałem w planach sprzedawać bilety na swój występ, który dodatkowo zaczął zyskiwać na pikanterii, jako że przechodziłem do zmiany spodni, ale realizację tego fenomenalnego pomysłu nieoczekiwanie przerwał mi Wilson. Kompletnie suchy, przebrany i zadowolony z siebie stanął w drzwiach, podziwiając moje wyczyny.
- Kasa biletowa jest obok – poinformowałem go. – Pospiesz się, bo to ostanie miejsca.
- Dzięki, ale bilet już mam – zaświergotał z uśmiechem. – Trzymasz go w ręku.
Spojrzałem na kawał szmaty, jaki - istotnie - trzymałem w ręku.
- Chyba nie mówisz o tych cudownych spodniach?
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, słysząc szyderstwo w moich ustach. Nie miałem pojęcia, co go tak cieszyło. Irytował mnie, więc postanowiłem się podrażnić.
- Doceniam twój gest – wyznałem trochę szczerze, trochę prześmiewczo. – Cóż bym zrobił bez tych ekstra modnych ciuchów?
- Dostałbyś zapalnie płuc i był jeszcze większą kulą u nogi niż zwykle.
- Być może – odparłem poważnym tonem, by zaraz krzyknąć: – Ale, Wilson, na miłość boską, mam nosić spodnie o pięć numerów za duże?! Nie każdy ma tak wielki tyłek, co ty!
Roześmialiśmy się jednocześnie, patrząc na swoje równie chude sylwetki, po czym - chcąc, nie chcąc - ostatecznie ubrałem te nieszczęsne spodnie i rozsiadłem się wygodnie w fotelu, rozmasowując obolałą nogę. James usadowił się naprzeciwko mnie.
- Rozmawiamy czy milczymy?
- Milczymy – zadecydowałem.
No to sobie milczeliśmy. Długo. Nieznośnie. Wyczekująco.
Obydwaj doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to tylko gra. Chodziło o to, kto więcej wytrzyma, a komu jako pierwszemu puszczą nerwy. To był nasz stały schemat od kilkunastu lat. Niemal zawsze wyglądał w podobny sposób. W moim rajskim świecie dochodziło do jakieś katastrofy, czytaj: miałem problem i potrzebowałem rady Wilsona, ale jak to ja, nie umiałem prosić o pomoc. Na szczęście Jimmy nie wymagał ode mnie wielu znaków dymnych. On po prostu wiedział, gdy coś było nie tak i bez mrugnięcia okiem przybiegał mi na ratunek. Przeważnie na samym początku robiłem wszystko, by uwierzył, że nic złego się nie dzieje, unikałem odpowiedzi, wyśmiewałem go. Potem on walił te swoje racjonalizujące gadki, aż w końcu decydowałem się wyznać wszystko lub większość z tego, co mnie trapiło. Następnie racjonalizujące gadki przeistaczały się w doradzająco-moralizujące wykłady. I w ten oto magiczny sposób obaj zyskiwaliśmy pełnię szczęścia.
Czy ten proces przebiegał też w odwrotną stronę? - spytacie. Owszem, niestety bez imponujących efektów. Może poza nielicznymi wyjątkami, zwłaszcza dotyczącymi budowania przez Wilsona nowych związków z kobietami, do których jakoś nie miał specjalnie oka, przez co często musiałem brać sprawy w swoje ręce, by ustrzec przyjaciela przed tymi harpiami żerującymi na jego gołębim serduszku. Nigdy nie nadawałem się na dobrą wróżkę. Istnieje również opcja, że byłem potwornym egoistą. Bałem się stracić Jimmy’ego. Chciałem go mieć na wyłączność. Trudno. Ideałów nie ma.
Oczywiście, zdarzało się, choć znacznie rzadziej, że to nie Wilson przybiegał do mnie, a ja sam kuśtykałem do niego i, unikając zbędnych ceregieli, nie zważając na jego przesadnie cierpiętnicze miny i westchnienia, gdy przerywałem mu coś ważnego, wylewałem swoje żale, prosiłem - choć to chyba nie najwłaściwsze słowo - raczej ordynarnie domagałem się rady.
A James robił, co mógł. Odstawiał mnie totalnie zalanego do domu, wypisywał wyłudzane szantażem recepty na Vicodin, pozwalał podkradać swoje żarcie, odbierał telefony ode mnie w środku nocy, wysłuchiwał moich jęczeń, pożyczał ostatnie pieniądze. Wpierał, pocieszał, przemawiał do rozsądku, powstrzymywał przed popełnianiem głupot. Z różnym skutkiem, ale starał się. I nieustająco mnie chronił, przede wszystkim przede mną samym. Zazwyczaj udawałem, że strasznie denerwuje mnie ta jego przesadna troska, jednak w głębi duszy byłem mu naprawdę wdzięcznym za to, że jest tak bardzo… wilsonowaty. Kogoś takiego, niemal mojego przeciwieństwa, najbardziej potrzebowałem.
Tak, James Wilson był bez wątpienia moim najlepszym przyjacielem i znał mnie jak nikt inny.
Dużo zmieniało się w moim życiu, a on wciąż pozostawał blisko, mimo szyderstw i cynicznych dowcipów z mojej strony, mimo tego, że nawet w jednej tysięcznej nie potrafiłem być takim niezastąpionym kumplem dla niego, jakim on był dla mnie. Ufałem mu bezgranicznie, choć i on potrafił mi dopiec i w zadziwiający sposób zawlec w ślepy zaułek. Do dziś pamiętam, jak podpiłował moją laskę, powodując że runąłem z hukiem na szpitalnym korytarzu albo gdy uprowadził moją cudowną gitarę z żądaniem okupu. Cicha wody brzegi rwie - powiadają. Z pewnością.
Bywało, że razem spędzaliśmy miło czas. Bywało, że sprzeczaliśmy się zjadliwie. Bywało, że lubiłem go i nienawidziłem jednocześnie. Czasami do szału doprowadzały mnie jego pouczające kazania, pobłażliwy uśmiech, ten spokój w oczach czy szukanie dobra we wszystkich i wszystkim, ale chyba takie właśnie są koszty prawdziwej przyjaźni. Zresztą, to ja o wiele częściej doprowadzałem go do obłędu. Niemniej jednak przez te wszystkie lata akceptowaliśmy się wzajemnie, takimi jakimi byliśmy. On tolerował moje wybryki i dziwactwa, ja - jego wścibskość i przewidywalność. Ceniłem Wilsona. Był autentycznie wspaniałym gościem. I martwiłem się o niego, choć średnio wychodziło mi okazywanie, że jest dla mnie kimś ważnym i bliskim. On i tak swoje wiedział. Dlatego właśnie siedział tu teraz ze mną i cierpliwie czekał, aż wreszcie się przed nim otworzę. Przyznam szczerze, tym razem było z czego się spowiadać. Ojciec Jimmy się ucieszy...


Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez shattered dnia Wto 11:00, 28 Gru 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agnes
Immunolog
Immunolog


Dołączył: 16 Maj 2010
Posty: 1023
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 9:20, 16 Lis 2010    Temat postu:

I... jest nowa część! Nie powiem, jestem zadowolona. Ale żeby nie mieszać, to rozłożę swój komentarz na parę część.

Hilson Stworzyłaś cudownego, serialowego, prawdziwe friendshippowego Hilsona. Spodobał mi się tak bardzo, że jestem w stanie padać ci do stóp i błagać o więcej. I proszę, nie każ mi tego robić, bo naprawdę lubię moje duże ego

Cytat:
Ceniłem Wilsona. Był autentycznie wspaniałym gościem. I martwiłem się o niego, choć średnio wychodziło mi okazywanie, że jest dla mnie kimś ważnym i bliskim. On i tak swoje wiedział.


Parę słów, które opisuję stosunek House'a do Wilsona i Wilsona do House'a.

Cytat:
- Rozmawiamy czy milczymy?
- Milczymy – zadecydowałem.




Skromność House'a Nie wiem, jakim cudem to zrobiłaś, ale naprawdę, czytając myśli House'a poczułam się, jakbym siedziała w jego głowie. I owszem, bardzo mi się to spodobało. Proszę o więcej

Coś mało Huddy, ale jestem w stanie ci to wybaczyć. Znaj mą łaskawość

No i bym zapomniała. W oczy rzucił mi się jeden błąd:

Cytat:
- Wyglądasz, jakbyś wpadł do basenu – ciekawski Taub postanowił wesprzeć Huddly w drążeniu tematu. – Co się ci stało?


Hadley. Nie Huddly, ale Hadley.

Życzę Weny i czekam na więcej.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Agnes dnia Wto 9:21, 16 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 10:56, 16 Lis 2010    Temat postu:

Agnes, dziękuję pięknie!


Błąd już poprawiłam. Wszystko przez to Huddy, Huddy i Huddy! Potem się człowiek zakręci.

Co do tej części, cóż, jest inna, w zasadzie bez Huddy, ale to tak wyjątkowo. Dlaczego? Bo chciałam też stworzyć wątki, nazwijmy je, poboczne - po to, żeby lepiej wniknąć w sytuację House'a. Pokazać, jakie relacje łączą go z Wilsonem, a przez to jaki wpływ może on wywrzeć na związek House'a i Cuddy. Jak już ustaliłyśmy, Huddy bez Hislona to prawie bezsens Podobnie z ekipą House'a - wskazanie, jak House patrzy na świat, w jakim środowisku się obraca itd. W kolejnej części będzie już typowe Huddy!!!

Również życzę weny! Może w końcu coś napiszesz? Liczę na to!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Czerwono-Zielona
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 02 Kwi 2009
Posty: 736
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 23 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from unbroken virgin realities
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 15:52, 16 Lis 2010    Temat postu:

Shattered, jestem pod wielkim wrażeniem Twojego talentu. Gdzieś Ty się dotąd chowała?

Początek z opisem House'a moknącego w deszczu na dachu szpitala zawładnął mym sercem całkowicie. Uczucia po prostu wywlewają się z ekranu i wpadają wprost do mej duszy... Mogłabym czytać ten fragment w nieskończoność wciąż i wciąż, i za każdym razem każde słowo z taką samą (albo jeszcze większą) siłą poruszałoby moje serce... Brak mi słów, by opisać jak piękny jest ten fragment.

A opis hilsonwej przyjaźni - absolutna perełka. Takie po house'owemu rzeczowe, ale jednocześnie wzruszające, i - jakże trafne podsumowanie ich relacji. I to ich wspólne milczenie... Cudowne. Jestem pod wrażeniem.

Życzę Ci wielu przyjemnych i tak owocnych jak te dotąd chwil nad klawiaturą (:

Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:05, 17 Lis 2010    Temat postu:

Czerwono-Zielona!
Rozpływam się pod wpływem Twojego komentarza i zastanawiam się, kto zbierze mnie z podłogi? Dziękuję za tak niesamowicie podnoszące na duchu, mobilizujące i zwyczajnie wspaniałe pochwały!!! To dla mnie cudowne uczucie wiedzieć, że ktoś w taki sposób jak Ty odbiera ten tekst. Jeszcze raz dziękuje!
Pozdrawiam serdecznie i również życzę weny


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez shattered dnia Śro 20:07, 17 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:02, 25 Lis 2010    Temat postu:

I tak oto Shattered zamieszcza kolejną część Ta już jest o wiele bardziej na temat, a więc przesiąknięta Huddy i dużo dłuższa. Co prawda bawię się w tym przypadku w Huddy w wersji hilsonowej, aczkolwiek nikt chyba nie ma wątpliwości, że Huddy bez Hislona na dobrą sprawę nie istnieje!
Pozdrawiam cieplutko,
Shattered

PS.
Jeśli mogę sobie pozwolić na trochę prywatny, to dedykuję tę część Agnes i Czerwono-Zielonej!!!


Słony smak deszczowych dni - część 4

Chwyciłem moją ukochaną czerwono-szarą piłeczkę i zacząłem odbijać ją o podłogę. To mnie uspokajało, pozwalało poukładać myśli, naprowadzić na właściwe tory. Kto wie, ile istnień ludzkich uratował ten mały, niepozorny przedmiot? Dzięki niemu łatwiej mi było stawiać trafne diagnozy. Liczyłem, że być może teraz przyda się w ustaleniu, co powiedzieć Wilsonowi i jak odzyskać Cuddy. Piłka opadała i unosiła się co chwilę. Góra-dół. Góra-dół. Góra-dół. Kątem oka dostrzegłem, że ta monotonna czynność denerwuje Jamesa - który od dobrych piętnastu minut nie poruszył się ani na chwilę, tylko z rękami skrzyżowanymi na piersiach tępo wpatrywał się, to we mnie, to w deszcz spływający po szybie tuż za moimi plecami - ale nie zaprzestałem zabawy piłką. Poza tym chciałem zająć czymś dłonie.
- Ojcze, zgrzeszyłem – z ubolewaniem pęknąłem jako pierwszy.
Byłem wdzięczny Wilsonowi za to, że do tej pory się nie odezwał. Jednak ta cisza w końcu zaczęła mi przeszkadzać. Nic nie powiedział, choć jego mimika zmieniła się momentalnie. Dalej czekał. W końcu poddałem się. Mimo kamiennej twarzy i tradycyjnie luzackiego zachowania, byłem w rozsypce, dokładnie tak samo, jak kilkadziesiąt minut temu, gdy moknąłem na dachu szpitala.
- Pokłóciłem się z Lisą. Warczeliśmy na siebie jak dwa rozwścieczone psy – wyznałem zachrypniętym od dłuższego milczenia głosem, bardziej zwracając się do wciąż trzymanej w dłoniach piłki, niż do przyjaciela. – Ona swoje, ja swoje i jad lejący się ze wszystkich stron. Chyba możesz to sobie wyobrazić. To nie takie trudne. Znasz nas.
Bez większego zaskoczenia pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Sądzę, że do tego wszystkiego gromy sypały się z nieba, a każde wasze słowo słyszało pół dzielnicy. – Nie wiedzieć, czemu kąciki moich ust zadrgały lekko. Miał rację. – Ale to nic nowego. Nie pierwszy i nie ostatni raz ciskacie w siebie sztyletami. Tacy już jesteście – spuentował, rozkładając ręce, jakby tłumaczył pięciolatkowi coś banalnie oczywistego.
- Co ty nie powiesz? – wyrwało mi się niespodziewanie.
Ten ironiczny tekst puścił mimo uszu. Wiedziałem, że jego obojętny ton jest pozorny. Zdychał z ciekawości, by poznać dalszą część mojej historyjki i nie w głowie mu było zwracanie uwagi na jakiekolwiek zaczepki.
- Mów dalej – usłyszałem delikatną zachętę, odnosząc nieodparte wrażenie, że jestem na jakieś terapii dla czubków.
Swoją drogą już dawno twierdziłem, że Wilson powinien zrobić drugą specjalizację. Z psychologii.
- Może nie pierwszy raz się pokłóciliśmy, ale pierwszy raz tak ostro. A czy ostatni? W sumie tego nie wykluczam.
Nagle zaschło mi w gardle. Zapadła dziwna cisza. Za wszelką cenę unikałem wzroku Jamesa. Nie chciałem, by zobaczył strach i rozdarcie, jakie pewnie czaiły się w moich oczach.
- Przestań wygadywać bzdury, House – skarcił mnie stanowczo, jednak w jego głosie dało się wyczuć niepokój. – Na pewno, jak zwykle, coś sobie ubzdurałeś. Przesadzasz i wyolbrzymiasz. O co poszło? – zapytał, rezygnując z wygodnego opierania się na krześle, za to kładąc łokcie na biurku, by skrócić dystans między nami.
Westchnąłem. Nie miałem pojęcia od czego zacząć. Nie umiałem i nie chciałem zrelacjonować tej awantury z Cuddy. Musiałbym przypominać sobie wszystko od nowa, przeżywać po raz kolejny, a to bolało. Bolało jak jasna cholera. Postanowiłem więc rzucić kilkoma hasłami.
- Zaczęło się od tego, że nie odebrałem Rachel z przedszkola. Zwyczajnie zapomniałem. Miałem ciężki przypadek. Foreman spieprzył badanie. Zrobił się chaos. – Machnąłem dziwacznie rękami i ukryłem zmęczoną twarz w pustych już dłoniach. – Cuddy wróciła wieczorem do domu po jakieś ważnej konferencji. Siedziałem w domu. Sam. Bez Rachel. Rozpętało się piekło. Nie pytaj o szczegóły, błagam – wyjęczałem prawie bezgłośnie.
- Co takiego?! Zapomniałeś odebrać dziecko z przedszkola? – zszokowany do granic możliwości Wilson starannie wymawiał każde słowo, spoglądając na mnie z nieukrywaną pogardą.
Gdyby to mogło zabijać, pewnie leżałbym martwy na podłodze. Cudowny wujek Jimmy nigdy nie zachowałby się tak nieodpowiedzialnie.
- Daruj sobie ten wzrok. Wiem, że jestem kretynem – przyznałem zupełnie serio.
Chciałem jak nigdy zapaść się pod ziemię.
- Przez grzeczność, nie zaprzeczę – zasyczał. – Powiem więcej: jesteś totalnym kretynem.
- Dzięki za komplement – zakpiłem gorzko, wykrzywiając usta. – To samo powiedziała mi Lisa.
- I słusznie!
W jego oczach pojawił się twardy błysk, łudząco podobny do tego, jaki widywałem wielokrotnie u Cuddy. O ironio!
- Wiem – powtórzyłem niemal bezwiednie.
- Co działo się później? – to w sumie nie było pytanie, zabrzmiało raczej jak nieznoszący sprzeciwu rozkaz.
Nasza terapia nabierała tempa. Jak tak dalej później, mam marne szanse, by wyjść stąd żywym. Coś paliło mnie od środka z niespotykaną mocą. Czyżby to było poczucie winy? Okropna rzecz.
- Dowiedziałem się, że jestem egocentrycznym dupkiem, na którym nigdy nie można polegać, bo zawsze myślę tylko o sobie. Że jak zwykle wykazałem się skrajną nieodpowiedzialnością. Że nie można mi ufać – wymieniałem na jednym wydechu, powoli nie panując nad drżeniem rąk. Oprałem je na kolanach, jednocześnie spuszczając wstydliwie wzrok. – Że naraziłem Rachel, że coś mogło się jej stać… – urwałem na moment. Czułem się strasznie podle. Wszystko to było szczerą prawdą. Wilson chyba odnotował moje zmieszanie, bo nieznacznie zmienił wyraz twarzy na łagodniejszy, co prawdopodobnie miało mi dodać otuchy. Ale nie dodało. – Ona, ona ma rację, James. – Spojrzałem prosto w te jego brązowe tęczówki. – Ma cholerną rację. Przez własną głupotę mogłem skrzywdzić Rachel. Rachel, która tak bezgranicznie mi zaufała!
Wstałem w gwałtownym przypływie gniewu, bezmyślnie chwytając laskę opartą o drewniany mebel i równie automatycznie rzuciłem ją przed siebie. Przeleciała całą długość gabinetu, po czym z trzaskiem wylądowała na ziemi, wcześniej nieomal rozbijając szklaną ścianę.
Ku mojemu zdziwieniu, Wilson zdobył się na wesoły komentarz:
- Ładny strzał. Chwała, że nie trafiłeś we mnie.
Prychnąłem. Mnie samemu nie było do śmiechu. Chwilowa furia minęła. Jej miejsce zajęła zaskakująca niemoc. Dla odmiany wydobyłem z siebie cichy szept. W pierwszej chwili ledwo rozpoznałem, że należy do mnie.
– Zaufała mi. Mi, któremu nie wolno ufać. Zawiodłem ją i Lisę. Zawiodłem wszystkich... Siebie… Nie wiem, jak to się mogło stać. Nie wiem – znów powtarzałem bez sensu.
Ponownie zapadało to nieznośne milczenie. Słychać było tylko deszcz dudniący w szyby i mój niespokojny oddech. Wilson też wstał. Teraz, dla odmiany, wyglądał na kogoś mocno zszokowanego, wręcz przerażonego.
- Greg... – Zauważyłem, że zwrócił się do mnie po imieniu. Czynił tak tylko w szczególnych sytuacjach. Gdy były naprawdę źle. – Usiądź. Proszę...
Przez parę długich, napiętych sekund mierzyliśmy się przenikliwie wzrokiem. Szybko oceniłem, czy warto protestować, po czym wydukałem:
- Dobrze, ojcze Jimmy.
Drobna drwina wcale nie przyniosła mi ulgi. Wilson zniżył się do mojego poziomu tak, by nasze oczy się spotkały. Jego były smutne, moje – zamglone, pogrążone w rozpaczy i desperacji, tak przynajmniej sądziłem. Akt pierwszy kazania nadchodził. Tyle tylko, że w tym momencie bardzo chciałem go wysłuchać.
Wilson starannie dobierał słowa, siląc się na dobroduszny ton, który ciężko mi było zdzierżyć:
- Nie każdy od razu przyzwyczaja się do nowych sytuacji. Pewne rzeczy wymagają czasu. Opieka nad kimś, w tym przypadku nad – tu uśmiechnął się blado – dwiema cudownymi kobietami nie jest łatwym wyzwaniem, szczególnie dla kogoś takiego jak ty, House, kto przez wiele lat był sam. Odpowiedzialność za drugą osobę nie przychodzi ot tak. – Pstryknął palcami. – Tego człowiek się uczy. Każdego dnia. – Zamknąłem na chwilę powieki, jakby przeszył mnie potworny ból i przytaknąłem prawie niewidocznym skinieniem, bardziej na znak, że go słucham, niż rozumiem i się z nim zgadzam. – Ty również nie ominiesz tej lekcji. Inaczej po prostu się nie da. Stało się to, co się stało, ale musisz iść dalej. Pokazać, że możesz się postarać, że potrafisz być odpowiedzialny. Jesteś fighterem. Dasz radę – pocieszał mnie.
Tak, James byłby nie tylko świetnym pracownikiem firmy ubezpieczeniowej oraz psychologiem, ale też wybitnym kaznodzieją. Drugiego takiego faceta ze świecą szukać, jak igły w stogu siana.
Machinalnie podniosłem mój ulubiony czerwony kubek z blatu i wziąłem do ust łyk czarnego czegoś, co stanowiło jego zawartość. Zimna kawa okazała się ohydna. Pozostało mi jedynie skrzywienie się z niesmakiem.
- To nie wszystko – wyszeptałem, zły na siebie, że instynktownie chcę wygadać się jeszcze bardziej. Zazwyczaj do mentalnego ekshibicjonizmu było mi daleko, ale nie dziś. – Po awanturze o Rachel poszliśmy cios za ciosem. Padło dużo cierpkich słów z obu stron – zamilkłem, zbierając w sobie siły. – Na początek wygarnęliśmy sobie drobiazgi, jak jej szpilki walające się po całej sypialni i kosmetyki zalegające w mojej szufladzie czy moje wygniecione ciuchy porozrzucane w najdziwniejszych zakątkach domu i stertę naczyń, których nigdy nie zmywam.
- Pozwolisz, że nie skomentuję? – James spytał z politowaniem.
Nie stać mnie już było nawet na kpiący uśmiech, więc kontynuowałem:
- Potem zrobiło się jeszcze gorzej. Od słowa do słowa przeszliśmy do… - uciąłem.
Chyba zobaczył wahanie na mojej twarzy, bo postanowił na mnie nacisnąć:
- Do?
Westchnąłem tak ciężko, jakby przywalił mnie betonowy blok i posłałem mu spojrzenie pełne wyrzutu, choć to przecież ja sam chciałem się wyspowiadać, a on raczył mnie jedynie wysłuchać. No, powiedzmy, że tak było – w sporym uproszczeniu.
- Stwierdziła, że być może zbyt pochopnie zamieszkaliśmy pod jednym dachem i że być może nie dorosłem do tego, by być jej partnerem i opiekunem dla Rachel – z rozgoryczeniem wyłożyłem wszystkie karty na stół. James uniósł brwi, rozszerzając w osłupieniu źrenice do niebezpiecznie dużych rozmiarów. – Cuddy potrzebuje kogoś, kto będzie dla niej oparciem, a ja najwyraźniej nim nie jestem. Prosiła, żebym wszystko sobie przemyślał. Wtedy porozmawiamy. I – kolejny raz zawahałem się – kazała mi się wynosić.
- Co? Naprawdę cię wyrzuciła? – przyjaciel nie krył zszokowania. – Masz się wyprowadzić?
- Niedosłownie – odparłem bez entuzjazmu. – Na sam koniec zasugerowała, że być może… być może to, co jest między nami… że… że połączył nas tylko seks – jąkałem się, by ostatecznie wyznać to, co w tym wszystkim chyba najmocniej mniej zabolało.
Jak w ogóle mogła tak pomyśleć? No jak?
- Wiesz dobrze, że to nieprawda! – Wilson przerwał mi oburzony. – Cuddy była rozgniewana, chciała ci dopiec!
Zignorowałem go, ciągnąłem:
- Tego było za wiele. Nie wytrzymałem. Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem. Potem pojechałem do swojego mieszkania. Od tej pory nie odzywamy się do siebie. Koniec opowieści.
Zamilkłem teatralnie. Mimo opowiedzenia tego wszystkiego, co od ponad siedemdziesięciu dwóch godzin rozsadzało mnie od środka, nie poczułem większej ulgi. Złość, ból, niepewność rozchodziły się po moim ciele jak trucizna. Nie, wbrew pozorom to nie były dla mnie nowe uczucia, ale rzadko doświadczałem ich tak mocno jak wtedy.
- Przecież wy się kochacie, House! – Wilson z trudem pohamowywał emocje.
Nie odezwałem się ani słowem. Szaleńczo pragnąłem, żeby to, co wykrzyczał, było prawdą.
- Ile to już trwa? – zapytał w końcu, niepocieszony brakiem mojej reakcji na ckliwe wzmianki o miłości.
- Od piątku. Trzy dni.
Teraz on przestał się odzywać. Obaj błądziliśmy wzrokiem po gabinecie w poszukiwaniu odpowiedzi, co dalej. Żadna pomoc nie nadchodziła, a wskazówki zegara jakby jeszcze zwolniły. W sumie wspólne milczenie nie wychodziło nam najgorzej.
- Oj, powiedz coś wreszcie! – fuknąłem z irytacją. – Walnij tę swoją umoralniającą gadkę. Miejmy to już z głowy.
- Szczerze?
Co za głupie pytanie, pomyślałem.
- Ty nie potrafisz inaczej. Kłamstwo nie jest twoją mocną stroną, w przeciwieństwie do mnie.
Chciałem uśmiechnąć się złowieszczo, ale zamiast tego wbiłem wzrok w podłogę.
- Trochę mnie zatkało – odparł bez przekonania.
Wiedziałem, że kłamie, a on wiedział, że ja wiem.
- No dobra, jestem wstrząśnięty – poprawił się z rezygnacją.
- Wstrząśnięty, niemieszany czy raczej niezmieszany, skoro jesteśmy już w tej stylistyce, mój ty agencie Jej Królewskiej Mości? – zapytałem retorycznie, szczerząc zęby.
Dziś moje żarty w ogóle na niego nie działały. Nic. Żadnej reakcji. Mnie w sumie też nie przynosiły jakieś szczególnej satysfakcji.
- Greg – znów ten współczujący, protekcjonalny ton. Nie cierpię użalania i litowania się nade mną, choć wtedy było mi wszystko jedno, może nawet tego potrzebowałem. – Pozwól, że przypomnę ci kilka rzeczy, gdybyś miał problemy z pamięcią. – Wziął głębszy oddech, chyba dla lepszego efektu. – Jesteście z Cuddy razem od ponad pół roku.
- To już nie jest pewne – zauważyłem cierpko.
- Od miesiąca tworzycie wspólny dom.
- To też już nie jest pewne.
- W zasadzie można powiedzieć, że zostałeś ojcem. Rachel cię uwielbia.
Tu właściwie trudno było zaprzeczać. Punkt dla Wilsona.
- Zbudowaliście z Lisą związek oparty, zaznaczam, nie tylko na seksie. – Wywróciłem oczami. – Ale i na więzi emocjonalnej. Staliście się rodziną. Długo oboje o to wszystko walczyliście. Chyba nie chcesz tego zrujnować przez jedną kłótnię?
James zgrabnie podsumował osiągnięcia moich kilku ostatnich miesięcy życia. Przypuszczam, że lepiej bym tego nie ujął, jednak musiałem maskować emocje, nie byłbym sobą.
- To brzmi jak opis jakieś łzawej telenoweli – zagadnąłem. – Od kiedy reklamujesz filmy?
- Ja jedynie stwierdzam fakty, które tak ubóstwiasz i przed którymi nie uciekniesz. – Z twarzy Wilsona nie zniknęły opanowanie i determinacja. – Ty i Lisa kochacie się. To najważniejsze – wyśpiewał, jak naćpany eliksirem szczęścia.
- O to właśnie chodzi! – wrzasnąłem ze złością, dotkliwie waląc pięścią w biurko. – Jimmy, zrozum wreszcie, że świat nie jest taki prosty i cukierkowy, jak się tobie wydaje! Życie to nie metoda zero-jedynkowa. Albo coś jest białe, albo czarne. Nie! Jest szare, nieprzewidywalne i brutalne. Miłość to nie wszystko. To, że ludzie się kochają nie załatwia wszystkiego!
Kolejne zdania wypływały z moich spierzchniętych ust, mieszając się z rozczarowaniem, gniewem i poczuciem beznadziejności. Gdyby nie to, że nie chciałem demolować sobie gabinetu, chętnie zrzuciłbym wszelkie bibeloty leżące na moim biurku, a potem ciskał gdzie popadnie książkami z ustawionej po mojej lewej biblioteczki, nie zapominając o przywaleniu jakimś grubym tomiskiem Wilsonowi w podziękowaniu za te bzdury, którymi mnie karmił. Miałem dość tych jego górnolotnych, przesłodzonych do granic możliwości opowieści o szczęśliwym świecie wypełnionym miłością, tej jego niezachwianej wiary w ludzi i uczucia, tego jego durnego wyrazu twarzy, z którym na mnie spoglądał.
- Z czego się śmiejesz? – warknąłem, dysząc ciężko.
- Z twojej głupoty, House. – Rozłożył dłonie w geście stwierdzającym oczywistość i w zabawnie sposób władczy poprawił się w krześle. – Sam przed sobą boisz się przyznać, że się zmieniłeś. Bo kochasz! Bo Cuddy i Rachel cię zmieniły – oświadczył teraz już poważnym tonem. – Ukrywasz skrzętnie emocje, gawędząc o niesprawiedliwym świecie. A tak naprawdę wiesz, że miłość dużo zmienia. W zasadzie wszystko.
To była kolejna uwaga Wilsona, przed którą nie potrafiłem się obronić. A może wcale nie chciałem? Znał mnie doskonale. Czasami miałem wrażenie, że lepiej niż ja sam. I umiał wbić szpilę w samo sedno. Przygryzłem wargi, czując w ustach rdzawy smak krwi.
- Wilson… - w sumie nie miałem pojęcia, co zamierzam mu powiedzieć, zabrakło mi właściwych słów.
Odwróciłem głowę i pokuśtykałem do okna, by nie mógł czytać mi z twarzy. Deszcz padał i padał.
James się nie ruszył, ale też nie dawał za wygraną. Widocznie uznał, że musi doprowadzić tę rozmowę do końca, od a do z, bo jak coś robić, to dobrze albo wcale. Tylko, co jeśli rozwiązanie zagadki przychodzi zbyt późno lub, co gorsza, nigdy?
- House, ona jest z tobą, bo cię kocha – przekonywał ciepło. – Bez względu na wszystko. Bez względu na to, jaki jesteś.
Nikt tak jak on, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo ja - na pozór nieczuły hipokryta, niedbający o uczucia i opinie innych - potrzebowałem akceptacji. Była mi ona wręcz niezbędna do normalnego, codziennego funkcjonowania, do posuwania się na przód, co jednak nie zmieniało faktu, że każdemu przeciętnemu człowiekowi w pierwszej kolejności do życia niezbędny wydaje się tlen. Tylko kto powiedział, że Gregory House jest przeciętnym człowiekiem?
- Już ci mówiłem, tego nie wiadomo – odezwałem się beznamiętnym tonem, obserwując krople spływające po szybie.
- Czego? – drążył. – Tego, że Cuddy jest z tobą czy tego, że cię kocha?
A co to za różnica?
Wzruszyłem ramionami.
- Znaczna – podkreślił. – Co do tego pierwszego możesz mieć pewne wątpliwości, co do drugiego - nie masz najmniejszego prawa ich mieć. A ja ci mówię, że obie te rzeczy są pewne – stwierdził z taką pewnością w głosie, jakby od tego zależało życie co najmniej wszystkich ludzi w tym szpitalu.
- Jasne – bąknąłem powątpiewająco, choć w głębi serca miałem wielką nadzieję, że się nie myli.
Ciężka, ciepła dłoń spoczęła na moim ramieniu, podobnie jak kilkadziesiąt minut wcześniej, z tą jednak różnicą, że teraz deszcz nie lał nam się na głowy.
- Lisa jest z tobą – dobiegł mnie z bardzo bliska łagodny szept Jamesa. – Kocha cię. I ty też ją kochasz. Proszę, nie spieprzcie tego.
Wiedziałem, że kibicuje nam z całego serca. Zależało mu na naszym szczęściu. Na moim szczęściu. A moje szczęście to przecież szczęście Cuddy. Nie byłem jednak w stanie dobyć z siebie dźwięku, by mu podziękować.
Przetarłem ręką czoło, niemal je miażdżąc. W głowie, niczym tekst znienawidzonej piosenki, brzmiały mi słowa Wilsona. Ona cię kocha, House. Nie zapominaj o tym. Obraz wycieńczonej twarzy, podkrążonych oczu, wątłej sylwetki i koślawo ułożonej pod wpływem bólu nogi majaczył niewyraźnie na lekko zaparowanej szybie. Nie tylko wyglądałem żałośnie, faktycznie byłem żałosny. Kocha cię. Bez względu na wszystko. Bez względu na to, jaki jesteś. Mój oddech stawał się coraz płytszy i bardziej urwany. Krew stanowczo zbyt szybko pulsowała mi w żyłach. I ty też ją kochasz.
Miał rację.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez shattered dnia Wto 11:01, 28 Gru 2010, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agnes
Immunolog
Immunolog


Dołączył: 16 Maj 2010
Posty: 1023
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 20:06, 26 Lis 2010    Temat postu:

shatt, dziękuję Naprawdę, jestem wniebowzięta, kiedy wiem, że ktoś zadedykował mi cudowne, pełne emocji i świetnie napisane opowiadanie. Jeszcze raz dziękuję.

Co do tej części - jest świetna. Cały czas trzymamy się w temacie Hilsona, a jednak przechodzimy do Huddy. Cóż, naprawdę, ta część bardzo mi się podoba. Pokazuje to, że House'owi strasznie zależy na Cuddy i Rachel i jest w stanie przełknął wszystko, strach, dumę, swoją wieczną upartość i samotność byleby tylko z nimi być, byleby nic im się nie stało. Byleby nie zniszczyć tego, co między nimi było.

Bardzo podoba mi się to, że opisałaś życie House'a i dwóch Cuddy jako namiastkę rodziny. Pięknie

Cytat:
Przetarłem ręką czoło, niemal je miażdżąc. W głowie, niczym tekst znienawidzonej piosenki, brzmiały mi słowa Wilsona. Ona cię kocha, House. Nie zapominaj o tym. Obraz wycieńczonej twarzy, podkrążonych oczu, wątłej sylwetki i koślawo ułożonej pod wpływem bólu nogi majaczył niewyraźnie na lekko zaparowanej szybie. Nie tylko wyglądałem żałośnie, faktycznie byłem żałosny. Kocha cię. Bez względu na wszystko. Bez względu na to, jaki jesteś. Mój oddech stawał się coraz płytszy i bardziej urwany. Krew stanowczo zbyt szybko pulsowała mi w żyłach. I ty też ją kochasz.
Miał rację.


Cudo. Ten ostatni akapit budzi tyle emocji, że naprawdę, po prostu nie idzie mu się oprzeć. I jeszcze (wiem, to głupie) przez moment myślałam, że House zemdleje. Wiesz, krew szybko pulsująca w żyłach, urywany oddech Tak, wiem, jestem dziwna i ciężkokapująca

Życzę Weny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 18:46, 03 Gru 2010    Temat postu:

Agnes napisał:
Pokazuje to, że House'owi strasznie zależy na Cuddy i Rachel i jest w stanie przełknął wszystko, strach, dumę, swoją wieczną upartość i samotność byleby tylko z nimi być, byleby nic im się nie stało. Byleby nie zniszczyć tego, co między nimi było.


Lepiej bym tego nie ujęła. Włąśnie taki jest "mój" House - zrobi wszystko, byle tylko nie być już samotnym.

Dzięki Agnes za miłe słowa


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zuu
Internista
Internista


Dołączył: 02 Sty 2010
Posty: 657
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:23, 04 Gru 2010    Temat postu:

*bierze głęboki oddech* Biję się pierś - przegapiłam III część ale już to naprawiam. Kurczę! Znów zabrałaś nas w krainę najpiękniejszego Huddy mimo, że Cuddy nawet na chwilę się nie pojawiła. Jest pięknie, Wilson - anioł stróż Huddy. Jak zawsze czuwa, pomaga. House - idealnie opisany, dokładnie taki jaki jest, mówi o uczuciach nie tracąc na swojej housowości.
Nie chcę by zabrzmiało to banalnie ale naprwdę piszesz rewelacyjnie i już debiutem na Horum podbiłaś nasze serca. Gratuluję i oficjalnie zostaje twoją fanką.
Czekam na kolejną twórczość, z głębi serca pozdrawiam i życzę wena

PS. Pojawia się także piękny friendshipowy Hilson


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Czerwono-Zielona
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 02 Kwi 2009
Posty: 736
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 23 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from unbroken virgin realities
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:54, 04 Gru 2010    Temat postu:

Shaterred! Dziękuję gorąco za dedykację! Jest mi szalenie miło...

Cytat:
Rozpływam się pod wpływem Twojego komentarza i zastanawiam się, kto zbierze mnie z podłogi?

Chyba ja powinnam, skoro to przez mój komentarz Ale jeśli pojawiła się kolejna część, to wnioskuję, że szczęśliwie udało Ci się podnieść swe ciało W razie czego oczywiście służę pomocą

Podczas czytania pierwszej linijki serce o mało mi nie stanęło
Cytat:
Chwyciłem moją ukochaną czerwoną-

Myślałam, ze będzie: Chwyciłem moją ukochaną Czerwono-Zieloną

(Tak przy okazji - powinno chyba być czerwono-szarą ).

Shaterred. Piszesz świetnie. Literacko, językowo, interpunkcyjnie, stylowo. Jesteś dokładna, oddajesz uczucia... Ale... nie wiem, jak Ci to napisać... Zastanawiam się od tylu dni… Zwłaszcza, że ta część została mi zadedykowana... Co jest dla mnie tak miłe i wzruszające. Ale chcę, żebyś wiedziała, że przeczytałam i przemyślałam. I chciałabym być z Tobą szczera. Hmm... Bo ja to tak naprawdę mało hudzinkowa jestem... I może dlatego, gdy przyszło do real-Huddy, to po prostu nie oszalałam z radości Przepraszam... Jak dla mnie to zbyt duże stężenie wylewnego Huddy-House'a na centymetr kwadratowy tekstu Wiem, że to jest dział "Huddy" i weszłam tu na własne ryzyko, więc na to, że fik jest o Huddy narzekać nie mam prawa Więc nie narzekam
Podzielę się za to z Tobą pewną moją obserwacją. Otóż uwielbiam, gdy ktoś pisze o uczuciach House'a. I Ty to robisz fenomenalnie. No rozgryzłaś go po prostu Odnoszę tylko takie wrażenie, że te wylewne wyznania brzmiałyby lepiej, gdyby komentował je narrator, a nie House we własnej osobie. Bo już samo to, że House tak bardzo uzewnętrznia się przez Wilsonem, to jak na niego sporo. A gdy jeszcze na dodatek pogłębia tę analizę swoich stanów emocjonalnych skrupulatnym wewnętrznym monologiem, to dla mnie jednak za dużo. Wiem, że to, co piszę, może zabrzmieć jak herezja, bo sama przecież tak lubię zagłębiać się w tę house'ową psychikę w swoich tekstach. I ja oczywiście widzę w Housie te wszystkie emocje, nie twierdzę broń Boże, że one w nim nie siedzą. Sądzę tylko, że on sobie przypuszczalnie aż tak do końca nie zdaje z nich sprawy... To oczywiście tylko moje bardzo subiektywne gdybanie, ale mam wrażenie, że on bardziej analizuje fakty niż uczucia - z nimi ma raczej problem... Nie uświadamia ich sobie i robi wszystko, żeby przed nimi uciec. Dlatego w moim odczuciu brzmi to lepiej, gdy o przeżyciach i rozterkach House'a mówi narrator, bo to jest jednak punkt widzenia kogoś innego, obserwatora z zewnątrz, autora… Muszę przyznać, że pisanie o uczuciach House’a nie jest zadaniem łatwym, bo jego wizerunek kłóci się z wszelką uczuciowością, a jednocześnie przecież każdy uważniejszy obserwator zdaje sobie sprawę z istnienia w tym bohaterze silnych emocji. Umiejętność wypośrodkowania pomiędzy tymi dwoma pozornie sprzecznymi obrazami to nie lada wyzwanie, i każdy znajduje na to inny sposób. Wybacz, że to piszę, ale w moim odczuciu House jest tu jednak zbyt introspektywny… Choć kto wie, co tam się pod jego czachą dzieje…? Może naprawdę tak wszystko analizuje…? To już jest bardzo indywidualna sprawa każdego z nas, jak interpretujemy zachowanie House’a…

Prawdę powiedziawszy nie wiem, na czym polega różnica, ale zupełnie inaczej odbieram pierwszą część tego fika, która, jak pisałam, zachwyciła mnie absolutnie, a która też jest pełna emocji... Ale w jakiś inny sposób. Jedyną różnicą, jaką zaobserwowałam, jest to, że tam House jest opisywany "z zewnątrz", a tutaj - robi to sam osobiście. A może to kwestia shipa? Tu jest go być może jak na moją wytrzymałość za dużo, ale fani Huddy z pewnością są zachwyceni

Droga Shaterred, mam nadzieję, że nie uraziłam Cię moimi słowami. Chciałam tylko możliwie najlepiej oddać mój punkt widzenia. Nie zmieniłam zdania o Tobie i nadal uważam, że piszesz naprawdę fajnie. Może po prostu zaprezentowałaś podejście do historii i jej bohatera, które akurat nie wpasowało się w moje... Ale zawsze dobrze i ciekawie jest poznać punkt widzenia drugiej osoby. Cieszę się, że mogłam poznać Twój

Cytat:
Właśnie taki jest "mój" House - zrobi wszystko, byle tylko nie być już samotnym.


O, i tu chyba zrozumiałam wszystko. Bo „mój” House taki nie jest Po prostu – drobna różnica poglądów

Pozdrawiam Cię serdecznie


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Czerwono-Zielona dnia Sob 20:56, 04 Gru 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Szpilka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 15 Maj 2010
Posty: 255
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 2:45, 05 Gru 2010    Temat postu:

Piszę ten komentarz już prawie miesiąc… a właściwie piszę go jedynie w głowie, no ale zawsze, haha. Shattered, piszesz naprawdę ładną historię. Historię, która ma w sobie to, co powinno mieć każde szanujące się opowiadanie, haha, a mianowicie – rozmowy, myśli i opisy rzeczywistości a to wszystko musi być oczywiście zalane strumieniem emocji.

Ujmujący początek. Krople deszczu… tak dokładnie policzone i opisane… ach, jeden wielki opis z Twojej strony i uśmiech zadowolenia z mojej. Podoba mi się. I Wilson! W ogóle Twój Wilson jest cudowny! Jest taki… taki jaki powinien być on i taki jaki powinien być przyjaciel. Tu przeskoczę sobie do części czwartej i ją podam za największy przykład. I milczenie w części trzeciej – „Rozmawiamy czy milczymy?” – uwielbiam ten tekst (wiem, to dość dziwne uwielbienie, ale nic na to nie poradzę). Tak więc podsumowując – Wilson pierwsza klasa! A raczej friendshipowy Hilson. Kolejna rzecz chwytająca mnie za serce to narracja i sam House. Na pewno jest house’owaty a to najważniejsze. Dobrze pokazałaś to, że nie jest mu wcale łatwo mówić o tym co czuje. I tu przejdę do narracji – nie jest żadną tajemnicą, że bardzo lubię opowiadania pisane w pierwszej osobie. Uważam, że to właśnie za pomocą opisu myśli House’a z jego perspektywy można oddać cały jego charakter. Sam gest znaczy jedno, gest w komentarzem narratora to znów coś innego, a gest z podsumowaniem House’a to już coś fantastycznego. Oczywiście jeśli jest to wykonane w jakiejś dobrej formie. U Ciebie jest, więc mnie się podoba. Choć narracja jest tu chyba wymieszana, prawda? Mam na myśli pierwszą i drugą część. Ale ok, zabawa sposobem narracyjnym też jest fajna;) Przynajmniej każdy znajdzie coś dla siebie. Zwróciłam jeszcze uwagę, że udało Ci się opisać Huddy właściwie… bez Huddy a to już zawsze jakieś osiągnięcie. Brawo! Mimo, że postępki House’a nie pasują do mojego wyidealizowanego obrazka z jego osobą ze smutkiem muszę stwierdzić, że mogą być prawdopodobne. Chociaż House… haha, ok, nic nie mówię, to wszystko zależy od punktu widzenia. Ja przykładowo mam niebywały talent do przypisywania odpowiedzialności za wszystko co złe każdemu z wyjątkiem Grega. Dobrze, że są ludzie, którzy patrzą na to trochę bardziej obiektywnie;) Tak więc ładnie pokazałaś, że House’owi zależy, że kocha Cuddy… no i Rachel, a przy tym jest sobą! No bo, gdyby nie był to już dawno poszedłby do Lisy przeprosiłby ją i może nawet powiedział to, co wyznał Wilsonowi.

Podsumowując – jeśli to jest Twój debiut to chcę wiedzieć jak będzie to wszystko toczyło się dalej! W końcu wiadomo – im dłużej coś się robi tym lepiej to wychodzi. Przynajmniej zazwyczaj. A jeśli początek jest dobry sam w sobie, to później można mieć nadzieję na coś naprawdę genialnego. Ja ją mam i życzę Tobie, żebyś kiedyś coś takiego napisała! Niewiele Ci brakuje, bo już ten fik jest dobry.

Powodzenia, weny i czasu!
Pozdrawiam
Szpilka


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
shattered
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 05 Lis 2010
Posty: 47
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:42, 18 Gru 2010    Temat postu:

Oj, dawno mnie tu nie było! Strasznie dawno! Tymczasem horumowa aktywność kwitnie. Pięknie, moi drodzy! Obiecuję nadrobić zaległości!
Tak więc witam wszystkich!
Dziękuję za wszelkie komentarze:-)

Zuu!
I znów dziękuję ślicznie za tak cudowne słowa! Cieszę się, że podoba Ci się mój hilson. Jakoś tak z niezwykłą łatwością mi się go pisze. W sferze huddy relacja na linii House-Wilson jako niezawodny analizator - jest bardzo ważna, dlatego poświęcam mu tyle miejsca. Sądzę, że tak najprościej jest pokazać „obdartego z maski” House’a. Jeszcze raz dzięki !

Czerwono-Zielona!
Cenię sobie szczerość. Rozumiem, że możesz nie przepadać za przesłodzonym huddy i milutkim Housem. Naprawdę to szanuję i dziękuję za wszystkie piękne słowa pochwały, jak i te bardziej krytyczne. Wszystkie są dla mnie bezcenne!

To może parę słów wyjaśnienia. Nie jest tajemnicą, że osobiście uważam, że House i Cuddy idealnie pasują do siebie i lubię opisywać ich skomplikowane relacje. Owszem, mój House jest bardzo uczuciowy, po prostu tak – mimo tej jego pozornej obojętności, chamstwa, kpiny – go postrzegam. Jako człowieka w głębi serca bardzo wrażliwego i bardzo przeżywającego to, co go spotyka (choć nie zawsze, a w zasadzie prawnie nigdy nie mówiącego tego wprost). Jako kogoś, kogo strasznie łatwo zranić, kogoś, kto jak każdy kocha, czuje szczęście i smutek, boi się i – znów mimo wszystko – po tym, co przeszedł (lata bycia samotnym, wygrana walka z vicodinem itd.) za nic w świecie nie chce być już sam i dlatego jest w stanie podjąć nawet desperackie kroki (zagorzali fani House’a-gbura powiedzą, że kompletnie do niego niepasujące), byle tylko nie być nigdy więcej samotnym i tak beznadziejnie nieszczęśliwym jak wcześniej. Może to idealistyczne podejście, ale nie zamierzam go zmienić. Jeśli ktoś lubi House’a w wersji, ujmijmy to, klasycznej z pierwszych sezonów, to moje opowiadanie nie jest dla niego. Ten House, którego opisuję, jest człowiekiem po przejściach, innym niż parę lat temu, a mimo to takim samym – jakkolwiek paradoksalnie to brzmi. A więc dalej kpi, poniża, rzuca cynizmem („stary” House), ale robi to z większą rozwagą i częściej ukazuje swoją lepszą, do tej pory głęboko skrywaną twarz. Dlaczego? Bo życie i miłość go zmieniły. Wiem, banał, jednak ja naprawdę w to wierzę – ludzie się zmieniają, nawet House. Mam nadzieję, że uda Wam się wraz z rozwojem wydarzeń spróbować zrozumieć mój punkt widzenia. Zwracajcie proszę szczególną uwagę na opisy, zwłaszcza to, co sądzi Wilson w kolejnych częściach opowiadania.

Cytat:

Odnoszę tylko takie wrażenie, że te wylewne wyznania brzmiałyby lepiej, gdyby komentował je narrator, a nie House we własnej osobie. Bo już samo to, że House tak bardzo uzewnętrznia się przez Wilsonem, to jak na niego sporo. A gdy jeszcze na dodatek pogłębia tę analizę swoich stanów emocjonalnych skrupulatnym wewnętrznym monologiem, to dla mnie jednak za dużo.


Czerwono-Zielona, a ja tak właśnie widzę House’a – zagubionego, przestraszonego życiem człowieka, który skrupulatnie analizuje sytuację i swój stan emocjonalny rozkłada na czynniki pierwsze. Ze sobą jest szczery i to brutalnie szczery, oczywiście z pewnymi wyjątkami, kiedy stara się coś wyprzeć ze swojej świadomości. I nie uważam, by House był nieuświadomiony, co do swoich emocji – jest i to czyni go jeszcze bardziej tragiczną postacią. Ale słusznie piszesz, że to nasze fanfikowe gdybania. „Kto wie, co się tam pod jego czachą dzieje?” – pozwolę sobie Ciebie zacytować.
Dziękuję Tobie za inny punkt widzenia, rozumiem go również i szanuję! W żaden sposób mnie nie uraziłaś, przeciwnie, to cenna lekcja. A! I dziękuję za pochwałę stylu!


Szpilko!
Miesiąc zabierałaś się za napisanie komentarza? Wow!

Szalenie dziękuję za miłe takie słowa z Twojej strony. Usłyszeć to od kogoś tak wspaniale piszącego jak Ty, to prawie jak wygrać miliony na loterii!! Cieszę się, że Ci się spodobało! Szczególnie uradowały mnie Twoje pochwały odnośnie Wilsona i że dobrze pokazałam, że Housowi zależy na Rachel i Cuddy. To było dla mnie bardzo istotne.

Cytat:
Sam gest znaczy jedno, gest w komentarzem narratora to znów coś innego, a gest z podsumowaniem House’a to już coś fantastycznego.


Zgadzam się z Tobą w pełni, co do narracji pierwszoosobowej, że tylko ona tak głęboko chyba jak żadna inna wnika w stan psychiczny bohatera i – wbrew pozorom – ukazuje coś ponadto to, co zawarte może być w narracji trzecioosobowej, jest bardziej prawdziwa, dobitna. Sama nie wiem, jak to ująć.
Nawiasem mówiąc, zamierzam bawić się narracją i przedstawić w różnych osobach w zależności od części.

Przy okazji, gdybyś chciała bardziej zrozumieć mojego House'a, przeczytaj proszę to, co napisałam w odpowiedzi powyżej Czerwono-Zielonej.


Zatem, jeszcze raz WIELKIE DZIĘKI, dziewczyny! Również życzę Wam weny i czasu! Pozdrawiam cieplutko!



Edit:
Słony smak deszczowych dni - część 5

Zostań.
Sześć liter. Dwie sylaby. Jedno słowo. Tak niewiele mogło sprawić, by jej świat nie rozsypał się jak domek z kart. Jeden wyraz wyszeptany cicho, gdy odchodził. Jeden wyraz po to, by zatrzymać go przy sobie. Jeden wyraz po to, by ocalić swoje szczęście.
Jeden wyraz.
Zostań.

Nie spała dobrze tej nocy. Ani poprzedniej. Ani jeszcze wcześniejszej. Od trzech długich dni trapiła ją bezsenność. Samotne noce ciągnęły się w nieskończoność i nawet szlochanie w poduszkę nie przynosiło ukojenia.
Nie potrafiła przywyknąć do pustego, zimnego łóżka, do milczących poranków i nieczułych wieczorów, do tej nieznośnej ciszy, jaka zapanowała wokół niej. Zbyt mocno i zbyt szybko przyzwyczaiła się do silnego ramienia otaczającego ją przez sen, do dotyku szorstkiego policzka na twarzy, gdy budziły ją pierwsze promienie słońca, do słodkiego pocałunku na dzień dobry i do pięknych błękitnych oczu wpatrzonych w nią z figlarnym uwielbieniem, kiedy zmęczona kładła się spać. Pragnęła usłyszeć kolejną kpinę z jego ust i stukot laski, oznajmiający, że wrócił do domu. Do ich domu.
Przez cały weekend nie mogła znaleźć sobie miejsca, odnosząc wrażenie dziwnego wyobcowania we własnych czterech ścianach. Czuła się winna i beznadziejna. W końcu doszła do wniosku, że musi zająć się czymś, by poskromić myśli. Sprzątnęła swoje buty walające się w nieładzie po sypialni, o które tak zajadle i jednocześnie tak niewyobrażalnie dziecinnie się awanturowali. Uporządkowała stertę kosmetyków, wyjmując z jego szafki te należące do niej. Chciała, by więcej nie gniewał się z tego powodu. Postanowiła też pozbierać jego ubrania, wyprasować je i ułożyć na półce obok swoich. Te wszystkie czynności w zasadzie nie miały sensu, skoro go nie było. Ale wydawało jej się, że tak trzeba, że tego potrzebuje, że coś to zmieni, może cofnie czas i wykrzyczane w gniewie gorzkie słowa, zastępując je tym jednym, najważniejszym, którego wówczas zabrakło.
Zostań.
Kłótnia, jakich w sumie przez kilkanaście lat znajomości odbyli już pewnie miliony, tym razem zrujnowała wszystko. Była pierwszą tak ostrą, ale miała rozpaczliwą nadzieję, że – paradoksalnie – nie ostatnią sprzeczką w ich życiu. Wspólnym życiu.
Zresztą nigdy nie zastanawiała się, jak to jej życie wyglądałoby bez niego. Odkąd stali się parą nie dopuszczała myśli, że nagle może go zabraknąć. Teraz wiedziała już, jak to jest. Łzy same, nieproszone i niepowstrzymane, napływały jej do oczu. Nie czuła nic poza straszliwą pustką. Była słaba, krucha i zagubiona jak dziecko we mgle. Olbrzymiej wyrwy w sercu nie była w stanie wypełnić nawet mała Rachel. Miłość nieubłaganie rządziła się swoimi prawami.
Szybkim krokiem przemierzała szpitalne korytarze. Tę drogę mogłaby przebyć bez jakiegokolwiek patrzenia przed siebie. Znała ją na pamięć. Było dość późno, dawno temu powinna była wrócić do domu, tymczasem ona w dalszym ciągu tkwiła między stertami dokumentów, marudzącymi pacjentami i kłócącymi się pracownikami Priceton Plainsboro, którym zarządzała od wielu lat. Powody takiego stanu rzeczy były trzy. Po pierwsze, praca zajmowała ją na tyle, że przestawała myśleć o wydarzeniach z ostatniego piątku, co pozwalało na znalezienie choć odrobiny ukojenia. Po drugie, nie chciała wracać do domu, w którym brakowało kogoś, kto stał się już jego nieodłącznym elementem. Poza tym Rachel dopiero za kilka dni miała wrócić od dziadków. Po trzecie, wciąż łudziła się, że Greg wreszcie do niej przyjdzie. Czekała.
Od momentu, kiedy się pokłócili, nie pokazał się, nie zadzwonił, nie dał znaku życia. Uciekł – to chyba najbardziej ją zabolało, chociaż przyznawała się do tego, że i ona nie była bez winy. Oboje nawalili. Martwiła się, czy przypadkiem znów nie zaczął ćpać. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby przez nią po raz kolejny stoczył się na samo dno. Uspokajała ją jednak nadzieja granicząca niemal z pewnością, że Wilson przy nim czuwa i jeśli House wróciłby do Vicodinu, natychmiast wszcząłby alarm.
Tak czy inaczej, Greg nie zaprzestawał zabawy we wzajemne unikanie się, a i ona do tej pory nie zrobiła nic, by ją przerwać. Nie wszedł bez pukania do jej gabinetu. Używając dwuznacznych argumentów, nie domagał się zgody na wysoce niebezpieczną metodę leczenia. Nie rzucił złośliwego komentarza na temat jej wyglądu. Wreszcie nie pocałował namiętnie, mówiąc że wszystko przemyślał, że żałuje i że po pracy, jak to zwykle bywało, wrócą razem do Rachel. Może była zbyt naiwna? Może chciała zbyt wiele? Ale czy nie takiego happy endu burzliwej kłótni z partnerem pragnie każda kobieta? Żeby po prostu z powrotem było dobrze, normalnie? Tyle tylko, że jej związek z Housem zawsze wymykał się spod sztywnych schematów, a House... był Housem. Tak, House był Housem i to w zasadzie tłumaczyło wszystko. A jednak chciała, by choć raz ten housowaty House zachował się jak ktoś inny, nie jak on, ale jak dojrzały mężczyzna, który bez skrępowania, sztuczek i podtekstów, wprost okazuje swoje uczucia drugiej osobie, szczerze walczy o ich wspólne szczęście. Bo chce… Bo kocha… Ta ślepa infantylność przerażała ją, ale w żaden sposób nie potrafiła sobie z nią poradzić. I dlatego - chcąc, nie chcąc - czuła ogromny żal, że być może Greg tak po prostu przekreślił to, co z wielkim poświęceniem razem zbudowali. Między sobą i wokół siebie. Jednym ruchem wymazał każde wyszeptane sobie prosto w oczy: kocham cię. Z całego serca pragnęła, żeby ten tragiczny scenariusz był tylko złośliwym pomrukiwaniem jej pesymistycznej wyobraźni. Kochała go i jedynie to miało znaczenie. Co jednak, jeśli sama miłość nie wystarczy?
Poza żalem odnotowywała w swej świadomości jeszcze jedno, równe silne uczucie – wściekłość. Na siebie i na niego. Za to, że pozwoli, by parę rzuconych w gniewie słów tak mocno ich podzieliło. Za to, że zwątpili w siebie. Za to, że choć przewidywali, że ich związek nie będzie należał do najłatwiejszych i że nie raz ani nie dwa będą ranili jedno drugie bez opamiętania, to nie potrafili zapobiec tej samospełniającej się przepowiedni. Jak głupcy. Jak cholerni głupcy.
Przygładziła nerwowo spódnicę. Serce szaleńczo łomotało jej w piersiach. Zacisnęła w pięść wolną rękę, w drugiej kurczowo trzymając kartę medyczną nowego skomplikowanego przypadku. Wzięła kilka głębszych oddechów, by uspokoić nerwy, i powoli, jakby stąpała po kruchym lodzie, pokonała parę ostatnich kroków dzielących ją od szklanych drzwi z napisem: GREGORY HOUSE, M.D.
W pomieszczeniu było dwóch mężczyzn. Stali przy oknie, odwróceni do niej plecami. Jeden z nich – młodszy, o kasztanowych włosach, opierał swoją dłoń na ramieniu drugiego – nieco starszego, nieznacznie posiwiałego, w ewidentnie pocieszającym geście.
Nie zaintrygował jej widok Wilsona właśnie tutaj. W zasadzie mogła się tego spodziewać. Zwłaszcza po tym, jak James zobaczył ją dziś w opłakanym stanie, musiał rzucić się na drugi front. Nie miała mu tego za złe. Wiedziała, że jest przyjacielem ich obojga i chce dla nich jak najlepiej.
Powoli zacisnęła palce wokół srebrzystej klamki. Ani Jim, ani House nie mieli pojęcia, że ich obserwuje, nieopatrznie zamierzając zakłócić ciszę, w jakiej trwali.
Tymczasem Wilson nie zaprzestawał spoglądać na przyjaciela z nieukrywanym współczuciem. Zastanawiał się, co jeszcze w takiej chwili mógłby dodać, ale jakoś nic więcej sensownego nie przychodziło mu do głowy. Powiedział w sumie wszystko – że House i Cuddy się kochają, i że powinni o to walczyć. Nie wyobrażał sobie, by ten wprawdzie osobliwy, lecz zarazem jedynie słuszny dla nich obojga związek, mogli zniszczyć jedną kłótnią.
Utkwił wzrok w strugach deszczu, pogrążając się w pędzących myślach. Autentycznie zdziwiło go nadzwyczajnie emocjonalne zachowanie Grega, jakiego co dopiero był świadkiem. On nigdy przecież nie lubił okazywać swoich uczuć, a tym bardziej czynić tego wprost. Ostatnią rzeczą, do jakiej jeszcze parę miesięcy temu byłby w stanie się przyznać, było powiedzenie, że jest w rozsypce, czuje strach i potrzebuje pomocy, bo świat wali mu się na kark.
Dawny Gregory był wszakże nieczułym draniem, cynicznym, bezkompromisowym narcyzem o skłonnościach do autodestrukcji, przy tym piekielnie inteligentnym - to prawda - ale łgającym na wszelkie możliwe sposoby, byle tylko osiągnąć cel i ukryć to, co rzeczywiście czuje, a z drugiej strony - zagubionym, zamkniętym w sobie, zaślepionym bólem i prochami nieszczęśliwym człowiekiem, mimo wszystko jednak zdolnym do wyższych uczuć. Ten nowy House - teraz pusto wpatrzony w szary, deszczowy widok za oknem - choć wciąż złośliwy i bezkompromisowy, stał się na swój specyficzny, housowy sposób całkiem sympatycznym gościem - pogodniejszym, bardziej otwartym, wrażliwszym, przynajmniej starającym się nie ranić wszystkich dookoła. Niezależnie od tego, czy zmieniła go miłość do Cuddy, odrzucenie Vicodinu czy po prostu samo życie, a z dużą dozą prawdopodobieństwa wszystko to po trochu, cieszył się, że jego przyjaciel przeszedł tę metaforę. Gregory House stał się najzwyczajniej w świecie człowiekiem z krwi i kości, cierpiącym już nie tylko z powodu niepełnosprawnej nogi lub samotności, ale też dlatego, że kogoś zranił i ktoś bliski jego zranił, kochającym i kochanym. Dalej był sobą, ale lepszym sobą. O wiele lepszym.
Wilson uśmiechnął się subtelnie, nie spostrzegłszy, podobnie zresztą jak sprawiający wrażenie kompletnie nieobecnego Greg, że Lisa bezszelestnie pchnęła szklane drzwi gabinetu, dołączając do ich dwójki. Wykładzina skutecznie wygłuszyła jej kroki.
- Chcę… chcę jedynie, żeby szczęśliwa – wyjąkał cicho House, wreszcie odnajdując sensowne słowa w odpowiedzi na to, co kilkanaście chwil wcześniej powiedział mu Jimmy. – Ze mną albo ze mnie. Żeby była szczęśliwa. Nic więcej.
Rozdzierający, przepełniony bólem szept House’a uderzył w nią niczym potężna wichura. Zadrżała, czując przyjemne ciepło rozchodzące po całym jej ciele, jakby ktoś wyciągnął ją tonącą spod wody i pozwolił nabrać tchu, a jej oczy zabłyszczały od tlących się w nich łez.
Niespodziewanie House odwrócił głowę od zalanego kroplami deszczu okna, zlustrował udręczonym wzrokiem zszokowanego Wilsona i niemal w tym samym momencie zauważył, że w gabinecie pojawił się ktoś trzeci. Lisa stała przed nimi z półotwartymi ustami i bliżej nieokreślonym wyrazem twarzy. Natychmiast z jej cudownych szarozielonych tęczówek odczytał, że słyszała każde jego słowo. Oniemiały spuścił głowę. Pragnął zapaść się pod ziemię, a jednocześnie poczuł dziwne ukłucie gdzieś w środku, bardzo, bardzo głęboko. Czyżby to ona tak na niego działała? Czyżby to była… tęsknota?
Pierwszy z odrętwienia wyrwał się James.
- To może ja już sobie pójdę – zagadnął niepewnie. – Pacjenci na mnie czekają.
- Tak, Wilson, sprawdź, czy nie ma cię w swoim gabinecie – zgodził się House, wciąż uparcie podziwiając swoje czarne adidasy z żółtymi paskami przy podeszwach.
Nie potrafił powtórnie spojrzeć Lisie w te błyszczące oczy. To było zbyt trudne. Nie po tym, co przed chwilą wyznał. Zresztą, nie miał pojęcia, jak to wszystko w ogóle mogło przejść mu przez gardło.
- Nie ma takiej potrzeby, James – dobiegł go jej zdenerwowany głos.
W dalszym ciągu lekko drżała. Z trudem powstrzymywała się przed tym, żeby tak po prostu stąd nie uciec.
- Ale Lisa… - zaprotestował zainteresowany.
Posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, mówiąc z wymuszonym uśmiechem:
- Daj spokój. Przyniosłam tylko kartę nowego pacjenta. Chciałabym, żeby Greg przyjął go jutro na oddział.
Za wszelką cenę próbowała nie dopuścić, by zostali z Housem sam na sam. Potwornie bała się tego, co może się stać, mimo iż właśnie po to tutaj przyszła – zobaczyć go i porozmawiać. Wilson nie odpuszczał, więc zastawiła mu drogę. Momentalnie zmarszczył brwi.
- Mężczyzna, trzydzieści pięć lat, gorączka, wymioty, dziwna wysypka na klatce piersiowej, EKG i EEG w normie, jednak badania wykazały nietypowo niską krzepliwość krwi. Poza tym…
- Cuddy – James przerwał jej stanowczo – ja naprawdę muszę już iść. Przepraszam.
Po czym delikatnie odepchnął ją na bok i wyszedł z gabinetu, rzucając jeszcze przez ramię w stronę przyjaciela:
- Nie zapominaj, House.
Ten jedynie pokiwał bezradnie głową. A więc zostali sami.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez shattered dnia Wto 11:02, 28 Gru 2010, w całości zmieniany 6 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
lisek
Neurolog
Neurolog


Dołączył: 21 Lip 2009
Posty: 1684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 15:56, 19 Gru 2010    Temat postu:

Pięknie Po tej części po prostu nie mogłam się nie odezwać i nie ujawnić, że czytam Czytam z wielką przyjemnością. Uwielbiam opisy Kocham drobiazgi i szczegóły Zachwyca mnie każdy tekst, w którym odnajduję to coś. Duszę i pasję autora. W tym tekscie widać obie te rzeczy. Powiem Ci, że ja również lubię takiego House'a Sama pisząc nie za bardzo umiem wyciągać z niego takie rzeczy, ale bardzo lubię czytać o tym jak inni odbierają go właśnie w ten sposób. Tak naprawdę on taki jest. Bardziej skomplikowany niż nam się wydaje.
Piękny początek tej części O ich rozterkach i odwiecznej próbie odnalezienia szczęścia, które mają przed nosem i którego tak bardzo się boją, mogłabym czytać bez końca. To chyba w naszym Huddy jest najpiękniesze, droga do szczęścia i wiara, że mimo wszystko je osiągną.
Podoba mi się Twój styl, bogate słownictwo, dbałość o każdy szczegół i ten ogólny klimat opowiadania. A i oczywiście długość części uwielbiam, gdy mogę zaczytać

Weny na kolejny części, ta zdecydowanie nie powinna była się kończyć w tym momencie
Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Przechowalnia Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin