Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Ostatnie słowa [AU, M, Z] [post 4x16]

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 20:26, 18 Maj 2009    Temat postu: Ostatnie słowa [AU, M, Z] [post 4x16]

Kategoria: friendship

zweryfikowane przez autorkę

Pod patronatem optymizmu patologicznego po ostatniej serii - czyli, zawsze mogło być gorzej. Wena nakarmiona "Passing Afternoon", odsłuchanym zdecydowanie za wiele razy. Pomysł właściwie urodził się jakiś czas temu, ale nie chciałam go werbalizować i gdyby tylko się odczepił... Ale się nie odczepił.
AU, po 4x16, a jakże.
Ostrzeżenia: owszem. Uwaga, giną ludzie. No dobrze, człowiek.

Pozdrowienia,
Narb.


Pogoda była zbyt ładna.
Ta absurdalna myśl uczepiła się go rano, kiedy tylko zrezygnował z beznadziejnych prób zaśnięcia i otworzył oczy – pogoda nie powinna być taka ładna, nie dzisiaj, słońce mogłoby wyzywająco nie świecić, a niebo nie mieć tak obrzydliwie radosnego koloru, nie dzisiaj. Wszystkie kolory były bezsensownie intensywne, kwiaty wyglądały jakby były niesione na urodziny, nie na pogrzeb. Jego pogrzeb.
Ulewy. Śnieżycy. Armagedonu. Czegokolwiek adekwatnego.

Nie przypuszczał, że zjawi się tyle osób. Zaczął się zastanawiać, czy ktokolwiek z pracowników został w szpitalu, na wypadek, gdyby ktoś okazał się na tyle nietaktowny, żeby wymagać pomocy medycznej, gdy oni żegnają takiego lekarza.
Tak, dzisiaj ludzie powinni zrobić sobie przerwę w umieraniu. Albo umrzeć hurtowo, wszyscy naraz, z okazji końca świata. To byłoby bardzo adekwatne, według niego.

Widział wszystkich. Przyszła Amber – ciągle irracjonalnie trawiona poczuciem winy, o które jej nie podejrzewał, jakby wszystko rozegrało się w momencie, kiedy zdecydowała – przejąć się tym telefonem czy go zignorować. Cuddy nasyłała na nią hordę psychologów, ale Amber wiernie trzymała się przekonania, że ma jego śmierć na sumieniu. Wiedział, jak ją to bolało – sam czuł się dokładnie tak samo.
Widział Kaczątka, oba zestawy, ciągle wstrząśnięte, rozbite i piekielnie przygnębione. Chase przypominał cień samego siebie – trzeci winny, cały czas obsesyjnie myślał o tamtej operacji. Cuddy zdobyła dla niego kilka niezależnych opinii chirurgów, którzy jednoznacznie tłumaczyli, że nic nie dało się zrobić, że wszystko rozegrało się w momencie zderzenia i jeśli chirurg wykonujący operację nie para się na co dzień cudotwórstwem, to nie może mieć do siebie najmniejszych pretensji. Jeden, wyraźnie podirytowany zawracaniem mu głowy, dodał, że pretensje świadczą o braku kompetencji i profesjonalnej oceny sytuacji, drugi, że trzeba by wskrzesiciela, albo i Pana Boga, nie chirurga. Chase wszystkie czytał, za wszystkie dziękował, żadna go nie przekonała.
Cuddy wiedziała, że to, co robi, jest bezcelowe, ale musiała coś robić, bezczynność ją zabijała.
Ona też tam stała, oczywiście. W końcu – jakkolwiek starannie by tego nie ukrywali – przyjaźnili się. Też pewnie czuła się winna, gdyby nie te darowane godziny w przychodni, nic by się nie stało.
Wiedział, że kiedy patrzył na jego trumnę, łączy ich wspólna, całkowita niewiara w przypadek. Ta śmierć nie mogła być przypadkiem. Za śmierć ktoś odpowiadał, musiał odpowiadać, jeśli świat ma jakikolwiek sens.
Cóż, on był przekonany, że wie, kto.
Nie podszedł do nich. Nie zniósłby ich spojrzeń, ich pocieszających gestów. Rozmowy z Amber, jakkolwiek może powinien z nią porozmawiać, może ktoś by sobie tego życzył. Nie zniósłby frazesów. Żyj dalej, chciałby tego. Nie chciałby, żebyś się zadręczał. Oczywiście, że by nie chciał.
Tylko że on nie żył. Jego chcenie nie miało nic do rzeczy.

Wilson przyjechał po House’a chwilę za późno – urażony brakiem zainteresowania diagnosta zdążył już wyjść, wrócić, bynajmniej nie z własnej woli, zapłacić za siebie i dokuśtykać na przystanek, gdzie Wilson go znalazł. Spróbował wytłumaczyć przyjacielowi, że Amber za późno do niego zadzwoniła (i gdybyś raczył używać komórki, byłbym tu dobre pół godziny temu), że nie zwlekał złośliwie, że nie, nie jest beznadziejnym przyjacielem i tak, można na niego liczyć, tylko nie ma zdolności telepatycznych.
- House – powiedział w końcu, zniecierpliwiony uporem diagnosty i jego, coraz bardziej przykrymi, wymówkami – skoro już mnie wyciągnąłeś z dyżuru, daj się chociaż podwieźć. Nie obrażaj się, do cholery, ja…
- Więcej cię nie wyciągnę. Obiecuję – odwarknął House.
Zanim Wilson zdążył odpowiedzieć, podjechał autobus i diagnosta wsiadł.

Poczekał, aż wszyscy się rozejdą. Stali tam długo, za długo, jakby uważali, że to może cokolwiek zmienić, że wpatrzenie się w kwiaty i to nazwisko może jeszcze cokolwiek zmienić, że rozpacz może się chociaż trochę zmniejszyć ukojona idiotycznym kremowym czy fioletowym kolorem płatków.
Zresztą, może ich mogła.
Może na nich to działało. Jego przyprawiało tylko o frustrację, ale mimo to stał, czekał, aż sobie pójdą i będzie mógł podejść, wreszcie, poszukać dla niego jakichś innych ostatnich słów, lepszych niż te, którymi się pożegnali.

Wilson wsiadł jeszcze za House’em do autobusu, stanął w drzwiach. Zdziwił swoim uporem ich obu – takiej wiązanki mniej lub bardziej uzasadnionych wyrzutów jeszcze chyba nie usłyszał, po tym beznadziejnym przyjacielu miał prawo czuć się urażony. Może się czuł, zresztą.
- House – powiedział z irytacją. – Jesteś pijany.
- Naprawdę? Myślisz, że dzwoniłem po ciebie, bo się stęskniłem?
- Nie muszę tego znosić.
- Nie. Znosisz, bo sądzisz, że ci się należy. Bo czujesz się winny. I bardzo dobrze, Wilson.
I tego już Wilson nie zniósł. Zwłaszcza, że kierowca stanowczo sugerował mu, że ma się zdecydować, wsiada czy wysiada.
- Jak na twoje obsesje – rzucił – jechanie autobusem z powodu urażonej dumy jest zupełnie niegroźne. Pogadamy jutro.
Wilson wysiadł. House odprowadził go melancholijnym spojrzeniem.

W końcu zaczęli się rozchodzić. Cuddy stała najdłużej, jakby czekała, aż do niej podejdzie. Pokręcił głową. Nie mam żalu, mówił ten gest. Kiedyś, na pewno. Ale nie dzisiaj, dzisiaj jestem tu tylko dla niego.
Skinęła głową. Zrozumiała.

Przysiadł przy grobie. Ostatnie słowa nie chciały przyjść, cały czas, zagłuszając inne myśli, kołatały mu się po głowie słowa niedawnej rozmowy z Cuddy, ich zaciętej kłótni.
- To moja wina. Gdyby nie nasza rozmowa w autobusie, gdyby nie ten czas, ta śmieciarka…
- Na litość boską, masz urojenia! To była seria przypadków, kierowca mógł zwolnić, przyspieszyć, po drodze mogło…
- Mogło, ale się nie zdarzyło. I to jest moja wina, Cuddy, że on nie żyje, a…


Puenta tej rozmowy bolała. Tak jak na wpół zobaczony przez szybę, na wpół dopracowany przez wyobraźnię obrazek, najgorsza scena jego życia. Głos zirytowanej Cuddy umilkł w jego głowie, wreszcie. Wpadając w niepohamowany szloch – to były szczere łzy, pewnie nawet lepsze niż ostatnie słowa – zaczął odgarniać ręką kwiaty, zasłaniającą nazwisko wiązankę, żeby się upewnić, przekonać, że to nie piekielny żart, że…
Upewnił się tylko, że to prawda. Że tamta cholerna śmieciarka była prawdziwa, że rzeczywiście, przyjechała o kilka sekund za wcześnie, żeby wpaść w jego autobus, a, zamiast tego, dosłownie staranowała jadące tuż przed nim srebrne volvo Wilsona.
Nie zginął od razu. Zdążył nawet popatrzeć na House’a – który dokuśtykał do niego, prawie dobiegł, ignorując pomstujące na niego prawe udo – gasnącym spojrzeniem czekoladowych oczu i uśmiechnąć się słabo na pożegnanie, tym specjalnym, ukochanym uśmiechem, zanim stracił przytomność.

- Przyjmijmy – wykrzyczała Cuddy, kiedy w końcu kompletnie wyprowadził ją z równowagi – że tak, że to wina waszej rozmowy! A co, cały świat kręci się wokół ciebie! Należy wam się medal. Lepiej, że ta śmieciarka uderzyła w pojedynczy samochód niż w autobus pełen ludzi, jak sądzę.
- Cuddy… - Popatrzył na nią bezradnie. – To był jego samochód.
- A ty byłeś w autobusie. Więc można przyjąć, że się dla ciebie poświęcił. Nigdy nie miałeś problemów z poświęcaniem Wilsona dla swoich potrzeb, prawda? Musiało go to kiedyś wykończyć.
Oboje byli zaskoczeni.


Nie wiedział, ile siedział przy jego grobie w bezsensownym, symbolicznym, bolesnym akcie przywiązania. Nie wiedział ile szlochał, rozpaczliwie, ale bez słowa, bo żadne ostatnie słowo nie przychodziło mu do głowy. Nic nie mijało.
W końcu, kiedy zaczęło zmierzchać, poczuł się lepiej. Zdawał sobie sprawę, że to tylko wyczerpanie – że wrażenie jego kojącej obecności gdzieś w pobliżu, to tylko efekt trzech nieprzespanych nocy i desperackiego pragnienia bliskości Wilsona, że ten głos, cichy, spokojny, zmartwiony, to tylko wyobraźnia, tylko głos jego tęsknoty. Ale w końcu poddał się temu, chciał się poddać zwodniczemu uczuciu ulgi. Zamknął oczy, wciąż mając przed oczami to nazwisko.
James Wilson.
Zasypiając, dosłownie czuł palce, czule mierzwiące jego włosy, i nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Ale, osuwając się w sen, doskonale wiedział, jak bardzo się oszukuje, doskonale wiedział, że gdy tylko otworzy oczy, gwałtownie rozbije się o rzeczywistość.
Oszukiwał się, mimo wszystko, bo nic więcej nie miał. Już nie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Narquelie dnia Pon 20:55, 18 Maj 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
oliwka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 21 Mar 2009
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bo jak dwoje ludzi się kocha...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 20:47, 18 Maj 2009    Temat postu:

Smutne. Myślałam na początku, że chodzi o Housa a tu Wilson nie żyję. Te przywiązanie Housa jest takie urocze, słodkie i smutne. Szkoda, że ich ostatnie słowa były takie a nie inne. To położenie się Housa na trumnie taki jest smutne, i jego odczucia takie rozdzierające.

Życzę dużo weny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Muniashek
Endokrynolog
Endokrynolog


Dołączył: 14 Paź 2008
Posty: 1801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: a stąd <-
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 14:07, 07 Cze 2009    Temat postu:

Oj. Aż mi łezka się w oku zakręciła.

Napisane to jest tak... prawdziwie. Aż poczułam to, co czuł Wilson, House... Czułam ten żal, smutek. Prawie czułam łzy House'a na moich policzkach. To, wg mnie, jest znak że fik jest napisany świetnie. Ten fakt, że uczucia bohaterów są takie... realne. Że przenikają do nas i mieszają się z naszymi, aż w końcu nie wiemy, które emocje są prawdziwe.

Bardzo mi się to podoba, tyle powiem Być może tylko jak tak to odczuwam, nie wiem. Wiem tyle, że działałaś na moich uczuciach. I nie bynajmniej w negatywny sposób

Raz jeszcze powiem, że mi się podoba ten fik.

Pozdrawiam, Munio.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
unblessed
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 03 Lip 2008
Posty: 167
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 16:21, 09 Cze 2009    Temat postu:

Może to wynika z mojego smutku i zawodu, ale spodobał mi się klimat tego ficka. Było momentami trochę niepłynnie jeżeli chodzi o przedstawienie przez Ciebie akcji, ale spodobało mi się podejście do tej alternatywy i opis uczuć. Przepraszam za takie banały, do niczego się dziś chyba nie nadaję już. Ale dotknęło mnie Twoje AU, czyli spełniłaś swój artystyczny cel.
u.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin