Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Trzasnąć szklanymi drzwiami [Z]
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 21:11, 05 Maj 2009    Temat postu: Trzasnąć szklanymi drzwiami [Z]

Kategoria: love


Zweryfikowane przez autorkę

Popełnione w ramach prezentu urodzinowego przez jedną potrzebującą czegoś optymistycznego studentkę dla drugiej z podobnymi potrzebami. I nieco rozrośnięte.
Umiejscowienie czasowe - trzecia seria, zaraz po Tritterze (ktoś go jeszcze w ogóle pamięta? xD), czyli tak post 3x11. Stare Kaczątka i żadnych po-czwarto-seryjnych komplikacji. ;>
Ostrzeżenia: wynikające z przeznaczenia tekstu. Próchnicogenne. Lekkie z założenia i idei.
Ilość części w temacie podana w przybliżeniu.

Miłego czytania,
Narb


Trzasnąć szklanymi drzwiami


Motyw budzika

Budzik wcale nie chciał dzwonić. Wcale nie chciał rozdzierać przytulnej ciszy poranka rozpaczliwym dźwiękiem, gdyby tylko miał odrobinę wolnej woli – zachowałby milczenie. Nie trzeba było jakiejkolwiek inteligencji, by wiedzieć, że pobudka jest ostatnią rzeczą o jakiej marzy zwinięty na łóżku mężczyzna i budzik miał wielką ochotę to uszanować.
Ale instynkt samozachowawczy nie miał szans z mechanicznym imperatywem kategorycznym i budzik dzwonił rozpaczliwie, z przerażeniem, opiewając nieuchronnie zbliżającą się śmierć. Taśma produkcyjna z jakiej zszedł dawno temu wpoiła mu prosty kodeks moralny, jasno nakazujący dzwonić aż do momentu, kiedy ręka właściciela nakaże ciszę. Lub do ostatniego tchu w bateriach. Lub do momentu, kiedy, odprowadzany pełnym niechęci spojrzeniem błękitnych oczu, nie zostanie posłany do wszystkich diabłów, znajdujących się – jak raz – w przeciwległej ścianie, o, tak jak w tej chwili. Kodeks moralny nie niósł ze sobą żadnego pocieszenia a z całą pewnością nie zawierał żadnych pocieszających frazesów. Prawa fizyki rzadko sprzyjają budzikom.
Głośny lament urwał się w pół dźwięku. Pokrywa od baterii odpadła, baterie wyleciały i potoczyły się po podłodze, na ekraniku godzina 9.41 zamigotała żałośnie i zgasła, w zamian pozostało na nim nieładne pęknięcie. Ale czas – co Gregory’emu House’owi absolutnie się nie podobało – wcale nie zamierzał się zatrzymywać, za nic mając osobiste problemy diagnosty, jego niechęć do świata w ogóle, a rozpoczynającego się dnia w szczególności. Z perspektywy wszechświata, House przyznawał mu rację, ale o godzinie 9.41 – no, już 9.42 – jego własna, osobista perspektywa, zakładająca pójście do pracy i pełnienie swoich obowiązków jak na lekarza przystało, dziwnie nie pokrywała się z tą absolutną. Chciał spać i mieć spokój. Zupełnie nie miał ochoty na kolejny zły dzień. Jeszcze go nie zaczął, ale nie było żadnych przesłanek, żeby wiązać z nieuchronnie nadchodzącymi godzinami jakiekolwiek nadzieje.
Była za to nagrana na sekretarce wiadomość od Cuddy, lodowatym głosem informującej go, że każdą minutę spóźnienia będzie odrabiał w klinice z przyjęciem jednostki o rząd wyższej. Diagnosta skrzywił się. Nie lubił tego tonu, sugerował on, że z niezrozumiałych kobieco-biurokratycznych przyczyn będzie się dyskutować z szefową jeszcze trudniej niż zazwyczaj. Spojrzał ponuro na zegarek w telefonie. Jednostka o rząd wyższa nie brzmiała zachęcająco. Jeśli brać pod uwagę administratorską wersję matematyki, będzie pewnie pokutował w przychodni jeszcze na emeryturze. Albo i po.
Groźba była na tyle sugestywna, że House wyszedł z domu bez śniadania. Posiłek w szpitalnej stołówce stanowił przynajmniej świetny powód, żeby jednak porozmawiać z Wilsonem.
A jak już ze sobą porozmawiamy, pomyślał, wsiadając na motor, to wszystko wyjaśnimy. Niezliczoną ilość razy traciliśmy do siebie cierpliwość, niezliczoną ilość razy sobie dogryzaliśmy, wysłuchałem niezliczonej ilości jego moralizatorskich wykładów, a on… no, on zniósł niezliczenie wiele wszystkiego. Co prawda, rzadko on robił mi awanturę, której koniec – dobrze, że nie początek – rozegrał się na oczach moich asystentów, Cuddy i kilku przypadkowych, niewinnych ofiar. Jeszcze rzadziej trzaskał po awanturze drzwiami. Tak po prawdzie, to z trzaskaniem drzwiami w jego wykonaniu mamy chyba do czynienia po raz pierwszy. Co nie znaczy, że sobie nie poradzimy, znaczy tylko, że… no cóż, że się rozwijamy. W ogóle dołączyliśmy kilka nowych elementów do naszego prozaicznego tracenia cierpliwości. Wiadomo, nuda zabija. Po tym, jak mieliśmy do czynienia z poważną aferą kryminalną, nie możemy po prostu wrócić banalnych utarczek na etykę i jej brak. Musieliśmy zrobić coś… niebanalnego. I, nie da się ukryć, poniedziałek był niebanalny. Więc nieporozumienie po nim siłą rozpędu musiało mieć charakter daleki od szablonowości naszych zwykłych nieporozumień. Z czego jasno wynika, że… No dobrze, nic z tego jasno nie wynika, ale może jednak nie będzie to taki zły dzień. Jeden ukradziony lunch i wszystko wróci do normy.
Prawdę mówiąc, sam siebie nie przekonał. Przynajmniej nie do końca.
To znaczy, był przekonany, że dojdą do porozumienia. Kiedyś. Niezależnie od tego, że Wilson trzasnął drzwiami i niezależnie od tego, co w - poniekąd słusznej - irytacji powiedział. Nawet niezależnie od tego, co usłyszał w odpowiedzi. Dojdą do porozumienia, tylko…
Dość.
House stanowczo odgonił wszystkie myśli o Wilsonie – w tym bardzo atrakcyjne myśli – precz, odpalił motor. Dumanie nad problemami z przyjacielem było świetnym sposobem, żeby skończyć jazdę na drzewie, płocie albo innym samochodzie. I jakkolwiek House był przekonany, że jego wypadek byłby nader skuteczny jako wyciągnięcie ręki (nogi, karku tudzież dowolnej innej złamanej części ciała) do zgody, głęboko wierzył, że są w stanie pogodzić się bez tak daleko idących ofiar. Doskonale zdyscyplinowany, przejechał całą drogę do szpitala wprost pochłonięty niemyśleniem o Wilsonie.
Wpłynęło to na jego humor. O tyleż znacząco, co negatywnie.


Rozdział I (część pierwsza)
Od poniedziałku


Wilson był naprawdę zajęty. Unikanie pracy okazało się zajęciem trudnym i absorbującym wiele sił. Musiał na przykład wymyślić cały komplet wymówek, którymi będzie mógł zmydlić oczy Cuddy i odwrócić jej uwagę od faktu, że powinien mieć już wypisaną większość z piętrzących się przed nim w nieregularnym stosie papierów. Powinien mieć je wypisane na… tak, na wczoraj. Tymczasem od poniedziałku, kiedy myślał, że ma zaległości i musi szybko coś z nimi zrobić, jego praca nie posunęła się do przodu ani na jotę. A wręcz się cofnęła.
W poniedziałek papiery, jakkolwiek nawet nietknięte piórem czy długopisem, prezentowały sobą sensowną kolejność, umożliwiającą zrobienie z nimi czegokolwiek. Przedwczoraj, gdy leżały zorganizowane w twórczy chaos, Wilson mógł z nimi zrobić dwie rzeczy: wyrzucić, co, było kuszące, ale chyba nie wzbudziłoby powszechnego entuzjazmu. Albo uporządkować, co było pożądane, ale Wilsonowi robiło się słabo na samą myśl o tak heroicznym wysiłku. Wobec zakleszczenia się w beznadziejnym błędnym kole, onkolog wybrał trzecie wyjście - ułożył stos równiej, tworząc pozór panowania nad sytuacją i zajął się przeglądem starych kart pacjentów, zalegających od dawna w szafce. Nie było to zajęcie komukolwiek potrzebne, a jedyne, co należało zrobić z tą zakurzoną stertą szpargałów, to przenieść do innej szafki, większej i zdolnej je pomieścić. Właściwie, po przejrzeniu będzie można z nimi zrobić dokładnie to samo. Bezcelowość przedsięwzięcia pociągała Wilsona do tego stopnia, że wyłączył pokutujące w głębi duszy resztki sumienia i zabrał się do roboty, spędzając nad nią cały wtorek. I środę. I dzisiaj poświęcał się temu samemu, bo było to zajęcie akurat takie, jakiego potrzebował - idealna, niewymagająca żadnej koncentracji praca, przy której można było myśleć o sprawach w żaden sposób niezwiązanych ze skomplikowaną teraźniejszością. O starych przypadkach, zamkniętych historiach, kilku sukcesach, kilku cudach. Wielu nieuniknionych porażkach, z którymi zdążył się już pogodzić. O decyzjach, które już podjął, które niczego od niego nie wymagały. Żadnego rozsądku, odwagi, zaangażowania ani żalu.
Więc kiedy drzwi się otworzyły – wbrew wiszącej na nich, zgodnej przecież z prawdą karteczce, informującej wszem i wobec, że James Wilson M.D., onkolog, JEST ZAJĘTY (dotyczy wszystkich, głosił dopisek poniżej, House’a także) – mógł tę prawdę obwieścić jeszcze raz, wcale nie oszukując Cameron. Młoda lekarka potwierdziła przyjęcie prawdy skinieniem głowy, nie wydawała się tym jednak w najmniejszym stopniu przejęta. Co Wilsona szczególnie nie zdziwiło. Zawsze było tak, że gdy chodziło o House’a, jego czas przestawał mieć dla kogokolwiek znaczenie. Chciałby, żeby irytowało go to tak mocno, jak powinno.
- House właśnie przyjechał – powiedziała Cameron, stając w progu. – Kłóci się na dole z Cuddy.
- Bo to House – powiedział Wilson z filozoficznym spokojem. – On się zawsze kłóci z Cuddy. Z faktów, które mamy, możemy nawet ustalić, o co. Po pierwsze: właśnie przyjechał. Po drugie: jest grubo po dziesiątej. Kłócą się o to, że przyjechał spóźniony. Coś jeszcze?
- Myślałeś kiedyś o zostaniu detektywem? – prychnęła. – Od wczoraj jest rozdrażniony i…
- To House – powtórzył onkolog, postanawiając konsekwentnie udawać, że nie wie, o co chodzi. – Jak zacznie chodzić miły i uśmiechnięty, daj mi znać. Poszukam u niego guza mózgu. A teraz, wybacz, ale… - nie chcąc się powtarzać, machnął trzymaną w ręku kartą, licząc na to, że Cameron nie zainteresuje się, co to jest.
- Naprawdę mogłeś tak po prostu zapomnieć mu tę całą kotłowaninę z Tittterem – Cameron weszła jednak do gabinetu, kartą, faktycznie, zupełnie niezainteresowana. Uważajcie, co chcecie osiągnąć, pomyślał ponuro Wilson, bo przy odrobinie pecha może wam się udać – a nie rozmawiasz z nim przez głupie papiery?
Popatrzyła na pozornie uporządkowany stos, potem na onkologa. Na jej twarzy malowało się potępienie, zwykle rezerwowane dla kolejnych ekscesów House’a i na nich wyćwiczone do perfekcji.
- Nie rozmawiam z nim przez jeden dzień – odpowiedział wymijająco. – Zdarzały nam się zdecydowanie gorsze – zawahał się – różnice zdań.
Zastanowił się – właściwie po raz pierwszy – w którym momencie ich spektakularnej kłótni pozyskał słuchaczy. Możliwe, że dopiero, kiedy zaczął wściekle wyrzucać House’owi robienie mu bałaganu w dokumentacji? Bóg więc nie tylko by istniał, ale nawet okazał swoją łaskawość? Całkiem obiecująca wizja jak na początek dnia.
- Więc nie wiem, o co się pokłóciliście i co się stało…
I całe szczęście, przemknęło Wilsonowi przez głowę.
- … ale musiało mu nieźle dopiec. Co teraz odreagowuje na nas, pacjentach i Cuddy.
- Przykro mi – mruknął Wilson, który odreagowywał ograniczając kontakty z ludzkością do niezbędnego minimum. Wymawiał się pilną robotą i dalej nie wiedział, jak wytłumaczy fakt, że drugi dzień siedzi nad wypełnianiem papierów, a one dalej magicznie pozostają niewypełnione. – A teraz, Cameron, widzisz te stosy? Ja pracuję.
Akurat, powiedział głosik w jego głowie wielce rozradowanym tonem. Brzmiał bardzo house’owato.
- My też byśmy chcieli – odpowiedział zawzięcie. – Ale trudno nam, kiedy House koncentruje się na zalewaniu świata swoim jadem. Wczoraj prawie wykończył Chase’a nerwowo, Foreman pół dnia trzymał go z dala od pacjentów, w tych warunkach nie jesteśmy w stanie robić czegokolwiek.
- Nie odpowiadam za House’a, do diabła – zirytował się.
- Owszem, odpowiadasz. – Cofnęła się do drzwi. – Nie mam pojęcia, o co się z nim pokłóciłeś, ale załatw to jakoś. To zdecydowanie niesprawiedliwe, że ty czerpiesz całą przyjemność z nawrzeszczenia na niego, potem barykadujesz się w gabinecie, a my musimy znosić jego zły humor.
Wyszła, zanim zdążył się zapytać, czy ze szczętem oszalała. Jaką, do ciężkiej cholery, przyjemność? Tę z drobiazgowej analizy każdego wypowiedzianego, bezsensownego słowa, tę z dwóch źle przespanych nocy czy tę z męczącego wysiłku, żeby w ogóle o tym wszystkim nie myśleć, aż się dogadają, bo przecież…
Ostatnia, w każdym razie, odeszła w niepamięć. Wilson nie był w stanie dłużej powstrzymać się od myślenia nad wydarzeniami zapoczątkowanymi w poniedziałkowy wieczór. Rzucając kartę kolejnego pacjenta na biurko – od pewnego czasu kompletnie nie rejestrował, co czytał – pozwolił sobie pogrążyć się w nieodległych wspomnieniach i błogim poczuciu, że wszystko się ułoży. Pogrążanie się zaczął od początku.
Od poniedziałku.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Narquelie dnia Pią 19:22, 26 Cze 2009, w całości zmieniany 10 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
oliwka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 21 Mar 2009
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bo jak dwoje ludzi się kocha...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 13:15, 06 Maj 2009    Temat postu:

Fajnie się zaczyna.

Czekam na ciąg dalszy.
Życzę dużo weny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
soft
Pulmonolog
Pulmonolog


Dołączył: 16 Kwi 2009
Posty: 1128
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: tu te truskawki?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 15:12, 06 Maj 2009    Temat postu:

Jejku...
Naprawdę fajnie się zaczyna i naprawdę nie mogę się doczekać co będzie dalej ;3

Mam nadzieję, że następna część dołączy szybko do poprzedniej xd


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pino
Stażysta
Stażysta


Dołączył: 30 Lis 2008
Posty: 369
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nibylandia
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 21:57, 07 Maj 2009    Temat postu: Re: Trzasnąć szklanymi drzwiami [1/10?]

Cytat:
Prawa fizyki rzadko sprzyjają budzikom.


Święta prawda! Ten budzik nie mógł chyba trafić gorzej. Cały 'Motyw budzika' jest bardzo ciekawym pomysłem na początek opowiadania. House zapewne nie rzuca codziennie budzikiem w ścianę ale i tak ta wizja poprawia mi humor xD

Cytat:
Doskonale zdyscyplinowany, przejechał całą drogę do szpitala wprost pochłonięty niemyśleniem o Wilsonie.
Wpłynęło to na jego humor. O tyleż znacząco, co negatywnie


'Dyscyplina' House'a jest cudowna!

Cytat:
Wilson był naprawdę zajęty. Unikanie pracy okazało się zajęciem trudnym i absorbującym wiele sił.


Teraz zastanowi się dwa razy zanim zacznie wypominać House'owi unikanie pracy xD

Cytat:
Zawsze było tak, że gdy chodziło o House’a, jego czas przestawał mieć dla kogokolwiek znaczenie. Chciałby, żeby irytowało go to tak mocno, jak powinno.


Ten fragment jest po prostu świetny. Idealnie oddaje pokręconą przyjaźń House'a i Wilsona. Kochany Jimmy....

Cytat:
- To House – powtórzył onkolog, postanawiając konsekwentnie udawać, że nie wie, o co chodzi. – Jak zacznie chodzić miły i uśmiechnięty, daj mi znać. Poszukam u niego guza mózgu.


Ironiczny Jimmy! Byle więcej takich przemyśleń w jego wykonaniu

Cytat:
- Nie odpowiadam za House’a, do diabła – zirytował się.
- Owszem, odpowiadasz. – Cofnęła się do drzwi. – Nie mam pojęcia, o co się z nim pokłóciłeś, ale załatw to jakoś. To zdecydowanie niesprawiedliwe, że ty czerpiesz całą przyjemność z nawrzeszczenia na niego, potem barykadujesz się w gabinecie, a my musimy znosić jego zły humor.


Jedyny fragment, który mi się nie podoba. Owszem, Cameron bywa naiwna i irytująca, ale nie do TEGO stopnia... Łudzę się, że to tylko jej próba wpłynięcia na Wilsona i pogodzenia go House'm. Czymkolwiek to jest, nie przynosi raczej efektów ^^"

Cytat:
Wyszła, zanim zdążył się zapytać, czy ze szczętem oszalała. Jaką, do ciężkiej cholery, przyjemność? Tę z drobiazgowej analizy każdego wypowiedzianego, bezsensownego słowa, tę z dwóch źle przespanych nocy czy tę z męczącego wysiłku, żeby w ogóle o tym wszystkim nie myśleć, aż się dogadają, bo przecież…(...)
Pogrążanie się zaczął od początku.
Od poniedziałku.


Mam nadzieję, że szybko dowiemy się czegoś więcej o tym poniedziałku. Musiało wydarzyć się coś poważnego skoro obaj tak bardzo się tym przejmują. Może inaczej... House w ogóle się przejmuje (nie myśli o Wilsonie! xD), a Wilson jest na skraju załamania nerwowego ^^

Tekst jest naprawdę świetnie napisany. Dużo w nim opisów, ironii, celnych uwag... Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 11:06, 08 Maj 2009    Temat postu:

Cytat:
Jedyny fragment, który mi się nie podoba. Owszem, Cameron bywa naiwna i irytująca, ale nie do TEGO stopnia... Łudzę się, że to tylko jej próba wpłynięcia na Wilsona i pogodzenia go House'm. Czymkolwiek to jest, nie przynosi raczej efektów ^^

Może tylko wynik spędzenia poprzedniego dnia w towarzystwie House'a i jego Bardzo Złego Humoru. Ale wolałam zbyt głęboko nie wnikać w psychikę Cameron. xD Jeśli zbyt długo wpatrujesz się w otchłań, to otchłań może zacząć wpatrywać się w ciebie... (tak, to jest ładnie brzmiąca wersja "Cameron odmówiła współpracy" ;D)

Cytat:
Ironiczny Jimmy! Byle więcej takich przemyśleń w jego wykonaniu

Lubię odgryzającego się Wilsona, więc... ;>

Cytat:
Mam nadzieję, że szybko dowiemy się czegoś więcej o tym poniedziałku.

:złowieszczy chichot:

Cytat:
Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy!

Nastąpi. ;>


:ukłon: Dziękować.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Narquelie dnia Pią 11:07, 08 Maj 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 20:54, 11 Maj 2009    Temat postu:

Część druga i ostatnia rozdziału pierwszego. Wspominałam na początku o Tritterze, prawda? ;> W całości sponsorowane przez mój beznadziejny sentymentalizm.

Miłej lektury mimo to,
Narb


Rozdział pierwszy (część druga)
Od poniedziałku


Wilson poświęcił poniedziałek na walkę z zaległościami. Zaległości, oczywiście, wynikały z wyłącznej winy House’a, były efektem całej tritterowej afery, jaka przetoczyła się przez oddziały onkologii i diagnostyki. W departamencie House’a biurokratyczne spustoszenia były mniejsze, bo po pierwsze, sam oddział był sporo mniejszy, po drugie zaś, papierkowa robota stanowiła wyłączną domenę Cameron. Natomiast w własnym oddziale Wilsona wszystko, co wymagało uwagi szefa onkologii przez dłuższy czas odkładane było na święte potem. Po zakończeniu tritterowej afery Wilson zaczynał powoli opanowywać huragan i wtedy właśnie House wznowił podejmowane regularnie akcje dywersyjne na poczucie obowiązku przyjaciela: wpadał do gabinetu, rozpoczynając długie, pochłaniające rozmowy o pracownikach szpitala, pacjentach i szerokim świecie, wyciągał go na lunch w dziwne, odległe miejsca, wyciągał ze szpitala przed końcem dnia pracy, nie mówiąc nawet o potrzebnych na uporządkowanie całego chaosu nadgodzinach. Wilson niepokojąco łatwo ulegał jego namowom z dwóch związanych ze sobą powodów.
Odciąganie Wilsona od pracy było jednym z życiowych celów House’a – figurowało zapewne gdzieś koło codziennej kłótni z Cuddy i odżywiania się kradzionym jedzeniem. Diagnosta poznał i bezwzględnie wykorzystywał jeden z mrocznych sekretów szefa onkologii - Wilson szczerze nie lubił papierkowej roboty i zdarzały się chwile w jego życiu, kiedy marzył o rytualnym spaleniu każdego skrawka przeklętych dokumentów, jaki wpadnie w jego ręce.
Teraz jednak, jak mało kiedy, miał wrażenie, że House nawiedza go w najmniej odpowiednich momentach nie z potrzeby zdobycia punktu w grze „zdemoralizuj Jamesa Wilsona”, ale z szczerej chęci przebywania w towarzystwie młodszego lekarza. A Wilson – i tu zaczynał się drugi powód – miał ochotę spędzać jak najwięcej czasu w pobliżu diagnosty. Jakby Tritter, z całą pewnością wbrew swoim zamiarom, oczyścił atmosferę między nimi.
Po cichu Wilson przyznawał, że potrzebuje obecności przyjaciela. Czuł się przy nim nie tylko swobodnie, ale także bezpiecznie. Dające mu się we znaki stresujące wydarzenia ostatnich dni, traciły – paradoksalnie – jakiekolwiek znaczenie, gdy ich sprawca był pod ręką. Onkolog nawet nie próbował tego analizować.

Toteż, wtargnięcie House’a do gabinetu w późne poniedziałkowe popołudnie, powitał z autentycznym zadowoleniem. Pogodzony z własnym upadkiem moralnym, zamknął wpół wypełnioną kartę, rzucił pełne niechęci spojrzenie stercie dokumentów, które Cuddy kazała mu uporządkować i wypełnić do jutra pod, jak się wyraziła, groźbą czegoś groźnego (uporządkował, owszem, zajęło mu to pół dnia. Drugie pół powinien poświęcić wypełnianiu, ale Cuddy nie umiała przekonywać tak dobrze jak House i onkolog zdążył się pogodzić z nieuchronnością tego, co nastąpi). Odwrócił się w stronę przyjaciela. I zamarł, zdziwiony.
- House? Stało się coś?
Diagnosta miał wyjątkowo nieszczęśliwą minę – ani śladu chytrego uśmieszku, z jakim zwykle dezorganizował dzień pracy przyjaciela. Sprawiał wrażenie człowieka, mającego ochotę znaleźć się jak najdalej od miejsca, w którym akurat przebywa. W kontekście gabinetu Wilsona, było to co najmniej dziwne.
- Cześć. – House nie wszedł. Oparł się o framugę i wpatrywał intensywnie w przyjaciela. – Masz chwilę?
House nie zadawał takich pytań. Przez moment Wilsonowi przemknęło przez głowę, że diagnoście znów udało wpakować się w jakieś kłopoty. Ale to dalej nie byłoby w stylu House’a – o swoich grzechach informował Wilsona albo w miarę wprost albo wcale. To znaczy, bez skrupułów budził przyjaciela żądaniem wyciągnięcia z aresztu, a nie uznawał za stosowne, by powiedzieć mu o podrobieniu recept. W żadnym wypadku nie interesował się wolnymi chwilami.
Albo jest seryjnym mordercą z wiadomości albo… No dobrze, nie jest, uznał dla bezpieczeństwa, nie znajdując żadnej sensownej alternatywy.
- Pytasz takim tonem, jakbyś bardzo chciał usłyszeć odpowiedź odmowną – odpowiedział, odwzajemniając jego spojrzenie. – Mam się czymś zająć?
W błękitnych oczach House’a zagościł sceptycyzm.
- Czyli mnie wyrzucasz, tak? – zapytał bez przekonania.
- Najpierw powiedz, co właściwie – zawahał się. Na końcu języka miał „zrobiłeś”, ale uznał, że to nie najlepsze rozwiązanie. House odpowiedziałby, że nic i wyszedł, trzeba by biec za nim, postawić mu dobrą kolację zamiast chińszczyzny, a wokół tematu krążyć pół wieczoru – o co ci właściwie chodzi – poprawił się.
Diagnosta jednak wszedł do jego gabinetu, bardzo ostrożnie i bardzo wolno, jakby cały czas rozważał możliwość ucieczki. Zamknął drzwi, oparł się o nie. Wilson potrafił zinterpretować ten ruch – przyjaciel bardzo nie chce tu być, ale skoro już jest, to nikt inny nie wejdzie na zajmowany przez niego teren. Oświadczy mi się, pomyślał z narastającym zaniepokojeniem, albo jednak jest seryjnym mordercą.
- Dlaczego mnie uniewinnili? – spytał House cicho. Nie patrzył już na onkologa, tylko w bliżej nieokreśloną dal za balkonową szybą, a na jego twarzy widać było pełną rezygnacji zadumę.
- Bo spojrzałeś na Cuddy swoimi błękitnymi oczyma, skruszyłeś jej serce i nakłoniłeś do krzywoprzysięstwa – mruknął Wilson.
Pomyślał, że wolałby już oświadczyny. Coś w tej myśli powinno go zaalarmować – zdecydowanie powinno, doszedł do wniosku kilka godzin później – ale nie miał głowy do analizowanie własnych uczuć. Oparty o drzwi mężczyzna był dostatecznie absorbujący.
- O co ci znowu chodzi? – podjął po chwili, bo House milczał, tak irytująco, jak tylko on potrafił. – Masz jakieś etyczne obiekcje? Tęsknisz za aresztem?
Przez ostatnią uwagę stał się obiektem godniejszym spojrzenia niż nieokreślona dal.
- Bardzo śmieszne – prychnął starszy lekarz.
- O co ci, do cholery, chodzi? – spytał, ostrzej niż zamierzał. Ale cała sytuacja zaczęła go denerwować, męczyć. Owijający w bawełnę House mógł być znakiem czegoś bardzo złego i, jeśli tak było, Wilson wolałby mieć za sobą fazę dowiadywania się, czego konkretnie.
- Nie wściekaj się – westchnął diagnosta, odpowiadając na myśli przyjaciela. – Przyszedłem… - urwał, zawahał się. - Ale jak nie chcesz mnie widzieć, to sobie pójdę.
Niedoczekanie twoje, pomyślał Wilson.
- Jak mi wreszcie wyjaśnisz, w co grasz, to ci powiem, czy chcę cię widzieć.
House skinął głową, jakby warunki mu się spodobały.
- Dwa dowody to więcej niż jeden, prawda?
Jak na House’a, to bardzo ostrożne posunięcie. Wilson zaczął rozumieć, spojrzał na przyjaciela podejrzliwie. Naprawdę nie sądził, żeby mieli kiedyś jeszcze wracać do tej sprawy. I było mu to na rękę.
- Wynikałoby to z matematyki – odpowiedział obojętnie. Uspokojony, wbił się w dziwaczny, narzucony przez House’a rytm rozmowy i teraz nie zamierzał ułatwiać drugiemu mężczyźnie zadania. Niech ma te swoje gierki, skoro chce.
- Więc dlaczego Tritter nie sięgnął po sfałszowane recepty? Dlaczego ograniczył się do szpitalnej apteki? Recepty to dziesięć lat, było ich więcej niż jedne, gwiźnięte trupowi tabletki.
Wilson nie skomentował. Już nie z potrzeby odwetu – po prostu nie miał pomysłu, co może powiedzieć. Czuł się dziwnie spięty i skrępowany.
I wtedy, oczywiście, House w końcu przeszedł do rzeczy.
- Dlaczego – powiedział wolno, znów badawczo wpatrując się w przyjaciela – Tritter przestał cię potrzebować?
- Bał się – rzucił niemalże bez zastanowienia Wilson – że spojrzę na sędzinę moimi brązowymi oczami, skruszę jej serce i namówię do ignorowania faktów. Dajże już spokój moim receptom.
Akurat.
- Odmówiłeś zeznań – stwierdził diagnosta. – Kiedy?
- W trakcie leczenia karlicy – odpowiedział Wilson, wpatrując się w blat biurka.
Właśnie dlatego nie chciał już wracać do tej sprawy. Uważał, że układ jest w miarę uczciwy. House nie dziękował, on nie przepraszał, dzięki czemu obaj unikali czynności, których wyjątkowo nie lubili - jeden przyznania, że kogokolwiek potrzebuje, drugi przyznania, że kogoś zawiódł. Ale House właśnie z tego układu zrezygnował. Wilson znał go dostatecznie długo, żeby nauczyć się odczytywać wysyłane przez przyjaciela zaszyfrowane wiadomości. Na przykład tę, że pod drążeniem tej sprawy w sposób doprowadzający onkologa na granicę histerii, kryje się przesłanie: zauważyłem, doceniam. Zasadniczo nie niosło to za sobą żadnych zobowiązań. Mógł po prostu zaszyfrować wiadomość zwrotną, potrafiłby to. Ale, skoro układ się zmienił, nie chciał.
Podniósł głowę, odwzajemnił spojrzenie diagnosty.
- Nie powinienem…
- Milcz.
To nie było zwykłe „zamknij się”, sugerujące rozmówcy, że gada bez sensu. To było coś znacznie głębszego – nie wygłupiaj się, nawet nie próbuj, przestań pieprzyć, dziękuję. Tak, dwa ostatnie chyba nieźle oddawały sens wypowiedzianego pełnym emocji głosem, zwięzłego polecenia. Wilson zamilkł. Z zaskoczenia.
- Nie groził ci więzieniem?
- Groził – przyznał po prostu, bo każda jego odpowiedź znaczyłaby to samo. W oczach diagnosty coś niebezpiecznie błysnęło.
- Co mu odpowiedziałeś?
Jakakolwiek próba przekonania House’a żeby dał temu spokój nie miała już sensu i Wilson doskonale o tym wiedział. Ale mimo to, spróbował nie odpowiedzieć. Z nawyku, z potrzeby zastanowienia się nad tym, jak to właściwie sformułować, z narastającego skrępowania całą tą dziwaczną rozmową. I, oczywiście, tego prostego powodu, że do tego naprawdę nie chciał wracać.
- Jeśli potrzebujesz odreagować traumę przesłuchania – poradził – wykorzystaj do tego swój zespół. Po coś go w końcu zatrudniasz.
- Co mu odpowiedziałeś? – House nie podjął gry.
- Znowu kolekcjonujesz informacje? – wyrwało się onkologowi, zanim zdążył się powstrzymać. Pytanie nie było do końca sprawiedliwe. Wiedział, że rozkosz płynąca ze zdobywania prawdy nie jest tu najważniejsza, ale potrzeba upewnienia się w tej kwestii była silniejsza od niego.– W którą stronę – dodał, łagodząc ton pytania – teraz mierzysz naszą przyjaźń?
- Wpadłem w wartości niewymierne i liczby niepoliczalne – odpowiedział House błyskawicznie. Uśmiechnął się złośliwie, kiedy zauważył, jak onkolog, zmieszany, spuszcza wzrok. Jego punkt. – Co mu odpowiedziałeś?
- Co zrobisz, jeśli ci nie powiem?
- Pójdę do Trittera.
Oczywiście, pomyślał. Aż dziwne, że od tego nie zaczął. Odwrócił głowę, zabębnił palcami o blat. House nie ponaglał go. Wilson wziął głębszy oddech i po prostu streścił tamtą rozmowę, pozwalając wreszcie, żeby cała scena przewinęła mu się przed oczami.

Skrzywdził wiele osób, w tym pana. Tritter był spostrzegawczy i przyjął konsekwentną taktykę zobrzydzenia Wilsonowi przyjaciela, widząc, że trafił na moment, w którym cierpliwość onkologa nieuchronnie się wyczerpywała. Nie wiedział natomiast, że takie momenty po prostu się zdarzały - a potem, w mniej lub bardziej spektakularnych okolicznościach przechodziły, a irytujący House zostawał. Nie wiedział, że celując w rzecz najbardziej oczywistą, w prostą, logiczną teorię, zupełnie nie trafia.
Bo czegokolwiek House by nie zrobił, czegokolwiek by nie powiedział, Wilson zawsze wiedział, że przyjaciel nigdy go nie skrzywdzi. Że w swojej obsesyjnej potrzebie zmierzenia wszystkiego, jedną granicę intuicyjnie rozpoznaje i szanuje, że w jednej kwestii nie chce nacisnąć zbyt mocno.
Nie chcę zeznawać przeciwko niemu. Siedząc wtedy w samochodzie Trittera Wilson zrozumiał, że wcześniej popełnił błąd. Owszem, postąpił słusznie, zrobił to, co powinien, ale popełnił błąd. Że i tak poszedłby do więzienia, kłamiąc na rozprawie – bo on też nigdy by House’a nie skrzywdził, nie zrobił nic przeciwko niemu.
- W takim razie wezwiemy pana formalnie. Przywołamy pana wcześniejsze zeznania. I pójdzie pan do więzienia.
- Ze statystycznego punktu widzenia, lepiej ja niż on.
- Ze statystycznego punktu widzenia, pójdziecie obaj.
Wilson nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Miał pomysł na chronienie House’a, prosty i być może skuteczny. Zeznać na rozprawie, że pokłócili się i pod wpływem emocji złożył fałszywe zeznania. Był wściekły za wszystko, po prostu. Jakiś powód zawsze się znajdzie. Dostatecznie niski, dostatecznie podły, dostatecznie ludzki powód, by przekonać sąd. W tamtej chwili wiedział, że jest na to gotów.
Nie miał absolutnie ochoty tłumaczyć tego Tritterowi. Wybrał więc rozwiązanie najprostsze i po raz kolejny posłał detektywa do diabła.

- … I obiecaj mi, że teraz nie pójdziesz do Trittera. – To były jedyne własne słowa, których był w pełni świadom. Nie jesteś w tamtym samochodzie, uspokoił się. Skończyło się. Miał nadzieję, że ręce mu nie drżą.
Kiedy wysiadł, drżały. To, że był gotowy, z żadnej strony nie oznaczało, że się wtedy nie bał. Upokorzenia, więzienia. Straty House’a na kilka lat. Przynajmniej kilka. Nie, nie chciał do tego wracać.
Chociaż, zdał sobie sprawę, decydując się w końcu spojrzeć z powrotem na przyjaciela, powiedzenie mu tego przyniosło ulgę. Wiedział? W oczach starszego lekarza było coś – zbyt trudne do określenia jak na możliwości Wilsona w tej chwili – sugerującego, że tak.
- Będę się od niego trzymał z daleka – mruknął diagnosta. W jego intensywnym spojrzeniu zagościła niepewność.
- Nie patrz na mnie tak żałośnie. – Onkolog odetchnął. – Po prostu więcej nie rób… takich rzeczy.
- Ty też nie.
- Słucham?
- Ty też nie – powtórzył House, odzyskując, przynajmniej po części, kontrolę nad sytuacją. – Nie wiem, skąd ci się wziął pomysł, że warto iść dla mnie do więzienia, ale…
- Zapewne stąd – przerwał mu Wilson stanowczo, z irytacją – że tak jest. Więc po prostu mi podziękuj i skończmy to, do jasnej cholery, dobrze?
Obdarzył go jednym z swoich najgroźniejszych spojrzeń, tym, które, jak głosiły czarne legendy oddziału onkologii, prześladowało praktykantów w koszmarach. House odpowiedział na nie grymasem niepokojąco przypominającym uśmiech.
Wilson odetchnął. Nie odwzajemnienie tego uśmiechu byłoby ponad jego siły, nawet gdyby chciał próbować.
- Dzięki, Wilson – powiedział House, również się rozluźniając. – A teraz, co byś powiedział na postawienie nam obiadu?
- Jeśli ty go nam postawisz, to powiem, że pomysł jest genialny.
Wstał zza biurka. Tłumaczenie House’owi, że musi popracować, było zupełnie bez sensu. Zwłaszcza, że najpierw musiałby do tego przekonać samego siebie.
- A jeśli powiem, że miałem na myśli ciebie?
- Pomysł stanie się idiotyczny.
House skrzywił się.
- Muszę dbać o dobrą reputację moich pomysłów – westchnął. – Chodź, znajdziemy odpowiednio tanią restaurację.
Łatwość, z jaką diagnosta zgodził się na fundowanie czegokolwiek upewniła Wilsona, że zaobserwowany rano niedobór gotówki w jego portfelu wynika nie z jego roztargnienia albo utajonej manii zakupowej, a z czynników zewnętrznych. Łypnął na House’a spojrzeniem oznaczającym, że wie. House wzruszył ramionami i ruszył do wyjścia. Wilson chwycił marynarkę, poszedł za nim, cały czas z szczerym uśmiechem na twarzy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
oliwka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 21 Mar 2009
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bo jak dwoje ludzi się kocha...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 23:10, 11 Maj 2009    Temat postu:

Świetna rozmowa chłopaków. A najbardziej podobała mi się końcówka, normalnie świetna. House to House i nic go nie zmieni.
Życzę dużo weny


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sovereign. ;)
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 16 Mar 2009
Posty: 185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 19:18, 15 Maj 2009    Temat postu:

Narquelie napisał:
Oświadczy mi się, pomyślał z narastającym zaniepokojeniem, albo jednak jest seryjnym mordercą.

hahahaha : D szkoda że nie spełniła się ta pierwsza myśl Wilsona : D

Narquelie napisał:
- O co ci, do cholery, chodzi? – spytał, ostrzej niż zamierzał.

Wilson próbuje byc groźny, aaaaaaah xd

Narquelie napisał:
- Bał się – rzucił niemalże bez zastanowienia Wilson – że spojrzę na sędzinę moimi brązowymi oczami, skruszę jej serce i namówię do ignorowania faktów.

prawda, prawda, prawda : D te jego boskie oczka

Narquelie napisał:
A teraz, co byś powiedział na postawienie nam obiadu?

no i oczywiście typowo House'owe zagranie xd

bardzo mi się podoba to opowiadanie : D


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pino
Stażysta
Stażysta


Dołączył: 30 Lis 2008
Posty: 369
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nibylandia
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 22:18, 15 Maj 2009    Temat postu:

Narquelie napisał:
i wtedy właśnie House wznowił podejmowane regularnie akcje dywersyjne na poczucie obowiązku przyjaciela: wpadał do gabinetu, rozpoczynając długie, pochłaniające rozmowy o pracownikach szpitala, pacjentach i szerokim świecie, wyciągał go na lunch w dziwne, odległe miejsca


'Dziwne, odległe miejsca...'
I żyli długo i szczęśliwie!
Bardzo ,bardzo podoba mi się ten fragment. House zdecydowanie coś knuje, ale robi to w wyjątkowo uroczy (sic!) sposób. xD

Narquelie napisał:
- Cześć. – House nie wszedł. Oparł się o framugę i wpatrywał intensywnie w przyjaciela. – Masz chwilę?


Poddaje się. Moja wyobraźnia, mimo najszczerszych chęci, nie podołała temu zadaniu. Oby kiedyś dane nam było zobaczyć House w takiej sytuacji ^^

Narquelie napisał:
Oświadczy mi się, pomyślał z narastającym zaniepokojeniem


Ta myśl jest tak absurdalna,niespodziewana, słodka, rozbrajająca... Kochany Jimmy
Jego myśli podążają w bardzo dobrym kierunku ^^

Narquelie napisał:
Bo czegokolwiek House by nie zrobił, czegokolwiek by nie powiedział, Wilson zawsze wiedział, że przyjaciel nigdy go nie skrzywdzi. Że w swojej obsesyjnej potrzebie zmierzenia wszystkiego, jedną granicę intuicyjnie rozpoznaje i szanuje, że w jednej kwestii nie chce nacisnąć zbyt mocno.


Chyba nie można lepiej tego ująć...


Jeśli mogę na coś narzekać, to chyba tylko na to, że te część jest zbyt krótka ^^


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 11:59, 16 Maj 2009    Temat postu:

Dziękować. (odpowiedź błyskawiczna i zbiorcza, muszę napisać pracę. Zaraz. Teraz. Natychmiast. xD)

Pino napisał:

Jeśli mogę na coś narzekać, to chyba tylko na to, że te część jest zbyt krótka ^^

Z tym się akurat da coś zrobić. ;>




Nie lubię początków, początki są groźne, złe, trudne do opanowania i dobrze z nimi skończyć. Za to, uwaga, zaczyna się fluff. W niekontrolowanych ilościach. ;>
Trochę Kaczątek i wyżej wspominany obiad. Ostrzeżenia: House w restauracji. Grozi traumą.
Nie wiem, czy z sensem, przerasta mnie to, ale profilaktycznie podwyższyłam kategorię wiekową. Może jednak kryterium "13+ ma ładniejszy obrazek" nie było najszczęśliwsze. ;D Wyżej już nie podskoczy.


Pozdrowienia,
Narb




Rozdział II (część pierwsza)
Przy świecach


- Myślicie, że dzisiaj też taki będzie? – Chase skrzywił się, przestając udawać, że wypełnia krzyżówkę. Pozostała dwójka lekarzy przyjęła jego brak entuzjazmu ze zrozumieniem. Z bliżej nieokreślonych powodów, właśnie uprzykrzanie Australijczykowi życia House wybrał sobie jako sposób na zneutralizowanie swojego złego humoru. Foreman dowodził, że miało to swoje plusy, bo wściekły diagnosta nie miał już przynajmniej potrzeby wyżywania się na pacjentach. Chase jednak cenił sobie własne zdrowie psychiczne wyżej niż samopoczucie pacjentów i myśl o powtórce wczorajszego dnia powodowała u niego zrozumiałą niechęć.
- Może powinienem pójść na OIOM?
- Puszczę cię, jeśli będziesz potrzebował specjalistycznej opieki, obiecuję. Na razie zajmowałbyś łóżko zupełnie bez sensu.
Młody lekarz westchnął z rezygnacją. Nie był zdziwiony, żadne z nich nie było. Już dawno zauważyli, że House w magiczny sposób wie, kiedy i gdzie się o nim wspomina. Chase podejrzewał, że diagnosta ma własną wersję anioła stróża, odpowiednio przez niego zdeprawowanego, przeszkolonego w kłamaniu, terroryzowaniu i szpiegowaniu, który z iście diabelskim uśmieszkiem donosi mu o takich rzeczach.
Chase był w stanie uwierzyć, że ktoś anioła stróża House’owi dał. Ale nie był na tyle naiwny, by mieć wątpliwości, która strona byłaby w tej konfrontacji zwycięska.
- Dobra wiadomość – powiedział dziarsko House. – Spotkałem na dole Cuddy.
- Słyszeliśmy – mruknęła Cameron.
- Och, aż tak głośno nie sapie. Ale na przyszłość postaramy się znaleźć sobie jakiś przytulny schowek. Tym razem musieliśmy przerwać. – Diagnosta zrobił zbolałą minę. – Cuddy uważa, że pacjent umrze jeśli się nim zainteresuję.
- Zaczynasz leczyć fluidami? – wyrwało się Chase’owi, który od pierwszych słów House’a siedział spięty na swoim krześle, podtrzymując w gotowości tryb bojowy. A konkretnie, funkcję wymyślania zjadliwych odpowiedzi.
Cameron rzuciła mu zdziwione spojrzenie. Też był zaskoczony. Wyskakiwanie z niewyszukaną złośliwością bez konkretnego powodu było trybem nie bojowym, a samobójczym.
- Rozumiem, że to metoda, którą ty byś preferował – prychnął House. – Przynajmniej nie wymaga myślenia.
Funkcja wymyślania zjadliwych odpowiedzi podsunęła Chase’owi kilka pomysłów, ale nie skorzystał z żadnego. Był zbyt zmęczony wczorajszym dniem, żeby beztrosko wkraczać na drogę ku autodestrukcji.
- Cuddy miała na myśli efektywne zainteresowanie. – House spojrzał znacząco na trzy leżące już przed nimi foldery. – Więc miło by było, gdybyście spróbowali poszukać lepszego sposobu leczenia niż fluidy. Chase, skoro i tak wiadomo, że jesteś idiotą, nie plącz się dorosłym pod nogami i idź pogłębić wywiad. To chyba nie przekracza twoich możliwości.
- Nie zaczęliśmy jeszcze diagnozowania…
- My nie zaczęliśmy, ty już skończyłeś – przerwał muł diagnosta z nutką irytacji w głosie. Australijczyk wstał, popatrzył na niego niepewnie. Diagnozowanie różnicowe było podstawowym, fundamentalnym obowiązkiem asystentów House’a, było ich rytuałem. Wyrzucenie z pokoju przed jego rozpoczęciem nie mogło oznaczać niczego dobrego. – Idźże – głos House’a drgnął niebezpiecznie. – Wiesz, ona jest młoda, ale bogata. Jak odpowiednio wejdziesz jej w tyłek, może będziesz coś z tego mieć.
- Nie podrywam pacjentek – mruknął Chase, zakładając kitel.
- Nie powiedziałem, że jest na tyle zdesperowana, żeby się z tobą przespać. Ale może zapłaci ci ekstra, kupiłbyś sobie te soczewki, dzięki którym twoje oczy sprawiają wrażenie, że pokolenie wstecz miałeś genetyczną styczność z inteligencją.
- House, może jednak zajęlibyśmy się pacjentką? – zasugerował Foreman, dotąd ze stoickim spokojem przeglądający kartę. – To może być…
- Nie biorę łapówek! – zirytował się Chase. – I nigdy nie nosiłem soczewek.
- Przestań się z nim kłócić – syknęła Cameron. – Idź, zbierz ten przeklęty wywiad.
- Czyli do tej pory po prostu umiałeś udawać? – House zrobił pełną zdziwienia minę. - Podpatrzyłeś wyraz twarzy tatusia? Ach, zapomniałem, nie miałeś zbyt wielu okazji, żeby się na niego napatrzeć.
Chase spojrzał na niego z autentyczną urazą, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. Na szczęście nie miał talentów Wilsona, nie umiał tak trzasnąć drzwiami, żeby przekroczyły własne możliwości i huknęły. Zresztą, jak zrobił to Wilson, House nie miał pojęcia – znając swój talent do rozmów z ludźmi, specjalnie zadbał o oszklony gabinet ze szklanymi drzwiami, którymi po prostu nie będzie się dało efektownie trzasnąć. Ale…
Dość.
Jeśli nie chciał zdiagnozować u pacjentki choroby, na jaką na pewno nie cierpi, musiał się chociaż minimalnie skoncentrować. Pacjenci, pomyślał, lekko obrażony, mogliby nie zapadać na dziwne choroby, kiedy moja zdolność koncentracji kuleje bardziej niż ja sam. A skoro już zapadają, mogliby to robić na własną odpowiedzialność.
Dość!

Niepojętym wysiłkiem woli zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Miał niejasne wrażenie, że Cuddy nie ucieszyłaby się jego konkluzją o własnej odpowiedzialności pacjentki.
- Mógłbyś mnie przestać ignorować?
- Jak tylko skończysz użalanie się nad Chase’em – zaryzykował. Skrzywiła się. Tak, to nie był trudny strzał.
- Proponuję skoncentrować się na pacjentce – podjął rolę odpowiedzialnego lekarza Foreman, swoim najbardziej rzeczowym tonem. House powstrzymał się od przewrócenia oczami.
- To naprawdę rozsądna propozycja – pochwalił, przybierając w odpowiedzi ton tak poważny, że aż ociekający sarkazmem. – Rad jestem, że w końcu do niej dojrzeliśmy. Więc, co, według was, dolega pacjentce?
Wyśmiał kolejno trzy ich propozycje, potępieńczym milczeniem skwitował czwartą, zainteresował się piątą, z rozpędu kazał im rozważyć szóstą i właśnie zaczynał dochodzić do wniosku, że może jednak jest w stanie normalnie pracować, kiedy znów odezwał się Foreman. O dziwo, powiedział to bez złośliwości, przebiegłości czy złych intencji, House mógłby go oskarżyć jedynie o bezmyślność.
Bo przecież nie mówi się o raku w gabinecie lekarza obsesyjnie niemyślącego o onkologu.
House podjął próbę spiorunowania swojego pracownika spojrzeniem, czym tylko pogorszył swoją sytuację – prześlizgnął się wzrokiem po oknie sąsiedniego gabinetu. Siedział tam, oczywiście, że siedział.
- I może warto by na ten temat porozmawiać z Wilsonem – dodał Foreman.
- Idźcie coś zróbcie z tymi podejrzeniami – powiedział pewnie, warcząc w myślach na własne myśli. – Najlepiej – dodał w odpowiedzi na ich pytające spojrzenie – potwierdźcie albo wyeliminujcie, ale jak znajdziecie jakąś inną, diagnostycznie przydatną czynność, jaką można na nich wykonać, to nie krępujcie się. Raka i Wilsona zostawcie na razie w spokoju. Zagońcie do roboty Chase’a. I nie pokazujcie mi się na oczy, dopóki nie będziecie mądrzejsi.
- Ewentualnie – krzyknął, kiedy już wychodzili – możecie dać mi znać, jeśli gwałtownie zacznie umierać!
No dobrze. Miał nadzieję, że Kaczątka będą zachowywać się rozsądnie, bo dzięki niezbyt sensownej propozycji Foremana jego możliwości dalszego niemyślenia definitywnie się wyczerpały.

Obiad był dobry. Wino do obiadu było wyśmienite, a…

Cameron zatrzymała się w drzwiach.
- House?
- Którego z moich poleceń nie zrozumiałaś? Powtórzę najważniejsze. Idź stąd. Natychmiast.
- Rak był pomysłem Chase’a.
Popatrzył na nią wymownie. Bardzo wymownie.
I oni się dziwili, że ten cholerny Australijczyk go irytuje, tak?

Wino było wyśmienite. I drogie jak cholera. A ceny jedzenia ani myślały mu ustępować. Kiedy zerknął na cyferki w karcie dań, pomyślał ponuro, że pieniądze podebrane Wilsonowi starczą najwyżej na dzierżawę kieliszków. Wilson wyszczerzył się do niego znad swojego menu, odbierając diagnoście resztę złudzeń, że przyprowadził ich tu przypadkiem.
- Zdajesz sobie sprawę – powiedział House, stukając palcem w jeden z tajemniczo brzmiących napisów na karcie – że to będzie oznaczać podjadanie ci lunchów do końca świata, prawda?
- Podjadanie mi lunchów do końca świata i tak jest nieuchronne. – Onkolog wzruszył ramionami. – Nie bierz mątwy. Smakuje równie parszywie, jak się nazywa.
- Skąd wiesz, w co stukam?
- Masz tę swoją minę, która oznajmia, że coś jest interesujące – odpowiedział Wilson z chytrym uśmieszkiem. – Przypuszczam, że mątwa faszerowana mięsem mielonym i jarzynami w sosie włoskim podawana z plasterkami pomarańczy – spojrzał na menu i skrzywił się – może budzić twoją fascynację. Uwierz mi, nie warto. W dwóch książkach kucharskich pisali, że to świństwo gotuje się około pół godziny, ale wszystko zależy od mątwy. House, jestem pewien, że oni mieli na myśli jej wolną wolę.
- No dobrze – skapitulował diagnosta, rozbawiony tonem głosu przyjaciela. – Żadnych mątw. Kalmary? Po twojej minie wnioskuję, że to też ryzykowny wybór. Wiesz co, skoro już nas tu zaciągnąłeś, to poszukaj czegoś jadalnego, ok? Ja znajdę wino.
- Tu są drogie wina.
Wymownie uniósł brew.
- Naprawdę? Proponowałem ci chińszczyznę i piwo, to nie byłeś zainteresowany.
¬- Niecodziennie mam okazję coś zjeść za twoje pieniądze – Wilson wzruszył ramionami. - Przynajmniej w dużej mierze twoje – dodał, z błyskiem w oku.
- Nie przyzwyczajaj się – mruknął House. – Drogie, ale niezłe. - Spojrzał na kartę z uznaniem. – Trzeba ci przyznać, że wiesz, jak spożytkować cudze pieniądze.
- Lata uczenia się od mistrza. Ale nie przypuszczałem, że wydasz na mnie pół pensji.
- Udany debiut – prychnął House, rzucając przyjacielowi krótkie spojrzenie. Na widok zmieszanej miny onkologa prawie się uśmiechnął. Wiedział, że Wilson to zauważył – zawsze, cholera, zauważał – szczególnie, że w odpowiedzi na ten niedoszły uśmiech czekoladowe oczy młodszego mężczyzny nabrały ciepła. I czegoś jeszcze, nad czym House, profilaktycznie, wolał się nie zastanawiać.
Z powrotem poświęcił uwagę karcie win. Wydawała mu się znacznie bezpieczniejsza niż analizowanie spojrzeń przyjaciela. Do czasu.
Westchnął cicho. Mouton Rothschild. Tak, to było to.
- Wykorzystaj swoje spóźnione poczucie winy na coś konstruktywnego – powiedział wolno. – Na przykład, możesz opracować plan miesięcznego dokarmiania człowieka, który zaraz zrujnuje się finansowo na najlepsze wino, jakie w życiu wypijesz. Nie w porę wspomniałeś o połowie pensji, Wilson. Wybrałeś nam już jedzenie?
Onkolog skinął głową, zanim zdążył przemyśleć konsekwencje tak nierozważanej decyzji. House rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś kelnera, ignorując cichy jęk przyjaciela.
- Boże, pamiętam już, dlaczego nie lubiłem chodzić z tobą do restauracji…
Przyłapał się na myśli, że najchętniej odpowiedziałby mu jakimś gestem – na przykład, targając jego włosy. Szybko przypisał tę dziwaczną ochotę pragnieniu zaobserwowania reakcji otoczenia na tak niekonwencjonalne zachowanie, a zanim zdążył opracować jakieś inne, jeszcze bardziej niepokojące formy odpowiedzi, spacyfikował swoją kreatywność na kelnerze.
- Pan w gustownym wdzianku – powiedział głośno – proszony jest o podejście do trzeciego stolika pod ścianą, powtarzam…
- House! – syknął Wilson z autentyczną żądzą mordu w głosie.
- Nie wybijaj mnie z rytmu – zganił go. – I nie psuj nastroju, Wilson.
Onkolog ukrył twarz w dłoniach – ale House zdążył zauważyć, że jest równie rozbawiony, co zmieszany. Kelner chyba nie miał poczucia humoru przystosowanego do zadawania się z House’em, bo, całkowicie skonsternowany, zamarł na środku sali i patrzył w stronę diagnosty z osłupieniem.
- Dobrze kombinujesz – pochwalił lekarz, kopiąc Wilsona pod stołem. Onkolog machinalnie podniósł wzrok, zauważył minę kelnera, rzucił House’owi mordercze spojrzenie, przygryzając nerwowo wargę – jak zawsze, kiedy próbował zdusić w sobie chichot lub kiedy był mocno zakłopotany. House pozwolił sobie na uśmiech.
Szelmowski i pełen triumfu.
- Przybądź i wypełnij swojej obowiązki – zachęcił ogłupiałego kelnera. – A zostaniesz za to wynagrodzony. Jak sądzę.
Czuł na sobie pełne zdziwienia spojrzenia pozostałych gości, widział ich pełne najszczerszego oburzenia miny, jasno wypisane na twarzach pytanie o to, dlaczego właściwie nikt z obsługi nie pofatygował się jeszcze wyrzucić jednostki społecznie nieprzystosowanej poza obręb lokalu. House’a zastanawiało nawet, jakim cudem w ogóle go tu wpuścili – podejrzewał, że widok człowieka w jeansach, który pewnym krokiem wkracza do świątyni dobrych obyczajów był zbyt absurdalny, by ktokolwiek mógł go uznać za rzeczywisty. Istniała też możliwość, że miała z tym związek pięciominutowa rozmowa Wilsona z stojącym obok drzwi, wytwornie ubranym mężczyzną – byłym pacjentem onkologa. Ale pierwsze wytłumaczenie było znacznie ciekawsze.
Kelner uznał chyba w końcu, że jedynym sposobem na uciszenie kłopotliwego klienta jest natychmiastowe dostosowanie się do jego wymagań. Wzdrygnął się wyraźnie, kiedy do jego skołatanej świadomości dotarło, że House nie ma krawata – diagnosta założył go przed wejściem i zdjął, jak tylko zajęli miejsce przy stoliku, co Wilson przyjął z stoickim spokojem człowieka, którego los już nieraz doświadczał ciężej.
- Czym mogę panom służyć? – spytał kelner. Jego uprzejmości niczego nie można było zarzucić i House natychmiast obrał sobie za cel nakłonienie go do rzucenia w klienta talerzem. Jednak, ponieważ w tej chwili naprawdę był głodny i naprawdę miał ochotę na wypatrzone w karcie wino, pomyślał, że może to poczekać.
- Wilson? Czym można nam służyć?
Onkolog powiódł niepewnym wzrokiem od niego do kelnera, najwyraźniej niepewny, czy może się zaufać swojemu głosowi. I aż prosił się o komentarz.
- Na razie ogranicz się do menu – poradził poważnie. – Usługi nieprzyzwoite zostawimy sobie na później. Wiesz – mrugnął do kelnera - szybki trójkącik to świetny sposób na rozpoczęcie tygodnia.
- House! – warknął onkolog, rumieniąc się lekko.
- Wiem, że wolisz…
- Wolę – przerwał mu stanowczo przyjaciel – kolację. A jeśli zaraz się nie zamkniesz, zamówię ci coś wyjątkowo niesmacznego. Widziałem w tej karcie kilka odpowiednich świństw i… - urwał, poniewczasie zdając sobie sprawę z obecności członka personelu, który teraz jemu rzucił spojrzenie pełne zgorszenia. – Nie cierpię, kiedy ściągasz mnie do swojego poziomu – mruknął cicho.
House z rozbawieniem obserwował, jak odwraca się do kelnera z przepraszającym uśmiechem, próbując zatrzeć złe wrażenie swoją wypracowaną przez lata praktyki przesympatyczną uprzejmością. Oczywiście, wilsonowemu spojrzeniu na-zbitego-spanielka nie mógł się oprzeć byle kelner i niebezpieczeństwo, że dostaną pieczeń z arszenikiem znacznie zelżało – chociaż, sposób jego przyrządzenia dalej budził podejrzenia diagnosty. Nie protestował jednak, postanowił założyć, że Wilsonowi można w tej kwestii zaufać i, że jeśli zamawia coś mającego jakiś związek z wołowiną, dużą ilością warzyw i sosem o kilkusylabowej nazwie, to jednak, wbrew pozorom, wie, co robi.
- Czy do tego…
- Tak – wciął się niecierpliwie House. – Do tego wino. Ostatnie wino na tej waszej liście.
Kelner spojrzał na niego, a malująca się na jego twarzy nieprzychylność ustąpiła miejsca niechętnemu uznaniu.
- Doskonały wybór – skomentował, zabierając ze stolika karty. – Zwłaszcza do zamówionego przez panów dania.
- Wiem – odpowiedział House po prostu. Kelner oddalił się pospiesznie, nie dając mu szans dodania jakiejś kąśliwej uwagi i zasłużenia sobie na arszenik.
- House – Wilson popatrzył na niego uważnie – możesz mi wyjaśnić, skąd, do cholery, wiedziałeś, jakie wino wybrać, żeby pasowało do tego, co ja wybiorę?
- To proste – prychnął starszy lekarz. Milczał chwilę, z zadowoleniem kontemplując niepewny wyraz twarzy przyjaciela. – Przecież zawsze jakoś się do siebie dopasowywujemy, prawda?
Coś innego w oczach Wilsona błysnęło bardzo wyraźnie, zanim onkolog odwrócił głowę, uśmiechając się lekko.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Narquelie dnia Sob 12:00, 16 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
oliwka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 21 Mar 2009
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bo jak dwoje ludzi się kocha...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 12:29, 16 Maj 2009    Temat postu:

Świetne. Coś mi się zdaje, że biedny House wyda na to wielokrotność swojej jednej pensji. Nie mogę się doczekać kiedy sytułacja się rozjaśni i będzie wiadomo dlaczego Wilson trzaskał tymi drzwiami. Ciekawe jest również to co błyska w oczach Wilsona.

Czekam na ciąg dalszy i życzę dużo weny


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pino
Stażysta
Stażysta


Dołączył: 30 Lis 2008
Posty: 369
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nibylandia
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 15:56, 16 Maj 2009    Temat postu:

Muszę przyznać, że Chase'owi - wyjątkowo - oberwało się nieproporcjonalnie do zasług. Został zrównany z ziemią xD
Czy można liczyć na to, że to samo spotka Cuddy?


Narquelie napisał:
nie umiał tak trzasnąć drzwiami, żeby przekroczyły własne możliwości i huknęły. Zresztą, jak zrobił to Wilson, House nie miał pojęcia


Już nie mogę się doczekać tej sceny! Co też musiał zrobić House żeby wyprowadzić Wilsona z równowagi aż do tego stopnia... Na razie bardzo umiejętnie krążysz wokół tego tematu - nie daje spokoju Wilsonowi i House'owi, a tym samym i nam. Obawiam się tylko, że przez to wszyscy mamy naprawdę ogrooomne oczekiwania ^^

Narquelie napisał:
Bo przecież nie mówi się o raku w gabinecie lekarza obsesyjnie niemyślącego o onkologu.


Ciąg dalszy niemyślenia o Wilsonie... House jest cudownie rozkojarzony i rozbity w tym rozdziale. Zbiera myśli tylko po to, żeby pognębić Kangura ^^

Narquelie napisał:
Wino było wyśmienite. I drogie jak cholera.


To tyle jeśli chodzi o romantyczną stronę natury House'a xD

Narquelie napisał:
Wiedział, że Wilson to zauważył – zawsze, cholera, zauważał – szczególnie, że w odpowiedzi na ten niedoszły uśmiech czekoladowe oczy młodszego mężczyzny nabrały ciepła. I czegoś jeszcze, nad czym House, profilaktycznie, wolał się nie zastanawiać.


Ja Ty świetnie piszesz... W fragmencie po prostu 'czuć' House'a

Narquelie napisał:
- Pan w gustownym wdzianku – powiedział głośno – proszony jest o podejście do trzeciego stolika pod ścianą, powtarzam…
- House! – syknął Wilson z autentyczną żądzą mordu w głosie.
- Nie wybijaj mnie z rytmu – zganił go. – I nie psuj nastroju, Wilson.


Ciąg dalszy romantyzmu à la House. Warto sponiewierać kelnera żeby usłyszeć żądzę mordu w głosie Wilsona xD

Narquelie napisał:
- To proste – prychnął starszy lekarz. Milczał chwilę, z zadowoleniem kontemplując niepewny wyraz twarzy przyjaciela. – Przecież zawsze jakoś się do siebie dopasowywujemy, prawda?
Coś innego w oczach Wilsona błysnęło bardzo wyraźnie, zanim onkolog odwrócił głowę, uśmiechając się lekko.


Nawet jeśli intencje House'a nie były wcześniej do końca jasne, to teraz chyba już nic nie trzeba dodawać. Piękne


Szkoda, że to już koniec... Chyba znowu pozostaje mi czekać na na ciąg dalszy (oby następna część była równie długa jak ta). I następnym razem postaram się do czegoś doczepić. Nie może być tak, że cały tekst jest świetny xD
Btw. Dobrze, że nadajesz tytuły rozdziałom. To niby taki malutki szczegół, ale jakoś lubię kiedy tekst się od nich zaczyna ^^

To chyba na tyle.
Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 13:56, 22 Maj 2009    Temat postu:

Pino napisał:
Muszę przyznać, że Chase'owi - wyjątkowo - oberwało się nieproporcjonalnie do zasług. Został zrównany z ziemią xD

Gwoli zastrzeżeń: ja lubię Chase'a. Naprawdę. Tak jakoś wyszło, że mu się dostało. xD

Pino napisał:
Już nie mogę się doczekać tej sceny! Co też musiał zrobić House żeby wyprowadzić Wilsona z równowagi aż do tego stopnia...

Jeszcze... :liczy: :pogubiła się: Jeszcze chwila. ;P

Pino napisał:
Chyba znowu pozostaje mi czekać na na ciąg dalszy (oby następna część była równie długa jak ta).

Akurat będzie krótsza. Ale postaram się szybko doprowadzić do stanu używalności następną.

Pino napisał:
I następnym razem postaram się do czegoś doczepić.

Ależ zapraszam, uczepiaj się na zdrowie. ^^

oliwka, dziękować.

***

Głównie dialog-only. Nieplanowane i spontaniczne. Od następnej części obiecuję przejść do, hm, konkretów. ;>
Ale jeśli ktoś lubi dogryzających sobie chłopców, to serdecznie zapraszam. ;>

Pozdrowienia,
Narb


Rozdział II (część druga)
Przy świecach


- Całkiem jadalne to bydlę.
- Powtórz to głośniej, jeszcze nie wszyscy cię usłyszeli. A do tej pory obsługa nie zdążyła nas pokochać dostatecznie mocno za twoje czarujące maniery.
- Wiesz, jeśli wyrzucą nas stąd przed płaceniem, nie będzie tak źle.
- Nie zrobią ci tej przykrości. Ale mój były pacjent niewątpliwie mnie zabije.
- Byłaby to z jego strony spora niewdzięczność. Ty go, zdaje się, wyleczyłeś, chociaż pewnie był to tylko szczęśliwy przypadek.
- Wiesz doskonale, że rak…
- Skoro wiem doskonale, to nie musisz tego mówić.
- Gdybyś nie wygłaszał niepoważnych uwag, nie mówiłbym.
- Nadużywasz słowa nie, Wilson. Gdyby to twoje żony wychodziły z inicjatywą, nie miałbyś na koncie trzech rozwodów. Każdej byś z rozpędu odmówił.
- Wszelką afirmację zostawiam sobie na angażowanie się w twoje szalone przedsięwzięcia.
- Jeśli w ten sposób sugerujesz, że mnie byś nie odmówił…
- Nic nie sugeruję. Zaniechaj nadinterpretacji i wypchaj się pieczenią, House.
- Nie jesteś ciekaw, co powiedziałbym dalej? Wilson, drogie restauracje zabijają w tobie radość życia!
- Na szczęście dla mojej radości życia, od tego wieczoru wszystkie drogie restauracje staną się dla nas terenem zakazanym.
- Dramatyzujesz.
- Nie sądzę. Pan w gustownym wdzianku na pewno rozesłał nasze zdjęcie z odpowiednim ostrzeżeniem po wszystkich szanujących się lokalach w New Jersy.
- Hmmm.
- House?
- Nic, nic. Zajmijmy się pieczenią.
- House, nie uśmiechaj się w ten sposób. Nie będziemy w ramach rozrywki chodzić po drogich restauracjach, żeby wywoływać powszechne zgorszenie, zapomnij. A na pewno nie będziemy tego robić za moje pieniądze.
- Mówiłem, że nadużywasz słowa nie. A konwenanse społeczne krępują twoją spontaniczność. Przestań piorunować mnie wzrokiem, ja się tylko o ciebie troszczę.
- Ty…
- Celowanie widelcem w kalekę na terenie ekskluzywnego obiektu dla dobrze wychowanych ludzi to ciężki nietakt, Jimmy.
- … dążysz do tego, żebym rzucił w ciebie talerzem.
- Szczerze mówiąc, nie. Do tego mam zamiar sprowokować kelnera. Na tobie tylko ćwiczę.
- Żartujesz, prawda?
- Oczywiście. Znasz mnie tak długo i dobrze, przecież wiesz, że nie byłbym zdolny do tak strasznych pomysłów. Nie jęcz, Wilson, bo ludzie pomyślą, że robię ci pod stołem coś nieprzyzwoitego.
- House?
- Tak?
- Obiecuję ci, że kiedyś mi za to wszystko zapłacisz.
- Brzmi kusząco. Na razie płacę ci za wino, którego nawet nie spróbowałeś.
- Pewnie dlatego, że… O cholera. House.
- W dokumentach mam Gregory House. Ale jak będę chciał zmienić imię, rozważę twoją propozycję. Czy ty mnie słuchasz?
- Mmm. Faktycznie znasz się na winach.
- Wątpiłeś w to, człowieku małej wiary?
- Jak odbiorą ci prawo do wykonywania zawodu…
- Prędzej odbiorą je tobie, boy wonder.
- … to zajmij się doradzaniem ludziom w kwestiach grzechów i win.
- Ledwo zamoczyłeś usta i już ci się dowcip wyostrza. Boję się myśleć, co będzie, jak wypijemy całą butelkę. Od razu mówię, że nie zamówimy drugiej, nie stać nas.
- Ciebie, House. Nie próbuj wziąć mnie na wino i niepostrzeżenie scedować na mnie rachunku, nie uda ci się.
- Wilson? Uspokój się z tym nie. Miałeś afirmować moje szalone przedsięwzięcia, przypominam.
- Szalone, tak. Scedowanie rachunku jest wściekle racjonalne, obrzydliwie rozsądne i zupełnie prozaiczne. Dlaczego tak na mnie patrzysz? Zanurzyłem krawat w sosie?
- Skoro mowa o sosie… Jeśli już płacę za niego jakieś szalone kwoty…
- O, widzisz, to mogę afirmować. Przestań piorunować mnie spojrzeniem, ja się tylko o siebie troszczę.
- … to możemy go chociaż zjeść zanim wystygnie. Smacznego wypychania się pieczenią, Wilson.


- Wilson.
- Hm?
- Naucz się robić równie zjadliwego kurczaka, co?
- A ty zajmij się hodowaniem takiego wina. Cieszę się, że wierzysz w moje możliwości…
- Cóż, robisz naleśniki. To rokuje pewne nadzieje.
- … ale nawet nie miałbym czasu.
- Czasu?
- Wiesz, House, ja pracuję.
- Żartujesz? Znamy się tyle lat i dopiero teraz mi o tym mówisz?
- Miałem nadzieję, że sam się domyślisz. Stać mnie, żeby płacić za lunche, które ktoś mi zjada…
- Myślałem, że to pieniądze ze stręczycielstwa.
- Chodzę w białym kitlu.
- A to nie taki fetysz? Na pielęgniarki działa całkiem nieźle…
- Mam gabinet. Podpisany. Nazwiskiem i specjalizacją.
- Kamuflaż. Wiesz, też sobie mogę napisać na drzwiach wiele rzeczy. Gregory House, M.D., najbardziej czarujący diagnosta w okolicy…
- House, jeśli dostanę przez ciebie niestrawności, napiszę na tym twoim akwarium kilka adekwatnych do ciebie określeń. I narysuję piranię.
- Myślisz, że się jej przestraszę? Nie rysujesz chyba aż tak źle jak piszesz?
- Rysuję bardzo… sugestywnie.
- Rozwiń, jeśli łaska.
- Proszę uprzejmie.
- Wtrącę dygresję, jeśli pozwolisz.
- Nie pozwolę, ale wiem, czego dotyczy. Też zaczynam dochodzić do wniosku, że jeśli zaczęlibyśmy od grożenia kelnerowi, wyszlibyśmy na facetów z manierami.
- Wyszliśmy na facetów z manierami!
- Też prawda. Wołającymi o pomstę do nieba.
- Widzisz? Nasze maniery to nie zimne i skostniałe reguły. One mają dusze.
- Taaaak. Z góry sprzedaną diabłu.
- Wilson, nie zachowuj się jak Żyd. Nie handluj duszą własnych manier.
- Jestem Żydem. I powiedziałem…
- Nie powiedziałeś nic nowego, przede wszystkim. Zamiast kazania o stereotypach, zdecydowanie wolałbym posłuchać o piranii i jej sugestywności.
- Z jej pyszczka będzie bardzo sugestywnie sterczeć noga i pół laski. Twoje spojrzenie urażonego bazyliszka nie robi na mnie wrażenia. Nalej nam wina, House.

- Wilson, odłóż ten nóż. Następnym razem, jak pójdziemy gdzieś razem jeść, zażądam, żeby dali ci plastikowe sztućce.
- Przecież nic nie robię.
- Jasne. Bawisz się tylko ostrym narzędziem, po twarzy błąka ci się obłudny, zimny uśmieszek i łypiesz na mnie z niechęcią. To burzy moje poczucie bezpieczeństwa.
- Straszne. Na szczęście twoje poczucie bezpieczeństwa to gruby, solidny mur i nie tak łatwo je zburzyć. Zwłaszcza nożem, House.
- Och, akurat ty potrafisz na nie działać jak trąba jerychońska.
- Brzmi prawie jak komplement. Pomijając zupełny brak sensu, bo, jakbyś coś przeoczył, ja się nie drę.
- Możesz być niemą wersją trąby jerychońskiej.
- To dalej nie ma sensu. Cały jej urok polega na trąbieniu.
- Więc jesteś jej gorszą wersją. Równie skuteczną, a pozbawioną całego uroku. I… Przestań się tak opętańczo śmiać, jakbyś nie zauważył, ludzie patrzą. To może być objaw jakiejś choroby, wiesz? Zaraz zacznę cię diagnozować. Wilson? Możesz przestać? Przestań, cholera, bo to zaraźliwe i uważaj, zaraz potłuczesz… No tak, właśnie, potłuczesz kieliszek.

Kelner nie rzucił w nich talerzem. Na pewno miał niepomierną ochotę (Wilson podejrzewał, że miał też ochotę na mord w ciemnej uliczce), ale musiał zrezygnować ze swoich pragnień na rzecz bezdusznych, skostniałych reguł. Ton House’a, kiedy o tym mówił – onkolog popatrzył w stronę gabinetu przyjaciela z lekkim uśmiechem – był pełen ubolewania. Można by pomyśleć, że diagnosta jest zdolny do współczucia. Gdyby nie znało się go dostatecznie długo, oczywiście.
Kiedy House już skończył analizować złamane marzenia kelnera – a zrobił to na tyle głośno, żeby jak najwięcej osób mogło go usłyszeć, a były pacjent onkologa zdążył pożałować swojego lekkomyślnego ozdrowienia – Wilson, wciąż nieco ochrypłym od histerycznego ataku radości, spytał go, jak poradzi sobie z tak dalece zawiedzionymi oczekiwaniami. House zrobił jedną z bardziej złośliwych min w swoim bogatym repertuarze. Widok wywołania powszechnego zgorszenia przez cudownego chłopca onkologii, powiedział z pełnym przekonaniem, jest na tyle zadowalający, że jakoś mi to zrekompensuje. Gdyby, dodał z błyskiem w oku, wycenić ich oburzenie na dolary, wyszedłbym na plus. Sam twój były pacjent refundowałby wino.
Wilson szczerze żałował, że nie miał pod ręką żadnego talerza. Chciałby wypełnić przyjacielski obowiązek i zastąpić diagnoście skrępowanego konwenansami kelnera.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Narquelie dnia Pią 15:03, 22 Maj 2009, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
oliwka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 21 Mar 2009
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bo jak dwoje ludzi się kocha...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 14:20, 22 Maj 2009    Temat postu:

Świetne. Uwielbiam kiedy chłopcy kłócą się i robią sobie na złość. Szkoda mi tylko kelnera i gości do o koła.

Życzę dużo weny i czekam na następną część


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pino
Stażysta
Stażysta


Dołączył: 30 Lis 2008
Posty: 369
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nibylandia
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 9:55, 23 Maj 2009    Temat postu:

Nawet nie mogę wybrać ulubionego fragmentu. Cała ten szalony dialog jest świetny!

Szkoda tylko, że to sam dialog... W poprzedniej części poza żartami był jeszcze baaardzo fajny nastrój - sporo dwuznacznych zachowań i ogólnie 'chemia. Krótko mówiąc - rozpuściłaś czytelników i teraz nie wystarcza im sam dialog (choć jest genialny!) ^^
Liczyłam, że ta część naprowadzi mnie trochę na przyczynę 'trzaśnięcia drzwiami'. No nic. Czekam na ciąg dalszy (i idę czytać jeszcze raz)

Pozdrawiam ^^


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:38, 23 Maj 2009    Temat postu:

:ukłonik:

Pino: Będę naprowadzać, obiecuję. Obiecuję trochę się skonkretyzować. I obiecuję porządną narrację. Dużo narracji.
Rozpuszczonych czytelników przepraszam za lenistwo, ale konwencja dialog-only jest taka... niezobowiązująca. ;D

oliwka, jakieś ofiary muszą być. ;D


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 17:25, 26 Maj 2009    Temat postu:

No. Połowa - przynajmniej prawdopodobnie połowa - to chyba dobry moment, żeby przejść do konkretów. ;> Tym razem, narracja jak najbardziej jest. Mam nadzieję, że nastrój też.

Pozdrowienia,
Narb




Rozdział III (część pierwsza)
Prawie wszystko


Trzeba coś z tym wszystkim zrobić, powiedział sobie Wilson stanowczo. Czekanie na House’a nie ma sensu i tylko wpędzi ich obu w frustrację. A także…
- Wilson? Wszystko w porządku?
Oderwał wzrok od szyby i spojrzał na stojącą w drzwiach Cuddy z lekką konsternacją, próbując ukryć niezadowolenie. I popłoch na myśl, że administratorka ma święte prawo zażądać zaległych dokumentów, wciąż doskonale niewypełnionych.
- Tak – odpowiedział szybko. – Tak, Cuddy, dzięki. Po prostu… odpoczywałem.
- Szukałam cię na stołówce.
Onkolog zerknął na zegarek. Faktycznie, minęła pierwsza.
- House uprawia działalność rabunkową – dodała Cuddy. Wilson westchnął cicho. No tak, wszystkie rozmowy prowadzą do House’a.
- I chciałabyś, żebym się nim zajął, tak? - spytał bez większego namysłu.
- Prawdę mówiąc, nie po to przyszłam. – Cuddy zmierzyła go krytycznym spojrzeniem. Zaczął żałować, że nie zignorował tematu. – Po lunchu jest zebranie zarządu, nie wiem, czy pamiętasz…
- Oczywiście, że pamiętam – odpowiedział natychmiast z głębokim przekonaniem. Po jej minie wywnioskował, że nie zabrzmiał dostatecznie wiarygodnie. Zapewne miał na twarzy wypisane nie tylko, że nie pamiętał, ale też że wszystkie zebrania i zarządy świata są mu w tej chwili dalece obojętne. Poza tym jednym, w którym ma uczestniczyć, to jedno zaczęło w nim budzić żywe, negatywne emocje.
- Chciałam coś z tobą przed nim omówić – dokończyła Cuddy.
I tak, pomyślał Wilson z rezygnacją, skończy się House’em. Prędzej czy później.
– Ale skoro już zacząłeś mówić o zajmowaniu się House’em… - zawahała się.
Aha. Prędzej. Poczuł przypływ ponurej satysfakcji.
- To tak, zapewne przydałoby się, żebyś coś z nim zrobił.
Spacyfikował?
- Nie wiem, co się między wami stało…
Ha, bo akurat my wiemy.
-… ale otoczeniu House’a z całą pewnością to nie służy.
Jakże mi przykro.
- Dwa przykłady.
Tylko dwa? Cuddy, dajże mu rozwinąć możliwości.
- Chase przyszedł do mnie zapytać, czy w razie zwolnienia napiszę mu list rekomendacyjny.
House mu napisze. Taki, że żaden potencjalny pracodawca nie przejdzie obok niego obojętnie.
- A pacjentka nie została poddana żadnym szalonym eksperymentom.
- Biedna – wyrwało się onkologowi, zanim zdążył ugryźć się w język. – Jak ona to przeżyje?
- Mam nadzieję, że w ogóle. – Cuddy posłała mu lodowate spojrzenie. – Na co ty liczysz? Że on przyjdzie do ciebie i przeprosi?
- Nie ma za co przepraszać – odpowiedział Wilson, machinalnie przechodząc w tryb obrony House’a. Zaklął, na szczęście już tylko w myślach.
Cuddy wymownie uniosła brew.
- Więc że przyjdzie po twoje przeprosiny?
- Ja też nie mam za co przepraszać – odpowiedział stanowczo, mając nadzieję jak najszybciej uciąć tę dyskusję. - Daj temu spokój, dobrze? Poradzimy sobie, jesteśmy dorośli. O czym chciałaś porozmawiać?
- O bilansach finansowych onkologii. O których, jak sądzę, nie masz w tej chwili pojęcia.
Musiał przyznać, że nie ma. Więcej, nie miał nawet przybliżonego pomysłu, w którym miejscu nieszczęsnego stosu znajdują się stosowne dokumenty, kilka dni temu – tyle jeszcze pamiętał - położone przez niego na wierzchu, do przejrzenia, w aktówce
z napisem „pilne!”. I to przynajmniej wolałby przed Cuddy ukryć.
Skinął głową.
- Daj mi dziesięć minut – westchnął. – Spróbuję…
- Mogę łatwo usprawiedliwić twoją nieobecność.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Przez waszą dwójkę – w jej głosie zabrzmiało wiekuiste potępienie – kłamię właściwie cały czas. A w tej chwili naprawdę wyglądasz, jakbyś uciekł z kostnicy, więc powiedzenie, że źle się czujesz, nie będzie dużym nadużyciem. Wiesz, jaki jest warunek.
- Ty kłamiesz, ja zapewniam światu pokój i pacyfikuję House’a.
- Jeśli polegniesz, zorganizuję ci ładny pogrzeb.
- Z salwą honorową? – Wstał zza biurka, szybko chowając poniewierające się po nim stare karty pacjentów do jednej z szuflad. Przemknęło mu przez głowę, że niweczy tym samym sens czynności, która zajęła mu wczoraj dobre trzy godziny – ale szybko uspokoił się myślą, że czynność była z definicji pozbawiona sensu. Uśmiechnął się do Cuddy.
- Nie martw się – powiedział uspokajająco. – Poradzimy sobie. Jakoś.
Wychodząc, zaczął się zastanawiać, czy na pewno jest o tym przekonany. Cóż, chyba był. W każdym razie, niewątpliwie było miłe, że z powodu całej tej awantury, może przynajmniej wymigać się od zrobienia z siebie idioty przed zarządem. Z drugiej strony, no tak, gdyby nie cała awantura, nie byłoby takiego niebezpieczeństwa. Gdyby nie poniedziałkowa noc, wiedziałby, gdzie jest ta cholerna aktówka – chociaż, uświadomił sobie, aktówkę być może później widział, w stanie kwalifikującym ją jedynie do kosza na śmieci, ciekawe, co z zawartością – i pewnie by ją przynajmniej przejrzał.
Gdyby nie poniedziałkowa noc, powtórzył w myślach, zatrzymując się przed gabinetem szefa diagnostyki. Nie, do diabła z aktówką, nie żałował poniedziałkowej nocy. Z całą pewnością nie.

Jeśli rozpatrywać poniedziałkową noc w kategoriach winy – jeśli uznać, że nie była punktem, ku któremu nieuchronnie zmierzała ich dziwna i pokręcona znajomość albo wręcz punktem, do którego obaj od jakiegoś czasu zgodnie dążyli – jeśli przyjąć, że to, co się stało, stało się z czyjejś winy – Wilson musiałby przyznać, że wina ta leży po jego stronie. On uparł się, że nie będzie prowadzić, że nie pił absurdalnie drogiego wina, żeby spowodować jakiś spektakularny wypadek (jego główny motyw miał co prawda więcej wspólnego z świeżo u niego narodzoną policjofobią niż z wizją rozbitego volvo, ale o tym nie musiał mówić głośno, House i tak wiedział); on powiedział House’owi, który wypił
o kieliszek więcej, że jemu nie da poprowadzić tym bardziej; on zostawił portfel na biurku w gabinecie, przez co nie mógł zapłacić za taksówkę (House nie zapłaciłby z powodów ideologicznych, nawet, gdyby wino do spółki z pieczenią nie uczyniły spustoszenia
w jego finansach); on wreszcie zaproponował jedyne w tej sytuacji rozsądne rozwiązanie i powiedział diagnoście, że jest późno, za żadną cholerę się nie wyśpią, w związku z czym, równie dobrze mogą tę noc przesiedzieć w szpitalu, do którego mieli stosunkowo niedaleko. House skinął w odpowiedzi głową, nie kłócił się, nie dyskutował, nie marudził. Patrząc na to z kilkudniowego dystansu, Wilson doszedł do wniosku, że to mógł być jakiś znak.

Właściwie, tak funkcjonuje wszechświat, pomyślał, wciąż nie decydując się na wejście do gabinetu przyjaciela. House raz postanowił zachować się porządnie. House zgodził się postawić obiad i prawie sam za niego zapłacił, na litość boską. Gdyby po czymś takim po prostu rozeszli się do domów, równowaga kosmiczna stanęłaby na głowie, zaplątała w supełek, a potem nieodwracalnie runęła i świat by szlag trafił. Musieli zakończyć ten wieczór… niezwyczajnie. To była swego rodzaju konieczność, cholernie przyjemna, ale wciąż konieczność.
House, do tej pory pochłonięty rzucaniem swojej świętej piłeczki w ścianę, złapał ją w końcu i spojrzał na Wilsona. Nie było to żadne z jego spojrzeń oznaczających „idź precz”, co wróżyło całkiem nieźle. Właściwie onkolog mógłby wejść, ale czekał, sam nie wiedząc, na co.

Mógłby wejść, pomyślał House, patrząc uważnie na stojącego przed jego biurem Wilsona. Zamiast wrastać w podłogę przed moim gabinetem mógłby zdobyć się na ten niewątpliwy wysiłek i otworzyć drzwi. Umie nimi trzasnąć, otworzenie nie powinno przerastać jego możliwości.
Mógłby wejść. Jego gabinet, owszem, jest zdecydowanie lepszy do wielu rzeczy, ale ten całkowicie wystarczy do rozmowy. Jeśli tylko nie będziemy musieli krzyczeć przez ścianę. Więc mógłby wejść.
Przecież wie, że może wejść, że chcę, żeby wszedł. Utknął tam z tym swoim najbardziej przejmującym spojrzeniem dla jakiejś głupiej demonstracji i wyraźnie czeka na objawienie. Albo na zaproszenie, jakby znał mnie dwa dni i nie wiedział, że może, bezwzględnie może wejść, a ja będę udawał, że nic mnie to nie obchodzi, dla zachowania formy i zwyczaju. Przecież umie mnie czytać, akurat on, cholera, umie.
Więc mógłby wejść sam, i wcale nie potrzebował do tego, żebym narażał moją nogę na bezsensowny wysiłek wstawania, i zupełnie nie potrzebował żadnego przyzwalającego skinięcia głową, chociaż, z drugiej strony, ten jego spłoszony uśmiech jest nawet tego wart.

Sprawę ostatecznie przesądziło wino. Nie to wyśmienite z restauracji – chociaż pewnie miało swój udział, obaj wypili zdecydowanie za mało, żeby się upić, nie mogli mówić o jakiejkolwiek chwilowej niepoczytalności.
Nie, żeby chcieli. Po prostu, nie mieli nawet takiej możliwości.
Sprawę ostatecznie przesądziła butelka białego wina, którą Wilson trzymał w biurku, odkąd, mimo usilnych protestów, dostał ją od pacjenta w podziękowaniu za dobrą opiekę. Pacjent stanowczo powiedział, że skoro i tak umrze za pół roku, może chociaż być dobrze wspominany przez najmilszego lekarza, z jakim miał do czynienia, a że akurat ten lekarz przekazał mu wyrok śmierci, to cóż, zupełnie inna historia. Zanim skonsternowany Wilson zdążył sformułować jakąś spójną odpowiedź, butelka wina należała do niego, a pacjent z progu gabinetu życzył mu wszystkiego najlepszego.
House, wygodnie usadowiony na fotelu za biurkiem onkologa, wysłuchał opowiastki z nieprzeniknioną miną, po czym prychnął krótkim śmiechem i wyraził pragnienie bliższego zapoznania się z kłopotliwym prezentem. Na uwagę Wilsona, że upijanie się to naprawdę kiepski pomysł, jeśli nie chcą jutro dyscyplinarnie wylecieć z pracy, zareagował pogardliwym wzruszeniem ramion. Wilson westchnął i wstał z kanapy.
Tak, ta butelka była winna absolutnie wszystkiemu.
Żaden z nich nie byłby w stanie powiedzieć, co było pierwsze – czy to Wilson, próbując dostać się do prawej szafki, przejechał dłonią po policzku diagnosty, czy może House, wiedziony jakimś dziwnym impulsem, musnął ustami ciemne włosy młodszego lekarza. Nie potrafiliby powiedzieć, czy to był przypadek, tęsknota, ciekawość, czy może wszystko naraz. Czy coś zupełnie innego, co wtedy nie przyszło im do głowy, a potem straciło jakiekolwiek znaczenie.
W każdym razie, wystarczyło.
Całkowicie wystarczyło, żeby ręka House’a znalazła się nagle we włosach Wilsona, żeby ręce Wilsona wszczepiły się gorączkowo w plecy House’a, żeby ich twarze znalazły się niemożliwie blisko siebie, żeby ich usta, w ułamku sekundy, połączyły się w długim, cholernie dobrym, pocałunku. Cholernie dobry, powiedział House, kiedy odsunęli się od siebie z przyziemnej potrzeby zaczerpnięcia powietrza. Wilson nie powiedział nic, tylko pociągnął go na biurko, rozgarniając wszelkie przeszkody, jakie nawinęły mu się pod rękę. House bynajmniej nie protestował, pomagał mu gorliwie, z wyraźnym zadowoleniem zrzucając zaścielające blat stosy papierów.
Kartki z jednej sterty, rozgarniętej przez któregoś z nich szczególnie impulsywnie, rozpostarły się na całej szerokości gabinetu.
Nie spieszyli się. Porozumieli się jednym spojrzeniem, jednym pomrukiem. Nie pozwolili sobie na żadne wątpliwości, żadne wahanie. Przypadek – jeśli to był przypadek – przekształcili w świadomy wybór, ciekawość – jeśli miała jakiekolwiek znacznie –
w spełnienie, tęsknotę – tak, jakaś tęsknota w tym była, ale diabli wiedzą, na ile decydująca – w miłość. I nic więcej, na całym świecie – który, w tamtej chwili, ograniczał się do zabałaganionego papierami i ubraniami gabinetu – się dla nich nie liczyło, kiedy, oddychając ciężko, patrzyli na siebie roziskrzonym spojrzeniem, obiecując sobie, że to już na zawsze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
oliwka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 21 Mar 2009
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bo jak dwoje ludzi się kocha...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 18:12, 26 Maj 2009    Temat postu:

Ta część rzeczywiście dużo wyjaśnia, praktycznie wszystko oprócz tego najciekawszego: dlaczego Wilson trzasnął drzwiami?? Co człowiek jest w stanie zrobić pod wpływem alkoholu?? Chłopakom najwyraźniej o wiele łatwiej jest po paru kieliszkach wina niż na trzeźwo. Biedny Wilson nie ma wyjścia i musi wejść do gabinetu Housa inaczej nici z umowy.

Życzę dużo weny i czekam na następną część


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pino
Stażysta
Stażysta


Dołączył: 30 Lis 2008
Posty: 369
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nibylandia
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 21:44, 26 Maj 2009    Temat postu:

Cytat:
- Nie wiem, co się między wami stało…


Odnoszę wrażenie, że wszyscy już traktują ich jak parę. Stare dobre małżeństwo ^^

Cytat:
Gdyby po czymś takim po prostu rozeszli się do domów, równowaga kosmiczna stanęłaby na głowie, zaplątała w supełek, a potem nieodwracalnie runęła i świat by szlag trafił.


Świetnie napisane

Cytat:
Więc mógłby wejść sam, i wcale nie potrzebował do tego, żebym narażał moją nogę na bezsensowny wysiłek wstawania, i zupełnie nie potrzebował żadnego przyzwalającego skinięcia głową, chociaż, z drugiej strony, ten jego spłoszony uśmiech jest nawet tego wart.


Ustąpił. House ustąpił. Nie wiem czemu, ale jakoś nie mogę przestać się uśmiechać
Świetnie to opisałaś. Wahanie, w końcu skinienie głową, wstanie z krzesła i jeszcze ten 'spłoszony uśmiech' Wilsona. W ogóle cała ta scena bardzo mi się podoba, do końca nie było wiadomo jak to się skończy. Dokładnie tak powinna wyglądać próba pogodzenia się w ich wykonaniu

Przerwałaś w kluczowym momencie (a właściwie dwóch kluczowych momentach xD). Z jednej strony chciałabym już wiedzieć jak będzie wyglądać ich rozmowa, a z drugiej... Ech, ten pocałunek. Genialny

Cytat:
patrzyli na siebie roziskrzonym spojrzeniem, obiecując sobie, że to już na zawsze.


Piękne. Nie wyobrażam sobie jak to może skończyć się kłótnią... Czekam na ciąg dalszy ^^

Jest Nastrój (przez duże 'N'); są opisy, klimat, narracja... Czego chcieć więcej

Pozdrawiam ^^


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Pino dnia Wto 21:48, 26 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 22:20, 26 Maj 2009    Temat postu:

oliwka, oni nie byli pijani. W żadną stronę. ;>

Pino napisał:
Nie wyobrażam sobie jak to może skończyć się kłótnią...

Ha, chłopcy potrafią. ;> I, gdyby tylko chcieli, trzasnęliby po niej choćby obrotowymi drzwiami. Tylko akurat nie było żadnych pod ręką.

Zastanawiałam się nad przerwaniem w innym kluczowym momencie, ale jakiekolwiek proporcje poszłyby się kochać. ;D
Ogólnie, dziękować.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 14:26, 31 Maj 2009    Temat postu:

Konkrety, część druga. Nieskromnie powiem, że mam szczególny sentyment do ostatniej części tej części (tak, to jest całkiem długie ;P), pisałam ją na takiej fajnej, trochę psychodelicznej wenie. ;D

Miłej lektury,
Narb.



Rozdział III (część druga)
Prawie wszystko


Wilson zamknął za sobą drzwi, zrobił kilka kroków, ale nie podszedł do biurka, zawahał się, cofnął. Spojrzał na diagnostę wyczekująco. House przewrócił oczami, usiadł
i wskazał Wilsonowi krzesło naprzeciw siebie. Onkolog nie poruszył się.
Nic nie zapowiadało, żebyśmy mieli skoczyć sobie do oczu, myślał gorączkowo. Kiedy przenieśliśmy się z biurka na kanapę, jakoś po drodze wciągając spodnie, wszystko wyglądało na dużo prostsze. Kiedy usiedliśmy, kiedy on oparł głowę o moje ramię – właśnie on o moje – kiedy, chyba nieświadomie, zacząłem mierzwić palcami jego włosy, a on mi pozwolił, on stanowczo zaprotestował, kiedy na moment przestałem, zdając sobie sprawę, co robię, kiedy tak leżeliśmy, bez słowa, wszystko było przecież jasne. Nie oczekiwałem po nim żadnych wyznań, wydawało mi się, że wiem. Chyba dalej mi się tak wydaje, ale jednak, wtedy było prościej.
- Masz jakiś problem z poruszaniem się? Może to objaw? Jak pozbędę się pacjenta…
Najprędzej odprawię go na lepszy świat, bo ktoś mi przeszkadza się skupić, prychnął w myślach. Musiałem wtedy wstać po cholerny vicodin i to nie moja wina, że ten idiota rzucił mi koszulę pod biurko. Jakby rzucił na kanapę, mógłbym nie wstawać nawet do przyjścia jego wspaniałych pacjentów, ciekawe, co by powiedzieli. Ok., właściwie mogłem potem wrócić, zostać, usiąść, właściwie nie musiałem się ubierać i wychodzić. Ok., skoro już wychodziłem, należało chociaż coś powiedzieć. Niech nawet będzie jego racja, skoro musi. Ale przecież wszystko było jasne, prawda? Co niby miałem mu powiedzieć?
- Pacjentki. I zostaw ją na razie w spokoju. Umiera?
To House. Jeden postawiony obiad nie zmienia faktu, że House pozostaje House’em
i przecież wcale nie chcę, żeby on się zmieniał, bo takiego go… no właśnie, takiego go kocham, jak to zabawnie brzmi. Skoro to House, skoro zachował się po house’owemu, po prostu, jak on, to właściwie nie powinno mnie dziwić, że zabunkrował się w przychodni, przez cały dzień mnie unikał, a nasza wieczorna rozmowa miała nieprzyjemny przebieg. Zresztą, pewnie coś się za tym kryło, kolejny jego pokręcony powód. Właściwie mnie to nie dziwi, właściwie mi nie przeszkadza. Właściwie, dwa dni to aż nadto. Właściwie, mógłbym mu to jakoś zakomunikować.
- Jeszcze nie, ale pewnie zaraz zacznie – diagnosta wzruszył ramionami.
To Wilson. Unikanie kontaktu z Wilsonem nie miało sensu, zresztą, on nie oczekiwałby po mnie niczego, czego bym nie chciał mówić. Przebieg wieczornej rozmowy też łatwo dawał się przewidzieć i bez większych problemów mógłbym go zmienić. Tylko że ta cisza była moją formą szczerości, moją prośbą o chwilę czasu na przemyślenie ryzyka. Ale nawet od Wilsona nie mogę oczekiwać wszechwiedzy, nawet jemu trudno zrozumieć, że traktuję go, jakby mi nie zależało, bo tak naprawdę mi zależy, boję się pomyłki, nie chcę go… Właściwie, mógłbym mu to jakoś zakomunikować.
- W ramach ekspiacji pójdziemy na pogrzeb. – Wilson zdecydował się jednak podejść do biurka diagnosty. Oparł się o blat. – Bo teraz warto by było, żebyśmy sobie kilka rzeczy wyjaśnili, nie sądzisz?
- A twoja troska o dobro pacjentów?
- Zostawiłem w gabinecie. Przestańmy się zwodzić, House, przecież ta cała kłótnia… Nic z tego, co powiedzieliśmy… To w ogóle…
- Nie miało sensu – dokończył za niego House. – Nie stercz tak nade mną, do cholery. Masz krzesło i zrób z niego dobry użytek, Wilson.

To była chyba najbardziej spektakularna kłótnia w ich długoletniej historii – i gdyby ktoś miał okazję obserwować ją całą, doszedłby zapewne do wniosku, że była szalenie poważna. Padło wiele ostrych słów, z obu stron (nie możesz wiecznie dezorganizować mojego życia, House, i udawać potem, że nic się nie stało, do diabła. Nie bądź śmieszny, Wilson, nie udawaj wykorzystanego), kilka groźnie brzmiących wyrzutów (liczysz na to, że dam ci sobą manipulować, bo mi, też coś, na tobie zależy. Raczej dlatego, że nie masz wyjścia, jestem jedyną osobą, która z jakichś względów godzi się… ale do czasu, uważaj), klika nieprzyjaznych zapewnień, zakrawających na groźby (jeśli myślisz, że sobie bez ciebie nie poradzę…), jakieś rozsądniej brzmiące wnioski (oczywiście, że sobie nie poradzisz, jestem ci niezbędny), zignorowane w natłoku zdecydowanie głupich uwag (służę ci głównie do wypisywania vicodinu i czy mnie przy tym obrażasz, czy pieprzysz, to dla ciebie żadna różnica. Jeśli myślisz, że przez vicodin staję się twoją własnością to się, do ciężkiej cholery, mylisz. Ty moją? House, bądźże poważny. To ty mnie… Jeśli tak ci źle i tak cię wszyscy uwielbiają, to po co przy mnie tkwisz? Dla poprawy wizerunku? ), pochopnych odpowiedzi (a żebyś wiedział), nieszczególnie radosnych refleksji dotyczących wszystkich ich wspólnych wspomnień (potrzebujesz kogoś, kto będzie przy tobie siedział, jak kolejny zirytowany twoim głupim chamstwem pacjent postanowi cię postrzelić. No i widzisz, ty potrzebujesz kogoś, przy kim możesz posiedzieć, żeby sam siebie utwierdzić w przekonaniu, że twoje istnienie ma jakikolwiek sens. Może dlatego tak długo nam się udawało), jak również wspólnych wspomnień tylko z poprzedniej nocy (tak, oczywiście, bo to takie trudne, raz w życiu potraktować kogoś poważnie. Bo to takie trudne, zauważyć, że ktoś potrzebuje chwili świętego spokoju bez upierdliwego onkologa szczerzącego się do niego obłudnie). Nie pamiętali nawet dokładnie, co powiedzieli, co konkretnie powiedział który z nich (jesteś żałosny, już dawno miałem ci powiedzieć, że mam cię dość, tak, od dawna było to tylko przyzwyczajenie, nic więcej, daj mi więc wreszcie święty spokój, tylko tak definitywnie, dobrze? ), ale na pewno, gdyby ktoś ich wtedy słyszał, uznałby, że to definitywny koniec, że po czymś takim nie będą w stanie na siebie nawet spojrzeć (nie wiem, jak mogłem tak długo, szkoda mojego czasu, pomyliłem się co do ciebie, a ostatnia noc, oczywiście, że to tylko wino, na co liczyłeś? Na powtórkę? ).
Na szczęście, nikt nie miał okazji słyszeć wszystkiego. Asystenci House’a, Cuddy
i kilku przypadkowych pracowników szpitala, zwabionych podniesionymi głosami kłócących się mężczyzn, załapali się dopiero na ostatni epizod, ten, kiedy stojący
w drzwiach Wilson krzyczał wściekle o papierach, coś o tym, że nie pozwoli wiecznie robić sobie bałaganu i wchodzić na głowę i niech House się wypcha, a House siedział w swoim fotelu, wyraźnie zirytowany, i prychał zimnym, lekceważącym śmiechem. Ładna widownia, warknął, kiedy Wilson na moment ucichł, uświadomiony przez swój instynkt samozachowawczy, że wyłuszczenie w jakich okolicznościach House zepsuł mu efekty całego dnia pracy nie jest szczególnie dobrym pomysłem. Wręcz wspaniała widownia, rozwiń się, Wilson. Doprowadzony do ostateczności, Wilson trzasnął drzwiami – nie da się nimi trzasnąć, akurat, trzeba się tylko trochę postarać – i poszedł prosto do siebie, ignorując pytania Kaczątek i Cuddy oraz zdziwione spojrzenia reszty personelu.

Wilson usiadł.
- No właśnie – przyznał, mając wrażenie, że napięta atmosfera między nimi poprawia się w jednej chwili. – Nie miało.
- To chyba wyjaśnia wszystko – dodał House, z delikatną sugestią niepewności w głosie. Ale patrzył na Wilsona uważnym, surowym spojrzeniem, jasno komunikującym, że zauważenie tej nutki będzie miało nieprzyjemne konsekwencje.
Onkolog skinął głową. Tak, w sumie, wyjaśniało. Nie wierzyli wtedy w to, co mówią
i słyszą – w ich autentycznej wściekłości więcej było irytacji na narastający absurd całej sytuacji, złości na własną głupotę i zagubienia niż pretensji do drugiej strony… zresztą, pretensji tam nie było wcale. Wiedzieli doskonale, gdzie uderzyć, żeby było nieprzyjemnie i uderzali, zupełnie bez sensu. Ale nie przekroczyli granicy, nie skrzywdzili się, więc nic nie było do wyjaśniania, więc prosta konstatacja „to było bez sensu”, wyjaśniała wszystko.
Prawie wszystko.
- Nie wyjaśnia – powiedział cicho – tego, co się stało. Tego, co z tym zrobimy. Tego, czego od siebie chcemy.
- Cóż, ja od ciebie chciałem lunchu. – Sugestia niepewności w głosie House’a pospiesznie spakowała walizki i wyjechała za Wielką Wodę. - Byłem gotów ci to zakomunikować.
- Faktycznie, to wyjaśnia wszystko – sarknął onkolog. – Mamy udawać, że nic się nie stało, tak?
House zastukał palcami w blat biurka.
- Może nam się nie udać, Wilson – powiedział po chwili milczenia i młodszy lekarz nie miał pojęcia, co ma na myśli, udawanie czy przyjęcie do wiadomości zasadniczych zmian, jakie niosłoby ze sobą nieudawanie. Nie miał też zamiaru zgadywać.
- Co? Wyrażaj się konkretniej, z łaski swojej.
- Musisz koniecznie czepiać się słówek? To irytujące.
- House… - syknął Wilson, w myślach licząc kaleki. Jeden odstrzelony kaleka, drugi, trzeci, piąty… Nie był to sposób na uspokojenie, którego opracowaniem chciałby się powszechnie chwalić, ale musiał przyznać, że w sytuacjach ekstremalnych skutkował.
- Zamordowanie mnie nie jest najlepszym rozwiązaniem, jakie możemy wymyślić. – Diagnosta bezbłędnie rozpoznał moment, w którym Wilsona zaczyna trafiać szlag.
- Ale jest najprostszym. – Siódmy kaleka, liczył Wilson, zaciskając dłoń, dziesiąty, jedenasty, to już nie seryjny mord, tylko regularne ludobójstwo. - Zresztą, jeszcze nie morduję.
- Nie. Na razie tylko przestałeś na mnie patrzeć jak zbity spaniel, a zacząłeś jak wściekły ratlerek – ocenił House, przybierając możliwie najbardziej irytujący ton. Siedemnasty kaleka, pomyślał onkolog. - Zaczynam się przygotowywać do wypowiedzenia ostatnich słów.
Osiemnasty kaleka dostąpił ocalenia.
- Więc – powiedział Wilson, bardzo łagodnie i bardzo spokojnie – je wypowiedz. Tylko się nad nimi zastanów, House.
- Nie muszę się zastanawiać – odpowiedział diagnosta od razu, unosząc brew
w swoistym manifeście uznania. Tak, to był dobry strzał. Wilson wpatrywał się
w przyjaciela, mimowolnie wstrzymując oddech. – Nie chodzi o to, że mi nie zależy.
Odetchnął.
- To miały być ostatnie słowa?
- Tak.
Onkolog bardziej z rozpędu niż potrzeby serca zamordował dziewiętnastego
i dwudziestego kalekę, po czym uznał, że może powiedzieć coś jeszcze, bez ryzyka, że głos odmówi mu posłuszeństwa.
- Więc załóżmy, że możesz przemówić zza grobu.
- Może wreszcie ty byś przemówił, co? – zirytował się diagnosta. – Ja w tym układzie nie żyję i należy uszanować mój święty spokój. Natomiast chętnie bym sobie popatrzył, wiesz, z obłoków, co wyczyniasz ty.
- Odgrywam się za lata cierpień, przeistaczam w hienę cmentarną i kradnę ci znicze – odpowiedział Wilson szybko. – Chociaż nie, czekaj. Raczej siedzę w więzieniu za morderstwo. I urozmaicam sobie czas wywoływaniem pewnego uprzykrzonego ducha, żeby zapytać go… - urwał, nie mając pojęcia, jak sformułować to pytanie.
- Duchy mają pierwszeństwo – wciął się zdecydowanie House.
- W porządku. Twój ruch, maro nieczysta.
Następny ruch. Wilson znów wstrzymał oddech. Wolałby chyba, żeby załatwili to jakąś mniej okrężną drogą – ale zaplątali się w tę dziwaczną słowną grę tak, że zmiana formy nie była już możliwa. Gra była, zresztą, cholernie wciągająca. Tylko stawka powodowała, że napięcie stawało się trudne do wytrzymania.
- Mara nieczysta staje przed tobą, ubranym w uroczy więzienny pasiak, napawa się chwilę brakiem krawata i, zanim w ogóle zacznie z tobą rozmawiać, żąda informacji, co ty byś chciał zrobić.
- Wyjść z więzienia, jak sądzę.
House zaklął pod nosem.
- Będziesz się teraz pilnował następstwa czasów, tak? – prychnął. – No dobrze, więc wyjść z więzienia. I? Ograniczyć się do bycia hieną cmentarną? Pocieszyć się
w ramionach jakiejś pielęgniarki? Zrobić coś naprawdę melodramatycznego i popełnić samobójstwo na moim grobie?
Cholerne metafory. Chyba domyślał się, która co oznacza, znaczenia ostatniej był właściwie pewien, ale wolał mieć własną. Lepszą.
- Dalej, chciałbym zostać genialnym lekarzem-cudotwórcą i wskrzeszać zmarłych.
- Nie łatwiej byłoby po prostu nie mordować?
- Właściwie, to sam się zamordowałeś.
- Twoimi rękoma. Wróciliśmy chyba do punktu wyjścia.
- Nie, jeśli dasz mi dokończyć. – Wilson wstał, oparł dłonie o blat biurka. Kalecy numer dwadzieścia jeden, dwa i trzy polegli na otuchę. – Więc, chciałbym cię wskrzesić
i powiedzieć, że poniedziałkowa noc cholernie mi się podobała, że nie, liczę nie na powtórkę, tylko na coś zdecydowanie więcej, że chcę z tobą być.
- Mogłeś od razu powiedzieć, że lecisz na wino – mruknął House, co oczywiście, mogło oznaczać dwie rzeczy. Kupiłbym ci je wcześniej albo nie kupowałbym ci go wcale. W każdym razie, była to reakcja jak dla niego zupełnie naturalna i Wilson nie poczuł się zdziwiony.
- Nie spiesz się z wnioskami. – Nie zamierzał obstawiać żadnej z opcji, chociaż, swój typ miał. – Jesteśmy dalej w więzieniu, ja w pasiaku, ty w charakterze mary nieczystej. Masz moją odpowiedź. Co robisz?
House zawahał się. Obrócił w palcach uchwyt laski. W każdych innych okolicznościach Wilson powitałby taką reakcję triumfalnym uśmiechem, a jego mentalny demon, szef departamentu do spraw zadawania się z House’em, roześmiałby się jak na demona przystało, mrocznie i donośnie. Teraz sam onkolog przygryzł tylko wargę, a demon wydał z siebie histeryczny chichot, równie mroczny jak bajka dla trzylatków.
- House – mruknął onkolog, zniecierpliwiony przedłużającą się ciszą. – Jeśli w tej chwili wymyślasz błyskotliwą diagnozę to ostrzegam cię lojalnie, przetestujemy sytuację
z pasiakiem i marą w praktyce.
- Cuddy byłaby zdegustowana. – House pogroził mu palcem i żądza mordu
w onkologu zaczęła przybierać kształty materialne. - Wiesz przecież, że trzyma cię tu głównie ze względu na podejście do pacjentów.
- Trzyma mnie tu głównie po to, żeby miał kto cię pacyfikować – odpowiedział Wilson, tracąc rachubę w kalekach. Czterdziestu? Pięćdziesięciu? Cholera, trudno się liczy ofiary granatu.
- Tak czy inaczej, z zamordowaniem mnie…
Już miał mu przerwać, kiedy drzwi gabinetu otworzyły się. Odwrócił głowię i uczynił w myślach bardzo niecenzuralną uwagę. Wszedł Foreman. Po Foremanie można było spodziewać się wielu pozytywnych rzeczy – szczególnie w kwestiach zawodowych – ale
w żadnej mierze nie należało oczekiwać, że zwróci uwagę na wysoce nieodpowiedni moment, jaki sobie wybrał na zakłócenie rozmowy dwójki starszych lekarzy.
- Wykonaliśmy diagnostycznie przydatne wyeliminowanie wszystkich naszych typów – powiedział neurolog. Ktoś mógłby mnie dzisiaj miło zaskoczyć, pomyślał onkolog. Nie obraziłbym się. Nie mam ambicji proroka, ze względu na specjalizację dostatecznie często orzekam w sprawach ostatecznych. Jedna, miła niespodzianka. – Zostaje propozycja Chase’a i rak.
Wilson skrzywił się, spoglądając z niemą pretensją na blat biurka. Faktycznie, pacjentka z rakiem jest cholernie miła.
- To dobrze, że mamy pod ręką onkologa – mruknął House, chyba też nie do końca zachwycony koniecznością radykalnej zmiany tematu. – Okazało się, że siedzisz w celi z księdzem mordercą-egzorcystą, Wilson. Mara nieczysta znika, dokończymy później. Mam wrażenie – ciągnął, nie czekając na reakcję Wilsona, który uparcie kontemplował jego biurko – że zatrudniam trzy osoby. I, że dwóch brakuje.
- Cameron zaraz przyjdzie, rozmawia z ojcem pacjentki. Chase trzyma się od ciebie z daleka.
- Lepiej dla niego, żeby to nie było z bardzo daleka. – House wstał w końcu. – Ma tu być zanim przyjrzymy się zdjęciu. Bo mamy zdjęcie, prawda?
- Tak, mamy.
Diagnosta podszedł do swojego współpracownika, znikając Wilsonowi z pola widzenia i uniemożliwiając przyjacielowi genialny w swej prostocie plan uśmiercenia go spojrzeniem.
- Świetnie – powiedział z entuzjazmem zaiste godnym umarłego. - Od wczesnego dzieciństwa uwielbiałem książki z obrazkami.
Drzwi otworzyły się po raz kolejny. Wilson spojrzał w ich stronę, ale szybko
z powrotem odwrócił się do okna. Weszli Chase i Cameron, Chase patrzył niepewnie na swojego szefa, Cameron uśmiechnęła się do Wilsona w sposób, który normalnie by go nie zirytował, ale w tej chwili irytowało go prawie wszystko. Z trzema Kaczątkami na czele. Cameron chciała chyba coś powiedzieć, ale House miłościwie – chociaż miłościwość była pewnie tylko przypadkiem – ją uprzedził.
- Wilson? Oderwij melancholijny wzrok od okna i racz zerknąć tutaj. – Wilson zerknął. House powiesił zdjęcie na wyświetlaczu. – Nie możemy tak ostentacyjnie zignorować pacjentki.
- Zamieniliście się rolami? – spytała Cameron z konsternacją. – To jakaś gra, prawda?
- Mhm. Fascynująca, ale tylko dla wtajemniczonych. Boy wonder. Pacjent. Rak. Sens twojego życia wisi na tej ścianie i czeka, aż go odkryjesz.
Wilson odwrócił się w końcu stronę diagnosty i jego zespołu. I nieszczęsnego zdjęcia.
- Przecież każde z was widzi – powiedział pewnie. – Zaawansowany rak, prawdopodobnie nieoperacyjny, bardzo możliwe, że z przerzutami. Nie mam pojęcia, dlaczego dopiero teraz trafiła z nim do szpitala.
Był, w gruncie rzeczy, spokojny. Jakkolwiek niepoprawnie politycznie by to zabrzmiało, myślowa eksterminacja małych Murzynków to świetny sposób na relaks.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Narquelie dnia Nie 14:29, 31 Maj 2009, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pino
Stażysta
Stażysta


Dołączył: 30 Lis 2008
Posty: 369
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nibylandia
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:25, 31 Maj 2009    Temat postu:

Oj, w pierwszej części można się pogubić. Kto, w jakim czasie, miejscu - mówi, myśli... Mały bałagan ^^

Bardzo podoba mi się za to zapis kłótni chłopaków - krótka i ironiczna relacja. O dziwo, pasuje to o wiele lepiej niż rozwlekła, dramatyczna relacja pełna szczegółów

Słowna żonglera chłopaków jest rozbrajająca xD
Ta rozmowa doprowadziła Wilsona do ostateczności, House'a wytrąciła z równowagi i... niczego nie wyjaśniła. Całkiem w ich stylu
Ech, nawet nie będę przeklinać Foreman'a i całej tej pielgrzymki do gabinetu House'a. Niech żyje wyczucie czasu.
Jeden kaleka, drugi kaleka... xD

Oby następne części były równie długie!

Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
oliwka
Ratownik Medyczny
Ratownik Medyczny


Dołączył: 21 Mar 2009
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bo jak dwoje ludzi się kocha...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 15:16, 08 Cze 2009    Temat postu:

Świetna kłótnia chłopaków. Ich przenośnia była taka nie realistyczna, że aż realna. Zły Foreman musiał im przeszkodzić. Odliczanie kalek i małych murzynków genialne

Czeka na następną część i życzę dużo weny


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narquelie
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 25 Kwi 2009
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 21:26, 08 Cze 2009    Temat postu:

Następne części? A, prawda. ;P Czerwiec nie sprzyja dobrej organizacji czasu. ;P Uwaga, długie. Uwaga, fluff. Miłej lektury.

Narb.


Rozdział IV (część pierwsza)
Potrzeba chwili


Wilson postanowił jednak zachować się jak sensowny onkolog, zarządził biopsję
i przeprowadził ją w towarzystwie Cameron i Chase’a, gotowego na każde poświęcenie, żeby tylko zniknąć z pola rażenia swojego szefa. Po odebraniu wyników, zebrali się ponownie w gabinecie diagnosty. House obdarzył ich znad konsoli nieprzychylnym spojrzeniem, co zapewne miało ścisły związek z potworami, którym musiał darować ich nędzne istnienie. Jego dusza zbawcy światów nie lubiła takich konieczności.
- Lepiej – mruknął – żebyście mieli coś konkretnego.
- Mamy – odpowiedział Wilson, rzucając mu na biurko wyniki badań. – Wyrok śmierci dla twojej pacjentki w przeciągu kilku miesięcy. Nic nie możemy zrobić.
House przejrzał folder, skrzywił się, skinął głową.
- Fakt. Nie jestem cudotwórcą – rzucił Wilsonowi szybkie, znaczące spojrzenie. – Porozmawiaj z ojcem. Ile czasu jej jeszcze zostało?
- Zbyt mało – odpowiedział po prostu onkolog i wyszedł z pokoju. Starszy lekarz popatrzył chwilę na drzwi, spojrzał na stojące w milczeniu Kaczątka, westchnął
z dezaprobatą i wstał. Znał ten humor. Wilson wyjątkowo nie lubił umierających nastolatek.
- Chase – powiedział, przystając w drzwiach – przestań biegać do Cuddy, bo ona potem biega do mnie. I przeszkadza. Kiedy będę chciał cię zwolnić, osobiście cię poinformuję.
Wyszedł z gabinetu, nie czekając na odpowiedź Australijczyka. Właśnie dojrzał do zaakceptowania pewnej decyzji i wolał mieć jej przedmiot w zasięgu wzroku.

- Czy on mi właśnie powiedział coś… uspokajającego? – Chase patrzył podejrzliwie na oddalającego się diagnostę. – Czy wręcz przeciwnie?
- Popadasz w paranoję – orzekł pewnie Foreman, przechodząc z gabinetu do pokoju konferencyjnego. – Właśnie dobrze zdiagnozowałeś pacjentkę…
- Tak – sarknęła Cameron, idąc za nim. – Wspaniale. Rak to cudowna diagnoza dla kilkunastoletniej dziewczyny.
- Wiesz, mogłaś wymyślić milszą. Z jakąś fajną metodą leczenia, na przykład cukierkami owocowymi. Nie, żebym bardzo chciał bronić Chase’a, ale rak zwykle nie znika od niezauważenia go. Kawy?
Cameron obrzuciła go urażonym spojrzeniem, ale skinęła głową. Usiadła przy stole, zebrała rozrzucone po nim kartki, poświęcając każdej z nich chwilę uwagi. Zmarszczyła brwi.
- Też poproszę – mruknął Chase. Zajął drugie krzesło i wpatrzył się ponuro w tablicę.
- Jak myślicie – Cameron dała sobie spokój z pacjentką – co się stało… między nimi? Foreman, kiedy wszedłeś…
- Mogłabyś skoncentrować się na czymś innymi niż na nierozwiązywalnych zagadkach uniwersum? – skrzywił się Chase. – Diagnozujemy dla House’a, nie House’a. Różnica dyskretna, ale zasadnicza.
- To jest istotna kwestia dla naszej pracy – odpowiedziała mu lekarka dobitnie. Skinęła głową w kierunku tablicy. – W tym przypadku właściwie jedynym, co nie pasowało do nowotworu, to kłótnia szefa z onkologiem. Jego zachowanie, którego chyba nie mogłeś przeoczyć, też na pewno miało związek z Wilsonem.
- Nie przeoczyłem – odciął się Chase. – Ani zachowania, ani nowotworu.
- Zaraz nam zrobisz wykład z asertywności – prychnął Foreman.
- Chętnie bym zrobił, ale teraz miałem zaproponować coś lepszego. – Chase nie przejął się sarkazmem w głosie neurologa. – Możemy zawsze wyjść za House’em i spróbować zobaczyć, czy między nimi nie stanie się coś jeszcze.
- Wysuwasz te wnioski na podstawie tego, że Wilson zachował się jak grzeczny chłopiec na posyłki, czyli wszystko prawdopodobnie wróciło do normy? – Foreman nalał sobie kawy i spojrzał na siedzącą przy stole dwójkę lekarzy z powątpiewaniem.
- Nie – odpowiedział Chase, wstając. – Z tego, że House uraczył go na pożegnanie zastanawiającym spojrzeniem i wyszedł za nim. Cameron? Poświęcisz kawę dla ciekawości badawczej?

- House!
Diagnosta westchnął z rezygnacją. Trzecia tego dnia konfrontacja z Cuddy była bardzo daleko na liście jego potrzeb, szczególnie kiedy na czele tej listy znajdowało się dokończenie rozmowy z Wilsonem. I parę innych rzeczy, konsekwentnie związanych
z onkologiem, których realizacja na terenie szpitala w godzinach pracy mogła nie być najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Spojrzał na Wilsona podchodzącego do ojca pacjentki, mruknął pod nosem nie do końca cenzuralną opinię na temat władzy ingerującej w życie prywatne jednostki i odwrócił się.
- Tak, wiem – powiedział. – Jestem wspaniały i niepowtarzalny. Skoro już to sobie wyjaśniliśmy, zechcesz zniknąć?
- Możesz mi wyjaśnić, co zrobiłeś Wilsonowi? – Cuddy skrzywiła się lekko, ale zignorowała jego pytanie.
- Nie mogę – odpowiedział, zgodnie ze swoim najgłębszym przekonaniem. Nie liczył na to, że tak rozbudowana odpowiedź usatysfakcjonuje administratorkę. Nie na darmo był jednym z najlepszych diagnostów świata – sama mina Cuddy całkowicie potwierdzała jego przypuszczenia.
- To jego sprawa, że nie posłał cię do wszystkich diabłów po miesiącu znajomości – ton Cuddy zaczął niebezpiecznie kojarzyć się z polem minowym. – I wasza sprawa, o co się kłócicie. Dopóki nie wpływa to waszą jakość pracy.
- Wybacz – prychnął z irytacją doświadczonego sapera, świadomego swoich dziewięciu żyć – ale nawet gdybyśmy osiągnęli pełną harmonię dusz, jej rak dalej pozostałby równie niesympatyczny i równie śmiertelny. Może tylko od niego zaczęlibyśmy badania i wiedziałaby, że umiera kilka godzin wcześniej, co…
- Nie chodzi mi o twoją jakość pracy – przerwała mu stanowczo lodowato. – Która, jak zwykle, pozostawia wiele do życzenia i do tego wszyscy zdążyli przywyknąć. Co nie znaczy, że nie będę tego zwalczać – dodała z błyskiem w oku. – Nie wiem, co zrobiłeś Wilsonowi…
- Obnażyłem przed nim swą duszę, postawiłem mu drogą kolację i upiłem drogim winem. – Na twarzy szefowej pojawiło się ostrożne zainteresowanie. – Wszystko, żeby się z nim przespać – dokończył ze złośliwym uśmieszkiem. Cuddy spiorunowała go spojrzeniem, a interesować ją mogła już chyba tylko wizja zepchnięcia swojego pracownika z dachu. Kątem oka dostrzegł czające się pod ścianą Kaczątka, które nawet nie próbowały udawać, że wcale nie podsłuchują. Miał wrażenie, że to wynik jego szkolenia.
- … ale niezależnie od tego – Cuddy wróciła do taktyki ignorowania niewygodnych dla niej odpowiedzi (na co zwykle reagował udzielaniem takich niewygodnych odpowiedzi, których zignorować nie mogła, co z kolei prowadziło do zawiłych i całkiem interesujących debat, ale w tej chwili nie był w nastroju - jedyna gra na jaką naprawdę miał ochotę, to gra wstępna) – jego następną nieuzasadnioną nieobecność na zebraniu zarządu odpracujecie w przychodni. Obaj. I mogę cię zapewnić, zauważysz to, nawet mimo twoich zaległych godzin.
- Co ja mam do zebrań Wilsona? – spytał urażony.
- Nie wiem. Być może nic. – Uśmiechnęła się do niego. W ten sposób, pomyślał, uśmiechałby się do ludzi Bóg mówiąc im, że przez najbliższe czterdzieści dni może trochę popadać. – Kiedy próbowałam się dowiedzieć, w bardzo dyskretny sposób dałeś mi znać, że to nie moja sprawa. A jeśli nie wiadomo, co ty do czegoś masz, bezpieczniej przyjąć, że to twoja wina. Zadziwiające, jak często się sprawdza tak proste założenie. Przy okazji, House, możesz w końcu… - urwała, zdziwiona. Nie, właściwie to poważnie zszokowana.
A taką minę miałby, przemknęło House’owi przez głowę, gdyby Noe zrobił mu głupi numer i wybudował dziurawą arkę. Rzucił pełne zainteresowania spojrzenie równie zabawnym minom swoich asystentów i odwrócił się powoli, żeby zobaczyć co się tak właściwie stało.
Na pół sekundy osłupiał, z mieszanką irytacji i rozbawienia. Czegoś takiego jeszcze ten szpital nie widział.
James Wilson, uwielbiany przez pacjentów i ich rodziny cudowny chłopiec onkologii, odbierający podziękowania i butelki wina za ferowanie wyroków ostatecznych, najwyraźniej dostał od ojca pacjentki w zęby. Ewentualnie, postanowił odpocząć po ciężkim dniu pracy, położyć się pod ścianą i zrobić sobie masaż szczęki.

Każda rozmowa, w której musiał kogoś poinformować o niepomyślnych wynikach badań, była trudna. Wilson nie spodziewał się wcale, że będzie inaczej. Że stanie przed ojcem pacjentki – trochę za późno odkrył, że nie ma bladego pojęcia, jak ta dziewczyna w ogóle się nazywa – oznajmi mu, że jego młoda, radosna córka musi skondensować swoje życiowe plany do jakichś pięciu miesięcy, bo więcej nie ma (chociaż tak, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby to było sześć miesięcy i żeby nie cierpiała), a ojciec
z entuzjazmem pokiwa głową, uściśnie jego dłoń i pójdzie cieszyć się życiem, pozwalając onkologowi na to samo.
Spodziewał się, że to też będzie trudna rozmowa, oczywiście. Nawet nie był zdziwiony, kiedy ojciec każdą jego wypowiedź zaczął przerywać magiczną formułką „mieliście ją wyleczyć”, sklął tylko w myślach House’a z jego cholerną pewnością siebie
i Cameron z jej absolutną niezdolnością do komunikowania, że coś może pójść nie tak
(i niech szlag trafi departament diagnostyki). Niezależnie od tego zapewnił z całym przekonaniem, że to nie kwestia kwalifikacji lekarza prowadzącego, a zbyt późnego wykrycia połączonego z…
I to chyba nie było szczęśliwe sformułowanie. Może poza nim było coś w jego tonie, w jego postawie, może wychodziło z niego rozdrażnienie, w każdym razie ojciec odczytał chyba te słowa jako oskarżenie i zdenerwował się jeszcze bardziej. Wilson usłyszał jadowite pytanie, czy jego rola w tym szpitalu ogranicza się do roznoszenia złych wieści
w imieniu kolegi. Dyplomatycznie odpowiedział, że kolega przekazał mu pacjentkę
w momencie wykrycia raka, którego wcześniej nie podejrzewał – bo, dodał w myślach, był mu nie na rękę z powodu kłótni kochanków, ale tego pan nie musi wiedzieć – a on ze swojej strony... Anonimowy ojciec wrócił do zasadniczego nurtu wypowiedzi i znów zaczął powtarzać swoją mantrę, a zniecierpliwiony Wilson przeszedł na bardziej stanowczy tryb, zdając sobie sprawę, że ton łagodnego i współczującego lekarza doprowadzi tylko do tego, że - ku uciesze House’a - będą prowadzić tę rozmowę do końca życia. Przynajmniej pacjentki.
Właściwie można powiedzieć, że stanowczy ton odniósł skutek i zasadniczo skrócił rozmowę, zwłaszcza, kiedy po kolejnym nieudanym podejściu dodał do niego odrobinę mimowolnej irytacji. Jeśli pozwoli mi pan w końcu dokończyć - przerwał stanowczo coraz bardziej zdenerwowanemu ojcu - wytłumaczę panu, dlaczego zbyt późno wykryty rak wątroby… Cóż, zdenerwowany ojciec nie pozwolił. Zdenerwowany ojciec warknął coś
o pójściu w wszystkie diabły z kompletnym brakiem kompetencji, jakie Wilson sobą przedstawia, a na próbę złagodzenia sytuacji – którą onkolog podjął, musiał to szczerze przyznać, bardziej z uporu niż przekonania - zareagował jednoznacznie negatywnie, kompletnie zaskakując Wilsona, który naprawdę nie był przyzwyczajony do nokautów ze strony rodzin chorych.
To zawsze była działka House’a, pomyślał kilka sekund później, lekko oszołomiony, próbując rozeznać się w przestrzeni. Aha, to jest poziom. Podłoga? No tak, podłoga. To nawet logiczne. O, coś stuka. House? Pewnie House. Inaczej cholerny ojciec nie miałby takiej miny.
- Ej! – usłyszał gdzieś ponad sobą zirytowany głos diagnosty. – Łapy precz od mojego onkologa. Wilson, zostań, gdzie leżysz, nie ruszaj się.
To mogłaby być troska. Gdyby, oczywiście, ten ojciec, o nazwisku prawdopodobnie zaczynającym się na s, był wyposażony w karabin maszynowy, dowolny ostry przedmiot albo chociaż posiadał udokumentowane powiązania z jakąś organizacją terrorystyczną. Ponieważ był tylko nadpobudliwym i piekielnie zdenerwowanym rodzicem, należało poszukać innego wytłumaczenia. Jedyne, które przychodziło Wilsonowi do głowy, kiedy obserwował przysiadającego koło niego diagnostę, cholernie mu się podobało. Chociaż było potencjalnie kolejnym powodem do utrupienia House’a.
Cokolwiek to było, posłuchał. W dalszym ciągu był nieco oszołomiony. W dalszym ciągu uważał, że przespanie się z House’em na biurku to jeszcze niewystarczający powód, żeby ludzie reagowali na niego tak nerwowo. Do wczoraj jeszcze go lubili, z urzędu. Miał wrażenie, że powinien się jakoś przejąć tą zmianą stanu rzeczy, ale nie był w stanie, nie w tej chwili.
- Zeskrob się z podłogi.
W tej chwili wolał przejmować się czymś innym. Kimś innym. Kimś bezwzględnie bardziej wartym uwagi. Beztrosko uznał, że jeden zdenerwowany i denerwujący ojciec nie jest jego największym problemem i można o nim zapomnieć. Albo zastanowić się nad nim potem.
- Zdecyduj się – prychnął, siadając.
- On… - zaczął ojciec niepewnie, wodząc wzrokiem od dwójki lekarzy na podłodze, przez trójkę asystentów House’a, którzy profilaktycznie stanęli między nim a swoim szefem, po wciąż lekko osłupiałą Cuddy i dwie pielęgniarki, wpatrujące się w całą scenę
z jawnym zdumieniem. – Ja… - spróbował z innej strony, odwracając na moment uwagę House’a od młodszego lekarza.
- Myślałeś, że pobicie lekarza w odwecie za złą diagnozę jest świetną metodą leczenia, nieopatentowaną ze względu na protesty masońskiego lobby i światowy spisek samolubnych medyków pod wezwaniem św. BMW. – House posłał mu nieprzyjemne spojrzenie. – Zabierzcie go stąd i dokończcie uświadamianie. Córkę też uświadomcie, albo ja to zrobię. Wilson, weź tę rękę. Trzeba cię obejrzeć. – House mrugnął do niego.– Zdecydowałem, jeśli chcesz wiedzieć. Jestem, zdaje się, winien ci jedną odpowiedź.
- I musisz koniecznie udzielić mi jej na środku korytarza, tak? – Wilson spojrzał na złośliwy uśmiech drugiego lekarza, ale posłusznie opuścił dłoń, którą od jakiegoś czasu machinalnie masował szczękę. Będzie zabawnie, pomyślał, nadspodziewanie trzeźwo.
- Jeśli teraz wstaniemy - odpowiedział House, przejeżdżając dłonią po jego ustach, delikatnie wodząc opuszkami palców wokół nabrzmiewającego sińca na szczęce onkologa – rzuci się na nas Cuddy i przynajmniej dwie strwożone pielęgniarki. I Cuddy na pewno wyśle mnie do przychodni. Zawsze to robi, kiedy sytuacja ją przerasta.
- Oczywiście – mruknął Wilson, mrużąc oczy w reakcji na dotyk drugiego mężczyzny. – Jak posiedzimy tu dostatecznie długo, Cuddy zniknie.
- Aż tak wielkich nadziei bym nie miał. – House zrobił nieszczęśliwą minę. – I może faktycznie powinniśmy się pospieszyć. Omińmy celę, księdza-egzorcystę i proces apelacyjny. Przeszliśmy do etapu wskrzeszania. – Przysunął się nieco bliżej, zbliżył twarz do twarzy przyjaciela, bardzo kiepsko, jak przypuszczał Wilson, udając wykonywanie jakiegokolwiek badania. Kątem oka ogarnął resztę korytarza. Pielęgniarki wrosły
w podłogę. Kaczątka zatrzymały się kilka kroków dalej, wpatrując się w nich badawczo,
a Chase miał bardzo podejrzaną minę. Ojciec zmył się z pola widzenia, pewnie uciekł do córki. Bóg z nim. Cuddy wpatrywała się w nich z niepokojem, niedowierzaniem
i trwożliwym zainteresowaniem świadka Apokalipsy naraz. Istniała jeszcze możliwość, że wszystkie te reakcje brały się stąd, że, House wygląda, jakby dostał nagłego ataku troskliwości. Zestawienie House’a z podejrzeniem o troskliwość może budzić powszechny niepokój o stabilność świata.
Cóż, przy odrobinie szczęścia, zaraz je rozwieją i po razu drugi w tym tygodniu ocalą kosmiczną równowagę.
- Owszem, powinniśmy się pospieszyć. Inaczej ja nie wytrzymam napięcia i przejdę do etapu ponownego mordowania. – Wilson położył dłoń na ramieniu przyjaciela, udając, jeszcze gorzej niż on, że chce tylko wstać. House złapał go nadgarstek drugiej ręki, jasno sygnalizując, żeby nawet nie próbował. Zrobiło się trochę niewygodnie. - Wiesz, że nie można pójść siedzieć dwa razy za identyczne przestępstwo? Jestem absolutnie bezkarny.
- Albo niweczysz wysiłek własnego geniuszu, albo teraz ty plączesz się w czasach.
- Daj spokój czasom albo weź rękę. Odpowiedzi, House. Koniec gry.
- Doktorze Wilson? – Jedna z pielęgniarek zdobyła się w końcu na przerwanie narastającej wokół dwójki lekarzy atmosfery niemego zadziwienia. House spiorunował ją wzrokiem. – Wszystko w porządku? – dodała szybko.
- Tak – odpowiedział onkolog, nie odrywając wzorku od twarzy diagnosty,
z zadowoleniem odczytując na niej sugestię wielu krwawych wydarzeń, jakie będą miały miejsce, jeśli ktoś jeszcze im przeszkodzi. – Możecie się uspokoić.
- Raczej rozczarować – mruknął House, bynajmniej nie zabierając ręki. – Pewnie liczyły na romantyczną reanimację albo masaż serca o zachodzie słońca.
Onkolog prychnął, przybliżając się do niego jeszcze bardziej. Ręka z ramienia zawędrowała na plecy drugiego mężczyzny. Dłoń House’a powoli przesuwała się w górę.
- Znasz odpowiedź. Zawsze znałeś. Twój ruch.
- Więc po co ta demonstracja? – spytał Wilson cicho, wtulając - w końcu - twarz
w szyję przyjaciela, muskając ją wargami, zmuszając House’a, żeby zanurzył rękę w jego włosach. Albo cofnął, czego House nie miał najmniejszego zamiaru robić.
- Niech wiedzą, że twoja dusza jest we władaniu ducha nieczystego – szepnął za to. – Poza tym, to właściwie nie demonstracja, tylko potrzeba chwili. Musiałem zadbać
o swoje prawo własności. Twój ruch.
- Nieprawda. – Wilson oderwał się od jego szyi, uniósł głowę. – Nasz.
House odpowiedział mu w jedyny możliwy sposób. Jedyny słuszny. Jedyny, jakiego Wilson sobie życzył. I była to zdecydowanie satysfakcjonująca odpowiedź, mimo zdecydowanie niewygodnej pozycji, w jaką się zaplątali.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sukebe
Student Medycyny
Student Medycyny


Dołączył: 07 Maj 2008
Posty: 107
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nowy Tomyśl
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 23:47, 08 Cze 2009    Temat postu:

Wcześniej nie komentowałam tego fika. No dobra, rzadko komentuje fiki
Od poczatku mi się podobał, fajny styl pisania i dialogi między chłopakami a raczej mężczyznami

Cytat:
- Niech wiedzą, że twoja dusza jest we władaniu ducha nieczystego


To takie poetyckie

Nie mogę doczekać się kolejnej części, pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin