Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

[Z] Ostatnia podróż wędrowca

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 14:17, 31 Gru 2012    Temat postu: [Z] Ostatnia podróż wędrowca

Kategoria: friendship

Zweryfikowane przez Ksenia Duchowlow - i może ulec zmianie

Witam,

przyznam się szczerze i bez bicia, że kontynuacja „Podróży...” była nie planowana. Ot tak, kiedy kończyła część pierwszą naszła mnie ochota na napisanie ciągu dalszego. I oto i on.

Ostrzeżenie, jak na razie jedno - death!fik

Opis sypialni House’a dedykowany Richie117 – tak, pisząc to myślałam o Tobie, kochanie.

Jest to drugi tom Trylogii Wędrowca. Pierwszy to Podróż wędrowca, a trzeci to Droga do Emaus.

Betowała, jak zawsze nie zastąpiona, Richie117 – Niech Moc Będzie z Tobą

Ostatnia podróż wędrowca

(...)
- To są prezenty dla ciebie – i pamiętaj, że to nie są zabawki. Być może czas, w którym ich użyjesz, nie jest już daleki. Niech ci służą. – I mówiąc to, wręczył Piotrowi tarczę i miecz. Tarcza była koloru srebra, z wymalowanym na niej lwem stojącym na tylnich łapach, tak jaskrawoczerwonym jak poziomki, kiedy się je zrywa. Miecz miał złotą rękojeść; była też pochwa i pas, wszystko, co powinno być przy mieczu, a przy tym jego rozmiary i waga sprawiały wrażenie, jakby był zrobiony specjalnie dla Piotra.(...)


C.S. Lewis „Lew, Czarownica i Stara Szafa” – rozdział 10 [Święty Mikołaj dający Piotrowi prezent]

Prolog – Sen Wędrowca

Kiedy obudził się w poniedziałek, piętnastego stycznia, w dole brzucha czuł przeraźliwy ciężar, a serce ściskało mu się ze strachu. Drżące ręce zacisnął na kocu, który House dał mu w czasie „tamtej” rozmowy – przeszło tydzień temu. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Koszmar był niesamowicie realistyczny, ale był to nadal tylko koszmar. Wilson spróbował zbagatelizować go i zacząć szykować się do pracy, ale nie mógł. Coś w tym śnie nie dawało mu spokoju. Przymknął na chwilę oczy...

~ * ~

Ciało, które trzymał w ramionach, było już zimne, krew już dawno zakrzepła i przestała ciec z ran na piesi, a po korytarzach kliniki krążyli lekarze i policjanci. Na kawałku podłogi, na którym klękał, znajdowała się sporych rozmiarów krwawa kałuża. Mimo tego wszystkiego i tego, że Cuddy wraz z policyjnym patologiem starali się zabrać od niego ciało... Nie mógł nazwać ich zwłokami. Nie mógł... nie chciał go oddać... to jego umysł nie był w stanie przyswoić tego, co się stało, a najmniej myśli, że nie żyje. Że jego przyjaciel umarł. On nie umarł – powtarzał uparcie, kiedy raz po raz chcieli mu go zabrać. Nie mógł – dodawał, kiedy patrzyli na niego smutno. Nie mógł, ale James Wilson wiedział, że właśnie tak się stało. Że Gregory House umarł...


~ * ~

Otworzył gwałtownie oczy. To tylko koszmar, pomyślał. Cholernie realistyczny, ale nadal tylko koszmar. House pewnie nawet jeszcze nie wstał z łóżka. Ba!, pewnie nawet jeszcze przez myśl mu to nie przeszło – próbował się uspokoić. Spróbował się uśmiechnąć, ale jedyne, co mu wyszło, to skrzywienie ust – jakby ktoś położył mu na języku aspirynę i nie pozwolił połknąć, ani popić wodą.

Przełkną ślinę i uzmysłowił sobie jakie ma suche gardło. Odrzucił na bok koc, wstał i poszedł do łazienki. Zapalił światło i omal nie krzyknął, kiedy żarówka pękła, a szkło rozsypało się po całej podłodze. Wilson nie był przesądny. Nie wierzył, że jak przejdziesz pod drabiną, to coś ci się stanie, ani w czarnego kota, ani nawet w rozsypaną sól. On nie wierzył, ale jego babcia już tak. I gdyby staruszka nadal żyła i czuła oraz widziała to, co jej wnuk, przeżegnałaby się, pomodliła i pobłogosławiłaby go. Wierząc, że to chociaż częściowo odgoniłoby złego ducha. Jednak starsza pani Wilson nie żyła już od prawie dwudziestu lat i nie mogła już nic zrobić, w niczym pomóc.

James zdjął rękę z klatki piersiowej, którą bezwiednie do niej nacisnął, i odetchnął. Tym razem na jego usta wstąpił cień uśmiechu. Może nawet by się zaśmiał, gdyby nie wiedza, że może obudzić House’a. Pokiwał z politowaniem głową nad samym sobą i poszedł po miotłę oraz szufelkę. Po oczyszczeniu łazienki ze szkła i założeniu nowej żarówki, rozebrał się i wszedł pod prysznic. Wzdrygnął się, kiedy strumień chłodnej wody uderzył go w plecy. Woda jednak szybko zmieniła swoją temperaturę na taką, jaką lubił. Wilson westchnął i rozluźnił mięśnie. Powoli, dzięki codziennym czynnościom, zapominał o koszmarze, ale serce nadal co jakiś czas owiewał chłód strachu, a podbrzusze ciążyło mu nieprzyjemnie.

~ * ~

Właściwie to dzień mijał spokojnie. Do lunchu zdążył zrobić dwa obchody, przyjąć dwie rozhisteryzowane matki, trzech nałogowych palaczy, jedną starszą panią, która na wieść o tym, że ma raka trzustki w czwartym stadium, zareagowała bardzo spokojnie, proponując mu ciasteczka z cynamonem, bo „mizernie pan wygląda, doktorze” oraz zapisać w kalendarzu pod datą dwudziesty piąty stycznia „12.45 - pogrzeb Mary Daniels”.

Miał właśnie iść do stołówki i kupić sobie kanapkę z kurczakiem, i może porozmawiać z tą nową pielęgniarką z pediatrii, kiedy na jego drodze stanęła zła jak osa Cuddy i kazała mu znaleźć House’a, dopilnować, żeby zjawił się w klinice i żeby nie kradł lizaków – podobno pielęgniarki się poskarżyły – po czym oddaliła się w głąb korytarza, stukając głośno obcasami. Widocznie euforia, jaką poczuła, kiedy diagnosta znowu zaczął zachowywać się normalnie (w swoich nienormalnych granicach), już minęła, zastąpiona przez wściekłość.

Wilson westchnął i ruszył na poszukiwanie swojego przyjaciela. Szukał go mniej więcej godzinę. Zaglądną do każdej mysiej dziury, kostnicy, radiologii, sali z pacjentami w śpiączce, do Daryla – ulubionego faceta w śpiączce, pokoju socjalnego, kaplicy, a nawet, chociaż przypuszczał, że to głupie, na dach i psychiatrię. Miał właśnie zrezygnować, kiedy postanowił sprawdzić jeszcze w gabinetach zabiegowych w przychodni. W pokoju numer jeden go nie było, podobnie w dwójce, trójce i szóstce, ale w siódemce miał większe szczęście. Tak jak przypuszczał, znalazł go leżącego na kozetce, czytającego jedno z tych kolorowych pisemek. Z okładki patrzyła się na niego ładna blondynka, która miała miseczki rozmiaru D albo nawet E, ale wolał się nie zakładać. Na papierze wszystko wyglądało inaczej niż w rzeczywistości.

- Cuddy cię szuka.

Powiedział zamykając za sobą drzwi. House nigdy nie miał szansy mu odpowiedzieć. W chwilę po tym jak zamknął drzwi, od strony korytarza słychać było krzyki, strzały i wykrzykiwane na zmianę, co chwilę: „Na ziemię!”, „Stul pysk albo cię rozwalę!”, „Zamknij się!” i „Zastrzelę gówniarza, jeżeli się nie zamknie!”. Dwaj ordynatorowie zdążyli jedynie popatrzyć na siebie przerażeni, kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem, a Wilson upadł na podłogę.

~ * ~

Dopiero później, już po wszystkim, siedząc na podłodze i trzymając na kolanach zmarłego przyjaciela, James przypomniał sobie swój koszmar. Poczuł związane z tym mdłości i poczucie winy. Może gdyby kazał zostać diagnoście w domu, ten nadal by żył? Fakt, on by nie żył, ani Chase ani kilka innych osób. W tym trójka dzieci, dwie kobiety w ciąży i staruszka z cukrzycą. W tym momencie zrozumiał, że House nigdy nie miał szans. Że jego los był z góry przesądzony. Że, tak naprawdę, Gregory House był już martwy dziewięćdziesiąt dziewięć godzin temu, ale nikt o tym jeszcze nie wiedział. W tym sam zainteresowany.

Podobnie jak we śnie, nie pozwalał zabrać od siebie Grega. Tulił zakrwawione ciało przyjaciela do piersi i krzyczał na każdego, kto chciał je zabrać. Nie płakał jednak. Jego wewnętrzny lekarz tłumaczył mu, że to z powodu szoku – brzmiał też dziwnie podobnie do House’a, ale onkolog nie zwrócił na to uwagi. Kilka razy Cuddy i Cameron próbowały z nim rozmawiać, ale za każdym razem puszczał ich słowa mimo uszu albo po prostu ich nie słyszał. Nie zauważył też, że zaczął się bujać, nadal delikatnie przytulając przyjaciela. A kiedy ktoś, pewnie właśnie Cameron albo Cuddy, wstrzyknął mu środek uspokajający, a pole widzenia zaczęło mu się kurczyć, zrozumiał, że właśnie przeszedł załamanie nerwowe.

~ * ~

Doktor Elisabeth Kübler-Ross powiedziała kiedyś, że żałoba dzieli się na pięć etapów. Pierwsza, to zaprzeczenie. W niej człowiek nie potrafi przyjąć do wiadomości, że bliska im osoba odeszła i już nie wróci. Druga, to gniew. W niej człowiek jest zły na wszystko i wszystkich, ale tak naprawdę złości się na samego siebie, na własną niemoc. Trzecia, to targowanie się. Albo przynajmniej próba targowania. W niej człowiek próbuje targować się z Bogiem, że jeżeli zwróci mu zmarłego, to on się zmieni i zacznie chodzić do kościoła. Czwarta, to odrętwienie. Depresja. W niej człowiek działa jak zaprogramowana wcześniej maszyna. Piąta, to akceptacja i powrót do „normalności”. W niej człowiek, mówiąc kolokwialnie, składa się do kupy i stara się dalej żyć. Chociaż, to tak cholernie boli...

~ * ~

Obudził się w szpitalnym łóżku. Rozejrzał się i odruchowo spojrzał na zegarek na prawej ręce, ale go tam nie było. Po chwili poszukiwań okazało się, że jest on na nocnej szafce. Sięgnął po niego, rejestrując drżące dłonie i przymocowane do nich kaniule. Była trzecia w nocy. Zamknął oczy. Leżał tak przez jakiś czas starając się o niczym nie myśleć. Kiedy ponownie otworzył oczy i spojrzał na zegarek było za kwadrans szósta. Poczuł, jak po skroni spływa mu pierwsza łza.

~ * ~

Mieszkanie już na progu przypominało mu House’a. Zamknął drzwi i zaczął zdejmować płaszcz. Na wieszaku wisiały byle jak rzucone kurtki House’a, spod których wystawały co kilka centymetrów również inne części garderoby. James miał też wrażenie, że niektóre z tych rzeczy mogą być jego. Powiesił swój płaszcz, marynarkę i wszedł do salonu.

W kąciku muzycznym, jedynym tak naprawdę czystym i zadbanym miejscu w całym salonie, stały instrumenty, które już nigdy nie miały być używane. Oparta o taboret od fortepianu gitara klasyczna, której brakowało strun - diagnosta miał kupić je tamtego feralnego dnia - już nigdy nie będzie ich miała. A stojąca na stojaku gitara elektryczna już nigdy nie wkurzy sąsiadów z góry. Na ścianie, pomiędzy kilkoma plakatami, wisiała trąbka - była lekko zakurzona. Wilson nie pamiętał, kiedy Greg ostatnio na niej grał. Chyba z okazji Chanuki, dwa, trzy lata temu, żeby sprawić mu przyjemność. Jedyną szansą na ponowne wykorzystanie miały tylko skrzypce. James grał słabo, ale dzięki przyjacielowi się poprawił. Chociaż ordynator diagnostyki i tak krzywił się za każdym razem, kiedy onkolog ćwiczył. Resztę będzie musiał rozdać albo sprzedać.

To samo też czeka niektóre książki. Pewnie nawet więcej niż niektóre. Cała biblioteczka diagnosty była utrzymana w tematyce medycznej, a przynajmniej dotyczyło to regałów od okna do „kącika muzycznego”. Na reszcie półek znajdowały się książki z różnych dziedzin, chociaż tu też przeważała medycyna, pisane różnymi językami i o różnej wielkości.

Kanapa, ława i ich okolice, mimo że był to teren Wilsona, który starał się utrzymać w czystości, przypominały miejsca, po którym przeszło tornado. James nigdy nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób House, mając do dyspozycji zaledwie kilka minut przed wyjściem do pracy, potrafi przewrócić wszystko do góry nogami. I już nie zrozumie. Odwrócił się od kanapy.

Biurko w rogu, na którym stał monitor, tak naprawdę nigdy nie było używane. Kładzione były na nim jedynie rachunki do zapłacenia, a te, które były już zapłacone, lądowały w koszu obok niego. Przynajmniej w teorii tak to wyglądało. Praktycznie, to myszki ani klawiatury nie było widać pod górami papieru. Zresztą, gdyby nie Wilson, kosz długo nie doczekałby się zmiany worka, a blat sprzątania raz na jakiś czas. Diagnosta wyznawał zasadę, że „póki się nie wysypuje albo nie krzyczy o pomoc, to nie ma sensu interweniować”. Ponieważ była to praktycznie nie używana powierzchnia, House włożył pod biurko pancerny sejf na dwa zamki. W nim znajdowała się ostatnia wola diagnosty, którą on, James, obiecał dopełnić, ale teraz nie miał siły, żeby to zrobić.

Ruszył dalej. W kuchni przywitała go cisza oraz stojące na środku stołu szklanka i karton po mleku, i wystające ze zlewu naczynia – chociaż był pewien, że w poniedziałek rano ich nie było. Wyrzucił karton do śmieci, podwinął rękawy i zaczął zmywać. Kiedy skończył, wytarł dłonie w szmatkę, która w jednej czwartej upaćkana była czekoladą, i otworzył lodówkę. Butelki na drzwiach zadzwoniły o siebie wesoło. James nie zwrócił na to uwagi i wyjął z trzeciej od góry półki garnek z niedzielnym obiadem. Otworzył pokrywkę i zerknął do środka. Westchnął, obiad nie nadawał się już do niczego. Włożył pokrywkę do zlewu i otworzył znajdującą się pod nim szafkę. Jedzenie z cichym pacnięciem wylądowało na kartonie po mleku. Zamknął z powrotem szafkę, umył garnek wraz z pokrywką i wyszedł z kuchni. W sumie i tak nie był głodny.

Przedpokojem przeszedł do sypialni. Łóżko jak zawsze było niepościelone, a prawa strona wyglądała na mocno skotłowaną. James się uśmiechnął. Tamtego ranka House wspominał coś o tym, że śniło mu się, że biega. Był wyspany i na swój sposób szczęśliwy. Podszedł do łóżka slalomem, unikając stąpania po leżących na ziemi książkach, i usiadł. Drzwi szafy były uchylone i na podłogę wysypywały się z niej podkoszulki i dżinsy. Szuflada ze świeżymi skarpetkami leżała na podłodze, a nad nią była w połowie wysunięta szuflada z bielizną ze zwisającymi bordowymi bokserkami. Stołek, na którym siedział prawie dwa tygodnie temu, leżał na lewym boku, na prawym wisiały spodnie. Tu też były regały z książkami. Wilson zanotował sobie, że będzie potrzebował dużo dużych kartonów. Położył się, przyciskając do piersi poduszkę i po jakimś czasie zasnął.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Nie 16:17, 16 Lis 2014, w całości zmieniany 8 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 10:54, 02 Sty 2013    Temat postu:

Buuuuu, to bardzobardzo straszne witać nowy rok death!fikiem
Czemu nie naszła Cię ochota, żeby po "Podróży..." napisać coś z dużą liczbą jednorożców, słońca, tęczy i szczeniaczków?

Nie wiem, czy powinnam się cieszyć czy rozpaczać, że z myślą o mnie była pisana część death!fika Mimo wszystko jestem zaszczycona i dziękuję za dedykację Te bordowe bokserki to był naprawdę uroczy akcent Niech pomyślę... House je kiedyś pożyczył od Wilsona i zapomniał oddać? A może Wilson je u niego zostawił na wypadek nagłej potrzeby zmiany bielizny, a House - jak to House - sam zaczął je nosić bez pozwolenia?


Co do samego fika...
Dlaczego to nie Chase zginął? Albo Cuddy? Ich by mi nie było szkoda Mam nadzieję, że Wilson po prostu był w szoku, że szukał pocieszenia po śmierci House'a w czymś takim
Najgorsze w tym wszystkim, że na biednego Wilsona spadły te przykre obowiązki uporządkowania pozostałości po Gregu To takie niesprawiedliwe... Poor Jimmy!


Życzę weny na pisanie reszty!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 17:13, 02 Sty 2013    Temat postu:

Richie, kochanie, miziać Cię nie będę, bo i tak już zagroziłaś moim paluszkom. A ten death!fik napisałam nie teraz, a jakiś czas wcześniej. Co do samej śmierci House’a, to tak, to musiał być House. W każdym bądź razie, oto przed państwem rozdział 1.

Ostrzeżeń żadnych nie ma. A epidemia to dziecko mojej wybujałej wyobraźni.

Betowała jak zawsze nie zastąpiona, chociaż nie lubiąca death!fików, Richie 117 – Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie


Rozdział 1

Postscriptum

Myślicie pewnie, że pokój był pusty.
A tam trzy krzesła z mocnym oparciem.
Tam lampa dobra przeciw ciemności.
Biurko, na biurku portfel, gazety.
Budda niefrasobliwy i Jezus frasobliwy.
Siedem słoni na szczęście, a w szufladzie notes.
Myślicie, że tam naszych adresów nie było?

Brakło, myślicie, książek, obrazów i płyt?
A tam pocieszająca trąbka w czarnych rękach.
Saskia z serdecznym kwiatkiem.
Radość iskra bogów.
Odys na półce w życiodajnym śnie
Po trudach pieśni piątej.
Moraliści,
nazwiska wypisane złotymi zgłoskami
na pięknie garbowanych grzbietach.
Politycy tuż obok trzymają się prosto.

I nie bez wyjścia, chociażby przez drzwi,
nie bez widoków, chociażby przez okno,
wydawał się ten spokój.
Okulary do spoglądania w dal leżały na parapecie.
Brzęczała jedna mucha, czyli żyła jeszcze.


(...)”

W. Szymborska „Pokój samobójcy”


Obudził się, kiedy było już ciemno. Światła przejeżdżającego ulicą samochodu oświetliły szafkę nocną. Wskazówki zegarka wskazywały dziewiętnastą piętnaście. Usiadł i spuścił nogi. Spał prawie cztery godziny. Odłożył na miejsce poduszkę, którą do tej pory ściskał, i wstał. Miał zamiar wrócić do salonu i w końcu zabrać się za testament House’a, ale ucisk w podbrzuszu zniweczył ten zamiar. Zamiast tego poszedł do łazienki. Zapalił światło, otwierając drzwi, i wszedł do środka. Mrugał przez sekundę powiekami, aż jego oczy przyzwyczaiły się do jasnego światła, i podszedł do toalety. Podniósł deskę i zaczął rozpinać pasek od spodni i rozporek, spuścił spodnie. Kiedy skończył, spuścił wodę i deskę, ubrał się i umył ręce. Wychodząc, zgasił światło.

W salonie zapalił stojącą na biurku lampkę i klękając, zaczął wprowadzać szyfr. House pokazał mu go kilka dni wcześniej, jakby przeczuwając, że Wilson musi go poznać. Kombinacje były proste i obie składały się z czterech cyfr. Pierwsza: jeden, dziewięć, pięć, sześć. A druga: dwa, jeden, jeden, zero. Trzasnęło i drzwiczki sejfu stanęły przed nim otworem. Diagnosta powiedział też, że testament znajduje się na samej górze. Tam też był.

Koperta była duża, gruba i żółta, a na jednej stronie miała napisane, czarnym pisakiem, drukowanymi literami: TESTAMENT . James wstał z klęczek i, zwalając znajdujące się na nim papiery, usiadł na krześle. Przez kilka minut siedział, patrząc po prostu na nią i oblizując usta. Bał się ją otworzyć. Jakby otwarcie koperty równało się z tym, że House umarł i już nie wróci. Jakby zabierał, okradał się ze złudnej otoczki, której w rzeczywistości nie było. Wiedział przecież, że to nic nie zmieni, a Grega już nie ma. Oblizał jeszcze raz usta i rozdarł u góry kopertę, a ze środka wyjął plik kartek A4 złączonych ze sobą spinaczem.

~ * ~

Princeton, 20 stycznia 2007 roku

Wilson,

jeżeli to czytasz, to znaczy, że umarłem. Nie wiem jak ani kiedy, ale jeżeli byłeś przy tym, to się tym nie obarczaj. To nie twoja wina. Już wystarczająco długo uciekałem przed śmiercią. Nie muszę Ci mówić, o co mi chodzi. Bo Ty wiesz, dziwnie się czuję, wiedząc, że jest na świecie osoba, która wie o tym, ale z drugiej strony jest to pocieszające. Ale nie o tym chciałem pisać.

Skoro już kopnąłem w kalendarz, to mam do Ciebie prośbę. Co od samego pogrzebu. Chcę zostać skremowany i pochowany koło moich rodziców. Ojciec i matka są pochowani w krypcie na cmentarzu Arlington w Waszyngtonie. W krypcie 112, ale pewnie jakbyś powiedział „Krypta Thompsonów” – są w niej również pochowani moi dziadkowie – to też by wiedzieli, o co chodzi.

To tyle, jeżeli chodzi sprawy ważne. Kogo zaprosić, masz na reszcie kartek. Na nich też znajdują się inne potrzebne Ci informacje.

Shalom, przyjacielu,

Gregory House


P.S.

Och, i jeszcze jedno...


~ * ~

Uśmiechnął się po przeczytaniu postscriptum. To było takie normalne dla jego przyjaciela. Na tym jednak kończyła się nieoficjalna część testamentu i zaczęła oficjalna. Tak jak napisał, House zostawił mu wszystkie informacje, co do swojego pogrzebu. Wybrał nawet zakład pogrzebowy i numer trumny i urny z ich (jak zauważył Wilson) tegorocznego katalogu. W taki sposób Jamesowi pozostawało już tylko zadzwonić i złożyć zamówienie.

Resztę wieczoru i do południa następnego dnia Wilson spędził przy telefonie, dzwoniąc do ludzi, których House zaprosił na pogrzeb. [Między nimi dzwonił na cmentarz, uzgadniając, że chciałby pochować przyjaciela na cmentarzu wojskowym. Wykłócał się z dyspozytorem przez jakiś czas, aż w końcu ten połączył go ze swoim szefem. Z nim też rozmawiał przez chwilę, aż w końcu zgodził się i poinformował go, że krypta będzie gotowa na czas. Dzwonił też do restauracji (wcześniej wybranej przez diagnostę), do domu pogrzebowego „Fox i Syn”, w którym wszystko zamówił i do szpitala z informacją, że pogrzeb odbędzie się dwudziestego ósmego w niedzielę.

Zgodnie z planem niektórzy goście mieli przyjechać już w sobotę rano. A w sobotnie popołudnie miało się odbyć wystawienie zwłok – trumna miała być otwarta, tak jak chciał tego House.

~ * ~

Normalnie piątkowe wieczory Wilson spędzał na randce, jeżeli miał ją z kim spędzić, albo na kanapie razem ze swoim najlepszym przyjacielem, pijąc piwo i oglądając filmy dla dorosłych. Tego piątku jednak nie robił żadnej z wyżej wymienionych czynności. Spędzał go natomiast na szukaniu ubrania dla przyjaciela. W swoim testamencie House wyraźnie zaznaczył, że chce zostać pochowany w czarnym garniturze, tego samego koloru koszuli i, co było w pierwszej chwili dla Jamesa szokiem, pod szyją chce mieć koloratkę. Zdążył już zapomnieć o tym, że jego przyjaciel był nie tylko lekarzem, ale też księdzem. Co teraz doprowadzało go do szewskiej pasji.

- Gdzie, do cholery jasnej, schowałeś koloratkę, House?!

Warczał pod nosem. I warczałby pewnie dalej, gdyby nie uciszył go dzwonek do drzwi. Zatrzymał się w połowie ruchu, ni to skręt w lewo na pięcie, ni to próba kucnięcia. Nie mógł być to nikt ze szpitala, ci wiedzieli, że jest on teraz niedostępny, ale skoro nie był to szpital, to kto to był? Ruszył do drzwi, o mało nie wywracając się na kartonie pełnym książek, stojącym obok drzwi. Dzwonek zadzwonił ponownie.

- Chwileczkę! – krzyknął Wilson.

Złapał za klamkę i otworzył drzwi. Na zewnątrz stał nieznajomy mu starszy mężczyzna. Obaj patrzyli przez chwilę na siebie, aż w końcu onkolog przerwał ciszę.

- Słucham?

- Doktor Wilson? – spytał nieznajomy.

James kiwnął głową.

- Nazywam się Roy Norman. Właśnie dowiedziałem się od Toma Palmera, dzwonił pan do niego, o pogrzebie Grega. Chciałbym z panem o nim przez chwilę porozmawiać. Mogę wejść?

Stał przez chwilę, nic nie mówiąc, aż w końcu ponownie kiwną głową i wpuścił mężczyznę. To prawda, dzwonił do Palmera, ale co robił tu Norman i kim, do cholery, w ogóle jest?

- Dziękuję.

Wszedł do środka i zaczął zdejmować płaszcz. James odebrał go od niego i zaproponował, żeby usiadł na kanapie, ale szybko zmienił zdanie i zaprowadził starszego mężczyznę do kuchni. W niej zaczął szykować herbatę.

- Kim pan jest?

Zapytał, sprawdzając, czy w czajniku znajduje się woda. Nie było, więc podszedł do kranu, odkręcając kurek i wlał ją do niego. Przez ten czas mężczyzna zaczął odpowiadać.

- Jestem... Byłem kiedyś przyjacielem Grega. A przynajmniej lubiłem się za niego uważać. Pewnie pan wie, doktorze Wilson, że Greg nie miał wielu przyjaciół – zaśmiał się i dodał: – Znając tego starego szaleńca, to mógł policzyć ich na palcach jednej dłoni.

Wbrew sobie onkolog też się zaśmiał, stawiając czajnik na kuchence i włączając pod nim płytę. Odwrócił się do swojego gościa i postawił na stole cukierniczkę. Norman nie wyglądał na kogoś, kto przyjaźnił się z House’em. Wysokie czoło, staranie uczesane i przystrzyżone brązowe włosy, gdzieniegdzie przyprószone siwizną, ogolony, okulary w srebrnych oprawkach, zza których na świat patrzyły zielone oczy, w których migotały psotne iskierki, kurze łapki w okolicach oczu i ust – świadczące o tym, że siedzący w kuchni mężczyzna lubił się uśmiechać i śmiać. Wysoki i szczupły. Ubrany w staranie dobraną czarną koszulę, beżową marynarkę i tego samego koloru spodnie. Tak naprawdę, to Roy przypominał mu bardziej jego samego za kilka lat. Zresztą był hipokrytą, przyznał w duchu, przecież on też nie wyglądał na osobę, która może się przyjaźnić z kimś takim jak Gregory House. A jednak rzeczywistość była inna.

- O czym chciał pan ze mną porozmawiać?

Norman westchnął. W tej samej chwili zagwizdał czajnik. Onkolog wyłączył płytę i zalał herbatę. Odczekał chwilę, żeby się zaparzyła i postawił przed Roy’em żółty kubek, sobie nalewając wody do niebieskiego z uszczerbionym uszkiem. Starszy mężczyzna kiwnął w podzięce głową i posłodził dwiema kopiastymi łyżeczkami cukru. Pomieszał energicznie łyżeczką.

- Poznałem Grega w osiemdziesiątym pierwszym. Poznaliśmy się tak naprawdę przez przypadek. On wykładał wtedy na Hopkinsie, a ja zajmowałem się sprawą epidemii czarnej ospy na terenie campusu. Z zawodu jestem, a raczej byłem, epidemiologiem, doktorze Wilson – konkretnie to do niedawna byłem epidemiologiem CDC. Przeszedłem na emeryturę jakieś pół roku temu. Ale to nieważne.

Machnął ręką, po czym wyjął łyżeczkę, upił mały łyk herbaty i mruknął zadowolony.

- Nie rozumiem – powiedział Wilson. – Po co mi pan to mówi, doktorze Norman?

Onkolog wiedział o tej epidemii. Było o niej głośno i mimo że miał wtedy zaledwie dwanaście lat, to i tak pamiętał, jak mówili o tym w radiu, telewizji i o czym można było przeczytać w gazetach. Jego matka, twarda i nieustępliwa pani domu, zabroniła mu nawet wyjazdu na szkolną wycieczkę. Jeżeli dobrze pamiętał, to umarło wtedy chyba dwadzieścioro ludzi. Przy czym nie był pewien. Epidemiolog odstawił kubek.

- Roy, drogi chłopcze. Po prostu Roy.

- James – odwdzięczył się onkolog. – Niemniej jednak, po co mi to mówisz?

Norman wziął jeszcze dwa łyki herbaty i odpowiedział.

- Greg często o tobie mówił. W trakcie jednej z rozmów powiedział mi, żebym kiedyś opowiedział ci tę historię. Poza tym chciał, żebyśmy się spotkali i poznali. Myślę, że chodziło mu o to, żeby ktoś nad tobą czuwał, drogi chłopcze. Na swój własny sposób troszczył się o ciebie.

Onkolog przełknął ślinę i zacisnął dłonie na kubku. Parzył mu on dłonie.

- Opowiedz mi o tym.

Norman kiwnął głową.

~ * ~

Był siedemnasty listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego, kiedy do Normana zadzwoniono z Baltimore i powiadomiono go o kilku przypadkach czarnej ospy. Wyruszył niemal natychmiast. Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, wysiadł na lotnisku i został odebrany przez Jacka Talbota – miejskiego epidemiologa. Jadąc na miejsce, Talbot w kilku słowach opisał mu przypadki i poinformował, że zarażeni to przede wszystkim studenci medycyny i mikrobiologii na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Tam też zresztą się kierowali. Reszta drogi minęła w milczeniu.

Kiedy w końcu dojechali na miejsce, Norman prawie wyskoczył z samochodu i ruszył szybkim krokiem w stronę ambulatorium uczelni. Mieściło się ono w północnym skrzydle i zajmowało parter oraz pierwsze piętro. Już w holu, mimo późnej pory, czuć było ciężką atmosferę strachu i czającej się śmierci – mimo że nie stwierdzono jeszcze żadnych ofiar śmiertelnych – tak charakterystyczną dla śmiertelnych chorób zakaźnych i tak rzadko spotykaną w uczelnianych szpitalach. Mężczyźni i kobiety ubrani w białe kitle i maski na twarzy kręcili się w te i we w tę – jak białe mrówki, spiesząc do wyznaczonego zadania.

Norman stał przez chwilę, patrząc na to wszystko, na ten cały harmider, kiedy zza pleców zabrzmiało chrząknięcie. Odwrócił się. Za nim stał Talbot, który kierował się już w stronę schodów. Roy ruszył za nim, porywając jedną z maseczek ze stojącego na stoliku w rogu pudełka, i razem weszli na piętro. Jeżeli na parterze wszyscy uwijali się jak w mrowisku, to na piętrze panowały cisza i spokój. I jedynie co jakiś czas korytarz przecinała jedna z czterech pielęgniarek będących na dyżurze. Właśnie jedna z nich wyszła z jednego z pokoi, kiedy weszli na piętro, ale nie zwróciła na nich uwagi. Zamiast tego skierowała się do stołu na korytarzu i, podniósłszy słuchawkę telefonu, zadzwoniła gdzieś. Przez chwilę milczała, a Norman miał możliwość zobaczyć, że jej usta ściśnięte są w wąską linię, a kilka siwych włosów wydostało się z ciasnego koka.

- Jedna z chorych prosi o księdza.

Głos miała szorstki i napięty.

- Dobrze, czekam. – Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do nich: – W czym mogę panom pomóc?

~ * ~

- To właśnie wtedy miałem spotkać po raz pierwszy Grega. Chociaż nie wiedziałem jeszcze, że jest on również lekarzem. Wyszła z tego ciekawa sytuacja...

~ * ~

Ksiądz przyszedł dziesięć minut później. Tak jak wszyscy, na twarzy miał maskę. Obrzucił go, Normana, zaciekawionym spojrzeniem i, nawet się nie witając, zniknął za drzwiami pokoju pacjenta. Nie przypominał on Roy’owi księdza. Owszem, ubrany był na czarno, a pod szyją znajdowała się obowiązkowa koloratka, ale coś w tym mężczyźnie było dzikiego i nieokiełznanego. Powodowało to ambiwalentne odczucia u epidemiologa. Bał się tego człowieka, z drugiej strony miał dziwną pewność, że jeżeli coś by się działo, to on zrobi wszystko, żeby im pomóc. Wyszedł po piętnastu minutach i podszedł do nich.

- Sara Parker zmarła – zwrócił się do pielęgniarki. – Zgon nastąpił o pierwszej piętnaście. Powiadom Kelly, że zamierzam przeprowadzić sekcję. Powiedz jej również, kiedy zacznie się buntować, że jestem już w tracie.

To powiedziawszy, odwrócił się i z powrotem zaczął kierować się w stronę pokoju denatki.

- House, poczekaj! – krzyknęła kobieta.

Odwrócił się do, jak się później okazało, Rose Hoe i wrócił.

- To jest agent specjalny, doktor Norman z CDC. Będzie ci towarzyszył w trakcie sekcji. Bez dyskusji. Mamy pomagać CDC, jak tylko możemy – rozkaz szefa.

Popatrzył na nią intensywnie, jakby chciał powiedzieć, że doskonale wie, gdzie może wsadzić sobie rozkazy od szefa, ale Hoe nawet nie drgnęła. Westchnął i machnął na Normana, żeby szedł za nim. Ten ruszył za nim z powrotem do pokoju zmarłej. Wchodząc do sali, zauważył, że są w niej też inne łóżka, na których leżą chorzy. I jedynie to, przy którym stał ksiądz, było całe zakryte. Roy pomógł drugiemu mężczyźnie przygotować zwłoki do wywiezienia i wyszli. Kółka łóżka podskakiwały wesoło na nierównościach w drewnianej podłodze.

Szli w przeciwną stronę od biurka pielęgniarki. Na końcu korytarza skręcili w lewo, a później jeszcze raz i zatrzymali się przed windą. Była ona na szczęście na tyle duża, że obaj zmieścili się do niej bez problemu. Wychodząc z niej, Normanowi cisza zaczęła ciążyć i spróbował zagadnąć.

- Nie wiedziałem, że na Hopkinsie sekcję zwłok przeprowadza ksiądz. Nie wiedziałem nawet, że uniwersytet ma księdza.

House prychnął.

- Nie, uniwersytet nie ma księdza. I nie, ksiądz nie przeprowadza sekcji zwłok, ale lekarz już tak. - Zatrzymał się i wystawił nad ciałem dziewczyny prawą, ubraną w lateksową rękawiczkę rękę, mówiąc: – Gregory House. Ksiądz, lekarz i wykładowca na tej cudownej placówce dydaktycznej.

Norman uścisnął dłoń.

- Jaka specjalizacja?

- Nefrologia. Jestem w trakcie robienia drugiej. Wykładam nefrologię oraz historię medycyny.

Epidemiolog kiwnął głową.

- Ja jestem epidemiologiem. Jaka druga specjalizacja?

- Choroby zakaźne – mówiąc to, zatrzymał się przed ciężkimi dwuskrzydłowymi drzwiami. – Jesteśmy na miejscu.

~ * ~

- Chyba właśnie wtedy zaczęła się nasza przyjaźń. Chociaż może się mylę... może zaczęła się ona po przypadku Petera Millera? Hmm...

~ * ~

Podobne zjazdy powtarzały się dość często. Po Parker umarła jeszcze piętnastka studentów, a później umarło dwóch wykładowców. Pierwszy, ortopeda Harry Swift. Mrukliwy i antyspołeczny, cuchnący formaliną, wiecznie niezadowolony siedemdziesięcioletni wykładowca anatomii. I drugi, mikrobiolog, Peter Miller. Był to starszy, miły jegomość, który zawsze miał w zapasie jakąś sentencję, którą lubił się dzielić. Wszyscy umierali w podobnych odstępach tygodnia czasu, a chorych cały czas przybywało. To było niepokojące, ponieważ do tej pory nie znaleziono ogniska choroby.

Norman miał jednak przeczucie, że Miller nie był tak białą owieczką, za jaką chciał uchodzić. Już wcześniej miał coś do tego faceta. Zresztą Talbot i House, który szybko stał się jednym z członków ekipy dochodzeniowej, się z nim zgadzali. Przy drobnej pomocy kolegi Normana z Centrali, trójka badaczy włamała się do mieszkania Millera. Z pozoru wszystko wyglądało normalnie. Krzesło bujane w rogu salonu, które wymagało naprawy, bo inaczej groziło załamaniem. Telewizor z połamaną anteną. Sypialnia w kolorze jadowitej zieleni (co zdaniem House’a odbiegało od normy). W łazience znaleźli całkiem ładną kolekcję grzyba pod prysznicem. Ale to dopiero w kuchni dokonali wielkiego odkrycia.

Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Zwykłe szafki i półki, kran, śmietnik, który aż prosił się o umycie, lodówka blisko zlewu i lodówka w kącie koło drzwi. To właśnie ona ich zainteresowała. Otworzyli ją i aż się odsunęli. W środku były dziesiątki agarów z wyhodowanymi bakteriami i wirusami – każdy starannie opisany przez tę samą osobę. Przez Millera. Norman zawiadomił „górę” i po kilku godzinach z Centrali przyjechała grupka mikrobiologów.

~ * ~

- Później nie widziałem się z Gregiem przez prawie dwa tygodnie. On zajęty był kończąca się epidemią i pogrzebami, a ja zostałem zagoniony do papierkowej roboty. Spotkaliśmy się na pogrzebie ostatniego chorego. Nazywał się chyba Nickolas Neill...

~ * ~

Na pogrzebie nie było dużo ludzi. Wszyscy zebrali się w małej kapliczce na terenie campusu, w której wystawiono zwłoki w zamkniętej trumnie. Mimo że była to smutna uroczystość, w powietrzu czuć było radość i podniecenie. I spośród zebranych tylko rodzice denata płakali prawdziwymi łzami, reszta, podchodząc, by się pożegnać, roniła kilka nic nie znaczących łez i, Norman był tego pewny, odchodziła, planując jak spędzi resztę dnia. Było to smutne, przez chwilę Roy chciał podejść do tych dzieciaków i powiedzieć, uświadomić im, że są na pogrzebie kolegi, który umarł, ponieważ jakiś psychol postanowił zabawić się w Pana Boga, że zasługuje on na ich szacunek. Jednak trwało to tylko przez chwilę, później, słuchając wygłaszanego przez House’a kazania, doszedł do wniosku, że to i tak by nic nie zmieniło. Najpewniej gówniarze by go wyśmiali i dalej zachowywaliby się tak, jak wcześniej.

Trumnę postanowili nieść Norman, Talbot oraz, co zdarzało się rzadziej niż rzadko, ksiądz House i brat zmarłego. Sam pochówek odbył się szybko i bez zakłóceń. Zanim spuszczono zwłoki do ziemi, przemówiło kilka osób, w tym dziekan uczelni. W końcu jednak Greg powiedział ostatnie „amen” i wszyscy się rozeszli. Roy poszedł z przyjacielem do jego mieszkania i czekając aż ten się przebierze, zrobił herbatę. Później siedzieli przez chwilę w ciszy, każdy pogrążony w myślach o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich tygodni.

- Co planujesz na święta, Greg?

Nefrolog popatrzył na niego ze zdziwieniem i wzruszył ramionami.

- Jeszcze nie wiem. Do świąt kupa czasu.

- Tydzień.

Uściślił Norman, a House się roześmiał.

- Skoro tak pięknie prosisz, a twoja żona nie będzie miała tego za złe, to przyjadę. Powiedz tylko kiedy i co mam przynieść.


~ * ~

- Przez następne trzynaście lat Greg spędzał ze mną święta. Każde święta. Udzielał ślubu moim dzieciom, chrzcił moje wnuki i prowadził pogrzeb mojej teściowej, a rok temu i żony.

Wilson podniósł do ust kubek z zimną już herbatą i napił się. Była to niesamowita historia, chociaż mniej niezwykła niż ta, którą uraczył go sam House. Odstawił kubek na blat stołu. Pamiętał, jak rok temu diagnosta zniknął na dwa tygodnie i jak Cuddy wściekała się na niego. Nigdy nie powiedział chociaż słowa o tym, że pomagał przyjacielowi w potrzebie. Uśmiechnął się smutno. Gregory House zawsze był dla niego enigmą i dopiero tuż przed śmiercią zaczynał go powoli rozumieć. Chociaż był jeszcze daleki od zrozumienia.

- Kiedy ostatni raz go widziałeś? – zapytał Normana.

- Ostatni raz spotkałem go w październiku. Pomagał mi w pewnej sprawie. W CDC emerytura to tylko papierek, i jak cię potrzebują, to i tak idziesz do roboty – odpowiedział z krzywym uśmiechem.

Onkolog kiwnął głową. Nagle zauważył, z przerażającą wręcz jasnością, że przez te wszystkie lata, kiedy Wilson pracował w PPTH, House faktycznie co jakiś czas znikał – czasem nawet i na kilka tygodni. Nikt nie wiedział gdzie, po co i dlaczego, ale Cuddy i on zawsze myśleli, że diagnosta przeznacza ten czas na odpoczynek od szpitala, pacjentów i współpracowników. No i oczywiście na dziwki. Jak się okazało, było to błędne założenie. James był ciekawy, w ilu przypadkach Greg brał udział i ile z nich rozwiązał. Zapytał o to Normana.

- To zależy, jak na to popatrzeć – powiedział, obracając w palcach łyżeczkę. – Oficjalnie brał udział może w... – zastanawiał się przez chwilę – pięćdziesięciu? W każdym razie, około sześćdziesięciu spraw. Ale jeżeli weźmie się pod uwagę, ile razy pomagał mi nieoficjalnie, to będzie ich w granicach może nawet dwustu. Dwustu pięćdziesięciu. A to tylko ilość spraw, w których brałem udział. Wiem, że pomagał również innym śledczym. Przez jakiś czas był nawet biegłym CDC.

Wilson pokiwał z niedowierzeniem głową. Przez chwilę miał wrażenie, że rozmawiają o dwóch różnych osobach. O House’ie migającym się od pracy, którego James znał aż za dobrze. I o House’ie-biegłym z Centrali Zwalczania i Zapobiegania Chorobom, który wydawał się onkologowi przeciwieństwem do jego House’a. To z kolei doprowadziło go do innej myśli. Ile wcieleń miał diagnosta? Znał już House’a zagubionego chłopca, który przerodził się w House’a przywódcę i House’a ojca, później byli: House wojownik i gladiator, House dziwka, House bezdomny, House, który stał się House'em, House ksiądz, House genialny lekarz, House nauczyciel. A teraz dochodziło do tego: House biegły CDC. Co jeszcze ukrywał w sobie ten niepozorny dotąd kawałek metalu, potocznie nazywanym Gregory House, który w zależności od sytuacji, przybierał inny kształt i przeznaczenie?

Wstał i ponownie zabrał się za przygotowanie herbaty. Miał właśnie nalać do czajnika wodę, kiedy zatrzymał go odgłos szurania, a po chwili głos Roy’a.

- Nie kłopocz się z herbatą, mój drogi chłopcze, i tak już muszę iść. Jest późno, a jutro czeka nas ciężki dzień.

Wilson się odwrócił. Przez te kilka godzin zdążył polubić tego spokojnego epidemiologa, a co ważniejsze, co go niezmiernie zdziwiło, House miał faktycznie rację, przy Normanie czuł się spokojnie i bezpiecznie. Nie pamiętał, przy kim ostatnio tak się czuł. W jego umyśle Roy Norman nagle z nieznajomego, a później przyjaciela jego zmarłego przyjaciela, zamienił się w kogoś rodzaju opiekuna, chociaż bardziej przyjaciela. Gdyby był młodszy, James bez wahania nazwałby go mentorem, ale ponieważ był już starszy, bardziej pasowało: przyjaźń. Uśmiechnął się i kiwnął głową na zgodę.

- Chcesz zostać na noc? – zapytał, odkładając trzymany w ręku dzbanek.

Norman uśmiechnął się ciepło i pokiwał przecząco głową.

- Dziękuję za propozycję, James, mój chłopcze, ale nie skorzystam. Zameldowałem się w jednym z tych wygodnych moteli. Wystarczy, że wezwiesz dla mnie taksówkę.

Zrobił to od razu, a później w milczeniu czekali na taryfę. Nie była to ciężka ani kłopotliwa, ani nieprzyjemna cisza. Była to raczej jedna z tych cisz, które powstają tylko w obecności ludzi, których coś łączyło. W ich przypadku, łączyła ich strata wspólnego przyjaciela i zaczynająca się powoli ich własna przyjaźń.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Czw 16:13, 03 Sty 2013, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lacida
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 06 Mar 2012
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Małopolska
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 10:48, 03 Sty 2013    Temat postu:

Piszesz cudownie.

Opis zachowania Cuddy:
Cytat:

Widocznie euforia, jaką poczuła, kiedy diagnosta znowu zaczął zachowywać się normalnie (w swoich nienormalnych granicach), już minęła, zastąpiona przez wściekłość.

jest cudowny i zgodny z realiami serialu.

Sen Wilsona - takie smutne i przerażająco realne, i ta jego rozpacz gdy Greg ginie - prawdziwa, widać jak bardzo mu zależało na przyjacielu, choć to tylko nocny koszmar.

Późnij gdy staje się to rzeczywistością, biedny, bardzo biedny Wilson.

Mimo, że nie daję rady zrozumieć House;a-księdza, to opowiadanie jest genialne.
Łatwiej by było gdyby był pastorem. Nie, House ślubujący posłuszeństwo (czyli w katolicyzmie) to wydaje się niemożliwe. Natomiast w religii niezorganizowanej łatwiej mi wyobrazić sobie go jako kapłana, ale nie np. u Anglikanów (mają podobną strukturę, co KK). Bardziej niż House'a księdza katolickiego nie widzę go jako duchownego w jakimś kościele państwowym.
Zwłaszcza po tych doświadczeniach z "Podróży wędrowca" (gdzie jasno jest powiedziane, że państwo może być złe, co w naszym kraju wszyscy wiemy doskonale po doświadczeniach XX wieku).
(W XIX w. Rosji Kościoły Protestanckie lub Prawosławny nakazywały postępować zgodnie z carskim prawem, nawet wbrew swemu sumieniu, a Katolicki mówił wiernym żeby postępowali wedle swego sumienia, (za objaśnieniami Mickiewicza do "Petersburg" w III Dziadów.))

Z "Podróży wędrowca" by wynikało, że House został księdzem dzięki temu starszemu kapłanowi, wcześniej głosił wiarę, ale musiał/chciał/mógł wybrać coś konkretnego.

Opis bałaganu u House, który nie wiadomo skąd się bierze. Fajny.

Cytat:
Kanapa, ława i ich okolice, mimo że był to teren Wilsona, który starał się utrzymać w czystości, przypominały miejsca, po którym przeszło tornado. James nigdy nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób House, mając do dyspozycji zaledwie kilka minut przed wyjściem do pracy, potrafi przewrócić wszystko do góry nogami. I już nie zrozumie.


Ta epidemia to fajny pomysł, mogłam napisać, że nierealistyczny bo zarazki ospy prawdziwej są tylko w Atlancie i gdzieś w Rosji, ale jest realny. Autor thrillerów medycznych i lekarz Ken McClur przedstawił w jednej książce gdzie jeszcze można znaleźć tego wirusa, i choć nie wiem czy to prawda, ta idea wydaje się bliska rzeczywistości, stąd twój pomysł jest tym bardziej realny. Wszak Miller był szanowany mikrobiologiem.

Opis spotkania z epidemiologiem i walki z chorobą.
Cytat:
- Nie wiedziałem, że na Hopkinsie sekcję zwłok przeprowadza ksiądz. Nie wiedziałem nawet, że uniwersytet ma księdza.

House prychnął.

- Nie, uniwersytet nie ma księdza. I nie, ksiądz nie przeprowadza sekcji zwłok, ale lekarz już tak. - Zatrzymał się i wystawił nad ciałem dziewczyny prawą, ubraną w lateksową rękawiczkę rękę, mówiąc: – Gregory House. Ksiądz, lekarz i wykładowca na tej cudownej placówce dydaktycznej.

Nie ma to jak Greg jest niespodzianką dla otoczenia.

I oczywiście już wtedy był taki jak wiele lat później:
Cytat:
- Sara Parker zmarła – zwrócił się do pielęgniarki. – Zgon nastąpił o pierwszej piętnaście. Powiadom Kelly, że zamierzam przeprowadzić sekcję. Powiedz jej również, kiedy zacznie się buntować, że jestem już w tracie.


House jako konsultant CDC - przecież to byłby cudny serial jednoczesna "Misja: Epidemia" i House'a, mogliby to kręcić i kręcić, ale tylko o medycynie, nie House i nowa miłość, co tydzień.

Jako maniaczka książek chcę bibliotekę Grega. Może być, ta część niezwiązana z medycyną. W jakich językach są te książki? Jeśli chcesz/ możesz coś o nich napisz. Może zostawił tam coś dla Wilsona?

Odrobina dziegciu w cysternie miodu.

Fik jest AU, ale dlaczego babcia Wilsona jest chrześcijanką, rozumiem, że po matce jest on żydem (religia, więc małą literą).

Myślę, że zapomniałaś skasować jednego zdania:
Cytat:
(to ostatnie zdanie bym jakoś zmieniła, żeby uniknąć powtórzeń, np.: Ale nie o tym chciałem pisać w testamencie.)


Ps. Mam nadzieję, że będą następne części.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lacida dnia Czw 12:07, 03 Sty 2013, w całości zmieniany 8 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 17:19, 03 Sty 2013    Temat postu:

Część dalsza nastąpiła, ale teraz czeka was przerwa, ponieważ rozdział trzeci się jeszcze tworzy.

Lacida – co do dalszych opisów house’owego mieszkania i co kto dostani w spadku, to możesz liczyć dalszych częściach. Książki w bibliotece House’a pisane są w różnych językach (np. hiszpański, włoski, rosyjski, chiński itd.). Dlaczego House został księdzem zostało wyjaśnione w „Podróży...” – między innymi ponieważ tego nauczył się od Sebstiana. W pewnym sensie, zadane to zostało mu narzucone.

Ostrzeżenia dotyczące rozdziału tylko jedno – proszę się sugerować tytułem.

Betowała jak zawsze nie zastąpiona, Richie117 – Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie

Terminek

1 - Pink Floyd – High Hopes

Rozdział 2

Doctor Jekyll i Mr Hyde

(...)

Mój pociąg przywiezie ciężar wszystkich pejzaży,
mój pociąg jak smok zawadzi o noc piękną piersią
i z miliona okien spojrzy na ciebie moja twarz
wyblakłą podróżną i śmiercią.

Nie znajdę pieśni wydumawszy cię najstraszniej i najpiękniej,
będziesz stać jak serce mego bólu samotna i bosa,
gdy pociąg ślepy uderzy o koniec toru – pęknie
i ze strasznym gwizdem wstąpi w niebiosa.


K. Baczyński „Ballada o pociągu”


Po tym jak Norman odjechał, Wilson zerknął na zegarek. Było kwadrans po dwudziestej trzeciej. Nie była to późna godzina, ale Roy miał rację, jutro czekał ich ciężki dzień. Z westchnieniem wrócił do przerwanej czynności - szukania koloratki. Znalazł ją prawie półtorej godziny później. House sprytnie schował ją w szufladzie nocnej szafki. Znalazł tam też różaniec i sponiewieraną Biblię. Przez chwilę patrzył na nie z zamyśleniem, aż w końcu schował je do torby, do której szykował ubrania i inne przybory, które będzie potrzebował przed wystawieniem zwłok.

W porównaniu z przygotowaniem rzeczy dla przyjaciela, sam spakował się dość szybko. Położył się spać za dwadzieścia druga, wcześniej nastawiając zegarek na piątą. Ziewnął i zwinął się w kłębek pod kocem. Ku własnemu zaskoczeniu, zasnął niemal od razu i nic mu się nie śniło.

~ * ~

Trumna z ciałem House’a znajdowała się na katafalku, a obok na stoliku stał srebrny odtwarzacz CD, z którego leciały piosenki wybrane specjalnie przez diagnostę. Za pierwszym razem, kiedy słuchał płyty, aż usiadł z szoku, kiedy z głośnika usłyszał spokojny głos swojego przyjaciela. A potem zaczął się śmiać. Tylko Gregory House mógł nagrać płytę, a później poprosić, żeby puścić ją na swoim pogrzebie. Pokiwał z rozbawieniem głową i podszedł do katafalku.

Diagnosta wyglądał spokojnie. Jakby spał i wystarczyło nim jedynie potrząsnąć, a się obudzi i znowu zacznie uprzykrzać innym życie swoimi kawałami. Jednak House nie miał się obudzić i Wilson o tym wiedział. Zamrugał gwałtownie, kiedy poczuł, jak w oczach gromadzą się łzy. Jedna z nich uciekła i spływała swobodnie po policzku, dopóki nie starł ją szybko dłonią. Obiecał sobie, że nie będzie płakać. Wziął głęboki oddech i jeszcze raz obrzucił ciało przyjaciela krytycznym spojrzeniem.

Wyglądał dobrze. Poważnie i autorytatywnie. Jak nie House. Włosy były uczesane, chociaż z jakiegoś powodu korciło go, żeby je mu zwichrzyć. Przez chwilę myślał o tym, żeby zgolić ten charakterystyczny kilkudniowy zarost, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Jeżeli by to zrobił, zniszczyłby coś, co zawsze było znakiem rozpoznawczym diagnosty. Zaraz koło jego laski i łykanych w kółko pigułek. Poza tym, dzięki brodzie, nie było tak bardzo widać zapadłych policzków. Reszta twarzy wyglądała zwyczajnie, chociaż dopiero teraz widać było, ile tak naprawdę jest na niej zmarszczek. James nie był pewien, czy człowiek, którego pogrzeb miał się odbyć jutro, zawsze wyglądał tak staro, czy może to śmierć tak gwałtownie go postarzyła. Dziwnie się czuł, patrząc niżej, na znajdującą się pod szyją koloratkę. Nigdy nie widział w niej przyjaciela i teraz, mimo że wiedział, kim był, mu ona nie pasowała. Podobnie jak czarna koszulka oraz spodnie do marynarki. W tym stroju brakowało czegoś house’owego. Tej iskierki. Po raz nie wiadomo który poprawił znajdujący się w dłoni różaniec i prawy łokieć przyjaciela, który przyciskał do boku biblię. Miał właśnie strzepnąć nieistniejący kurz z ramienia czarnej marynarki, kiedy powstrzymały go od tego wypowiedziane słowa.

- Niech pan to zostawi, doktorze Wilson. W życiu tak dobrze nie wyglądał i wątpię, żeby teraz nagle mu na tym zależało. Znając go, to pewnie wyśmiewa teraz pana wysiłki.

Za nim stał ubrany w znoszoną marynarkę czarnoskóry mężczyzna. W zębach trzymał wykałaczkę, na głowie miał czarną czapkę, a w uszach złote kolczyki. Wilson dopiero po chwili zauważył, że nieznany mu człowiek nie ma pod szyją krawata, a koszula była pognieciona. Innymi słowy - facet ubrany był na modłę House’a, ale nie jak House. Nieznajomy wyciągnął do niego prawą ręka mówiąc.

- Robin Dalton, ale przyjaciele nazywają mnie Apt .

Onkolog ścisnął dłoń.

- Miło mi.

Stali przez chwilę w ciszy, patrząc na leżącego w trumnie człowieka, aż w końcu odezwał się onkolog.

- Jak go poznałeś?

Dalton się uśmiechnął i machnął na niego, żeby poszedł za nim. Po chwili stali na dworze kilka metrów od drzwi wejściowych. Świeciło słońce, a zza płotu słychać było śmiech dzieci grających w jakąś grę. Apt podsunął w jego stronę paczkę papierosów, a on pokręcił przecząco głową. Mężczyzna zapalił i wypuszczając obłok dymu, odpowiedział.

- Po raz pierwszy zobaczyłem go koło kosza w naszej dzielnicy, a później niedaleko Princeton w miejscu ringu. Wydało mi się to dziwne. Facet był dobrze ubrany, nie zataczał się, nie zalatywało od niego na kilometr i nie wyglądał jak dealer, a jednak kręcił się w takich wątpliwych okolicach. Przez jakiś czas, zanim go poznałem, myślałem, że życie mu zbrzydło i chce z nim skończyć, ale sam się boi. - Robin strzepnął popiół z papierosa, zaciągnął się porządnie i kontynuował: – Po terenie szybko rozniosła się wieść o białasie, który szuka guza. Więc nie było dla mnie zdziwieniem, kiedy pewnego dnia zobaczyłem go otoczonego ze wszystkich stron ludźmi, których nie należy prowokować.

~ * ~

Apt wysiadł z samochodu, kiedy zauważył, że krążący dotychczas po ich terenie człowiek w końcu się doigrał i to banda małego Micky’ego miała zaszczyt go skopać. Od dawna było wiadomo, że facet napyta sobie biedy, ale Robin nie urodził się wczoraj i wiedział, że za skopanie dupy białemu Micky najprawdopodobniej trafi do pierdla. Splunął na chodnik i ruszył do grupy, która wymieniała „uprzejmości”.

Był w połowie drogi, kiedy w ruch poszły pięści. Ku ogólnemu zdziwieniu wszystkich, białas wiedział, na czym polega bójka. Parował i oddawał sprawnie ciosy. Jednak Apt wiedział, że teraz - nawet jakby chciał, a chciał - nie mógł już zatrzymać kotłowania. Spluną ze złości i staną z boku. Akcja pewnie szybko by się skończyła, gdyby Dagger nie wyciągną noża. Robin oparł się wygodnie o murek, zapalił skręta wyjętego z kieszeni i obserwował trwające przedstawienie. Inni przechodnie i gapie zrobili to samo. Na tej ulicy takie porachunki były na porządku dziennym – może tylko po drugiej stronie ostrza nie stawał biały.

Jednak ten nawet z tym sobie poradził i nóż szybko zmienił właściciela. Dalton był coraz bardziej ciekawy tego białego sukinsyna, który nie dość, że kręci się po jego terenie, to jeszcze skopuje dupska jego ludziom, nie robiąc im przy tym zbyt wielkiej krzywdy. Dagger, pozbawiony swojej broni, wycofał się na tyły, pozwalając innym zająć się białasem. Jednak akcja trochę ostygła. Nikt nie chciał atakować nieznajomego i jedynie krążyli wokół niego jak koty, czekające na błąd swojej ofiary. Problem jednak polegał na tym, i Apt dopiero teraz to zauważył, że atakowany nie był ofiarą, a myśliwym. Zaciągnął się po raz ostatni skrętem, rzucił go na chodnik i ruszył w kierunku bijących się, po drodze nadeptując na peta.

- Co tu się, kurwa, dzieje? – spytał, stając między swoimi ludźmi a białasem i patrząc temu ostatniemu w twarz.

Odpowiedział mu białas.

- Nic. Właśnie się zaprzyjaźniamy.

Dalton popatrzył się na niego zdziwiony. Nie spodziewał się tego typu odpowiedzi.

- Człowieku, życie ci nie miłe, czy chcesz zapoznać się ze starą Sally z naszą pomocą.

Biały uśmiechnął się, a jego niebieskie oczy zaiskrzyły prawdziwym rozbawieniem.

- Ani jedno ani drugie. Po prostu szukam przyjaciół.

Zdumiewające. Wręcz niebywałe, pomyślał Dalton i wyciągnął przed siebie prawą rękę. Podobał mu się ten gościu.

- Apt.

Białas uścisnął i przedstawił się identycznie.

- White Bossman.

~ * ~

Wilsona sparaliżowało. Właśnie dotarło do niego, z kim rozmawia i z kim, jeśli dobrze zrozumiał, przyjaźnił się House. Przełknął ślinę. Na jego liście ludzi, których chciałby spotkać, poznanie szefa gangu nie lokowało się wysoko. Nie było nawet w pierwszej setce. Mężczyzna wydawał się nie zauważyć jego napięcia i mówił dalej.

- ...cze czas podchodziłem do niego niepewnie, ale jak zaczął z nami grać w kosza, to byliśmy już kumplami. Och, czasami zdarzało się, że któryś z chłopców wezwał go na ring, ale nawet tam potrafił pokazać, że mogą mu co najwyżej naskoczyć. I nigdy nikogo z nich nie zabił, co mu się chwali.

Zaśmiał się charkliwie. W pewnym momencie klepnął Wilsona w ramię i, petując papieros na chodniku, powiedział.

- Dobrze się gadało, doktorku, ale ja już muszę spadać. Smutno będzie bez Bossmana, ale takie jest życie. Raz kula trafia innych, a raz ciebie.

Jeszcze raz klepną Jamesa w ramię i odszedł. Minęło jakieś dziesięć minut, zanim mięśnie onkologa się rozluźniły, a on mógł odetchnąć i wrócić do środka. Podszedł do stołu, gdzie stały butelki z napojami, i nalał sobie wody. Wyglądało na to, że do znanych mu już wcieleń House’a dołącza kolejne, nieznane mu wcześniej: House przyjaciel szefa gangu, potocznie nazywany Bossman. Swoją drogą, skąd taka dziwna nazwa? Nie był pewien, czy chce wiedzieć. Wychylił szklankę i nalał sobie kolejną, ale tym razem jej nie wypił. Trzymając szklankę w dłoni, zaczął krążyć po sali.

Zgodnie z przewidywaniami zatrzymał się koło katafalku. Od razu zauważył, że ktoś rozwichrzył House’owi włosy. O dziwo, nie zirytowało go to. Teraz przynajmniej wyglądał tak, jak powinien wyglądać. Uśmiechnął się tylko i ruszył dalej, wiedząc, że za chwilę tu wróci. Z głośników rozniosło się bicie dzwonów, a później zaczęła się piosenka.

Beyond the horizon of the place we lived when we were young,
In a world of magnets and miracles.
Our thoughts strayed constantly and without boundary,
The ringing of the division bell had begun.

Along the Long Road and on down the Causeway,
Do they still meet there by the Cut?

There was a ragged band that followed in our footsteps,
Running before times took our dreams away.
Leaving the myriad small creatures trying to tie us to the ground,
To a life consumed by slow decay.

The grass was greener,
The light was brighter,
With friends surrounded,
The nights of wonder.

Looking beyond the embers of bridges glowing behind us... (1)

Dziwnie było słuchać głosu House’a, wiedząc, że jak się odwrócisz, on nadal będzie leżał martwy w trumnie. Westchnął i podszedł do okna. Jakiś czas później, kiedy obracał już w dłoniach pustą szklankę, dołączył do niego inny mężczyzna. Na początku Wilson nie zwrócił na niego uwagi, ale w pewnym momencie naczynie wypadło mu z rąk i upadło na podłogę. Nieznajomy podniósł je i oddał mu z powrotem. Podziękował i dopiero wtedy się jemu przyjrzał.

W odróżnieniu od Daltona, nie był Afroamerykaninem, ale w lewym uchu miał srebrny kolczyk w kształcie kła. Na nosie miał kwadratowe okulary z przyciemnianymi szkłami, przez które trudno było określić kolor oczu. Miał szpiczasty podbródek, który, podobnie jak u House’a, pokrywał kilkudniowy zarost. Jasnobrązowe włosy spięte miał na karku gumką. Ubrany był w brązową zamszową kurtkę, dżinsy i koszulę w kratkę, którą włożył do spodni. Przypominał on Jamesowi nowoczesne wydanie kowboja. Uśmiechną się, a nieznajomy odwdzięczył się tym samym i wyciągnął przed siebie prawą rękę.

- Daniel O’Connel. A pan to pewnie doktor James Wilson, prawda?

Onkolog kiwnął, głową ściskając dłoń O’Connela.

- Greg czasami o panu mówił. Podobno gra pan na skrzypcach?

Wilson podniósł ze zdziwienia brwi i odpowiedział.

- Tak, ale słabo. House często mówił, żebym nie męczył biednego instrumentu. Chociaż to właśnie dzięki niemu moja gra się poprawiła. Przepraszam, ale kim pan jest?

O’Connel, szczerze rozbawiony, zaśmiał się na to pytanie, ale odpowiedział.

- Spawaczem. Konkretnie, to głównym spawaczem na kolei. Ale pewnie chodzi panu o to, jak poznałem Grega, doktorze, prawda?

James poczuł się głupio i wiedząc, że pewnie policzki pokrył mu ciemny róż, kiwnął głową.

- Razem graliśmy w zespole muzycznym. On na fortepianie, a ja na gitarze.

- Och.

To tłumaczyło próbę zagadnięcia, że gra na skrzypcach. O’Connel jednak mówił dalej.

- Poznaliśmy się jednak w ekstremalnych okolicznościach. Ścigałem pociąg, którego maszynista zasłabł, kiedy nagle zepsuło mi się auto. Nie miałem czasu, żeby je naprawić, ani żeby wezwać pomoc. Zatrzymałem tylko pierwszy przejeżdżający samochód i jechałem dalej.

~ * ~

Mężczyzna, który zgodził się jechać za oddalającym się pociągiem, był milczący, ale skuteczny. Daniel zauważył, że po tym jak poinformował go o tym, co się stało, naciskał na pedał gazu coraz mocniej i już po chwili jechali sto dwadzieścia na godzinę. Pędzili w ciszy, przerywanej jedynie warczeniem silnika, kiedy zadzwonił telefon O’Connela. Szybkie zerknięcie na ID uświadomiło mu, że dzwoni Kate. Odebrał.

- Kate, jestem na ogonie trzydzieści zero jeden. Co z Martinem?

Słuchał przez chwilę odpowiedzi.

- Szlag by to! Dobra, spróbujcie jeszcze raz. Na razie.

Rozłączył się. Z Martinem – maszynistą – nadal nie było kontaktu. Kilkoro ludzi z kolei próbowało dostać się do środka i zatrzymać pędzącą bestię, ale jeden prawie przypłacił to życiem, a drugi wpadł pod pociąg. Ludzie w środku też nie mogli dostać się do kabiny sterowniczej. Zgodnie z rozporządzeniem była ona zamknięta i otwarta mogła być dopiero wtedy, kiedy przyjdzie czas na zmianę maszynisty lub kiedy pociąg dojedzie do celu. Inaczej ma być zamknięta, ale maszynista ma się zgłaszać co pół godziny albo co stację, żeby nastawnia była cały czas na bieżąco. A ponieważ sytuacja była tragiczna, to Kate postanowiła nie ryzykować i nie czekać na to, co wymyśli góra. Czyli, o czym wiedzieli oboje, o wykolejeniu pociągu. Przeklął, a nieznajomy mężczyzna popatrzył się na niego i spytał.

- Coś nie tak?

Westchnął i powiedział kierowcy, co się dzieje. Ten też zaczął przeklinać i przyspieszył. Teraz jechali już sto czterdzieści. Nieznajomy zgrabnie oraz sprawnie wyprzedzał i mijał samochody, a kiedy w polu widzenia w końcu pojawił się tył pociągu, zjechał na pobocze i wyciągnął prawie dwieście. Zrównali się z trzydzieści zero jeden. Zza szyb rozpędzonej maszyny patrzyli na nich przerażeni ludzie. Daniel zobaczył w końcu lokomotywę, a nieznajomy przyspieszył jeszcze bardziej. Teraz było najtrudniejsze – musieli zrównać samochód z lokomotywą, przybliżyć się do niej jak najbardziej i utrzymać stałą prędkość, a Daniel musi wyskoczyć i zatrzymać maszynę.

Odpiął pasy i czekał, aż mężczyzna zrówna, a kiedy to zrobił, otworzył drzwi samochodu i wychylił się. Wiejący wiatr na moment go oślepił. Mrugając zawzięcie, czuł jak policzki drętwieją mu z zimna, podobnie jak zaciskające się na drzwiczkach dłonie. Z trudem łapał oddech. Puścił jedną ręką drzwiczki i wyciągnął ją w stronę poręczy lokomotywy. Złapał ją dopiero za czwartym razem. Trzymając mocno poręcz, skoczył. Przez przerażającą sekundę myślał, że spadnie, kiedy nogi zaczęły sunąć mu po żwirze. Podciągnął się jednak szybko i stanął na stopniach. Wszedł do lokomotywy.

Martin Lopez leżał nieprzytomny, a w kabinie czuć było zapach amoniaku. Kaszlnął kilka razy, podchodząc do panelu sterującego. Złapał prawą dźwignię i, opuszczając ją w dół, zaczął powoli zwalniać. Po dziesięciu minutach pociąg stanął. Odetchnął i dopiero teraz zajął się Lopezem. Zbadał puls i wezwał przez radiowęzeł pogotowie. Po chwili wyszedł z lokomotywy, zostawiając maszynistę z jednym z konduktorów. Nieznany mężczyzna pomagał wychodzić pasażerom, ale kiedy zobaczył, że O’Connel wyszedł na zewnątrz, podniósł do góry kciuk i uśmiechnął się. Daniel odwzajemnił gest.

Dopiero godzinę później, kiedy na miejscu była już straż pożarna, policja i pogotowie, O’Connel mógł w reszcie odnaleźć swojego wspólnika i mu podziękować, a może nawet, znając Kate, zaprosić na obiad. Nieznajomego znalazł niedaleko karetki, gdzie zakładał jakiemuś chłopcu opatrunek na kolano. Doszedł do niego w momencie, kiedy dzieciak zeskoczył z noszy i poszedł do swojej opiekunki. Mężczyzna uśmiechnął się do niego zdejmując rękawice lateksowe. W powietrze wzbiła się mgiełka talku. Daniel wyciągnął do lekarza prawą rękę mówiąc.

- Daniel O’Connel.

Mężczyzna uścisnął ją.

- Gregory House.

~ * ~

- Wow.

Skwitował opowieść Wilson. Faktycznie, sytuacja była ekstremalna. Prawie jak z jakiegoś filmu sensacyjnego.

- Mówiłem.

- Taak.

Mówiąc to, onkolog popatrzył w stronę katafalku. Kolejnym wcieleniem, zaraz za przyjacielem gangu, był House mistrz kierownicy. Uśmiechnął się. To przynajmniej pasowało mu do diagnosty. Zawsze lubił szybką jazdę i nierzadko Wilson musiał prosić swojego przyjaciela, żeby ten zwolnił. Nie chodziło mu nawet o to, że złapie ich policja. Szczerze, policja była jego najmniejszym problemem. James po prostu nie chciał przystroić sklepowych witryn swoimi wnętrznościami – był do nich za bardzo przywiązany. Z rozmyślań wyrwał go widok wchodzących przedstawicieli szpitala. Przeprosił O’Connela i ruszył w ich stronę, po drodze wyrzucając do kosza plastikową szklankę.

Idąca na przodzie Cuddy rozglądała się dookoła niepewnie. Po jej twarzy James wywnioskował, że nie spodziewała się spotkać tu tylu ludzi. I tak naprawdę Wilson ją rozumiał. On sam, zanim poznał historię House’a, myślał, że na jego pogrzebie byliby tylko on, Lisa i Kaczuszki. Cóż, pozytywnie się rozczarował. Okazało się, że na pogrzebie zjawił się nawet szef gangu, a coś mówiło onkologowi, że to jeszcze nie koniec atrakcji. Przez chwilę rozmawiał z nowo przybyłymi. Między innymi spytał, jak czuje się Chase. Okazało się, że dobrze i że jutro on i Cameron powinni być na pogrzebie. Miał właśnie spytać, czy to rozsądne - w końcu rana Chase’a była może i niezagrażająca życiu, ale poważna - kiedy podszedł do niego Norman i powiedział, że chciałby, żeby Wilson kogoś poznał. Zdążył jedynie kiwnąć Cuddy i Formanowi głową i już go przy nich nie było.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lacida
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 06 Mar 2012
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Małopolska
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:28, 03 Sty 2013    Temat postu:

Kseniu piszesz cudownie.

Ja chociaż nie widzę House'a jako księdza, widzę go jako duchownego ale kościoła nieinstytucjonalnego i o tym pisałam wcześniej. Rozumiem, że tu został niosącym wiarę podczas tego pobytu w obozie koncentracyjnym jako dziecko, ale księdzem katolickim został chyba dzięki temu starszemu kapłanowi w Rzymie.

Śpiący Wilson zawinięty w kłębek jest słodki.

Ta część jest zaskakująca i piękna stylistyczne:
Cytat:
Tylko Gregory House mógł nagrać płytę, a później poprosić, żeby puścić ją na swoim pogrzebie.


Realistyczny opis szoku onkologa:
[Gangster]
Cytat:
Jeszcze raz klepną Jamesa w ramię i odszedł. Minęło jakieś dziesięć minut, zanim mięśnie onkologa się rozluźniły, a on mógł odetchnąć i wrócić do środka.


Cytat:
Okazało się, że na pogrzebie zjawił się nawet szef gangu, a coś mówiło onkologowi, że to jeszcze nie koniec atrakcji.

Wierzymy, że przeczucie Jamesa się spełni.
Myślę, że jeszcze nasz zaskoczysz. House przyjacielem gangstera i spawacza na kolei. Ciekawe kto następny - Jack Ryan?

To, że Wilson martwi się o Chase'a bardziej niż on sam i Cameron, też takie wilsonowe. Zawsze inni są dla niego ważniejsi.

W pierwszej części staruszka z rakiem proponująca Wilsonowi ciastka jest urocza, a on widać tak strasznie wystraszony koszmarem, który się spełni, choć tego wtedy nie wiedział.

W całej tej części zauważyłam tylko jedno zdanie które można zmienić:
"Kate postanowiła nie ryzykować i nie czekać na to, co wymyśli góra. Czyli, o czym wiedzieli oboje, o wykolejeniu pociągu."
Wydaje się, że lepiej by było np.:
" Kate postanowiła nie ryzykować i nie czekać na to, co wymyśli góra. Czyli wykolejenie pociągu, o czym wiedzieli oboje." Biblia jest raz małą literą.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 10:09, 05 Sty 2013    Temat postu:

Dziwnie to zabrzmi, ale... hm... brakuje atmosfery death!fika w tym death!fiku. Jakby śmierć House'a nie była nagłym i tragicznym wydarzeniem, ale czymś oczekiwanym i po chwilowym szoku każdy zajął się z powrotem swoimi obowiązkami. Wilson wręcz przesadza z tą troską o Chase'a - jakoś o House'a tak się nie troszczył w serialu, kiedy umarła Amber, a House z pewnością bardziej zasługiwał wtedy na jego troskę niż Chase zasługiwał na nią kiedykolwiek.

Mnogość oblicz House'a wcale mnie nie dziwi - to dla niego szalenie typowe. Nie dziwi też frekwencja na pogrzebie. Taki hołd powinni byli zafundować House'owi scenarzyści, zamiast tej marnej stypy z garstką ludzi, którzy i tak mieli House'a gdzieś

Nadal nie umiem sobie przyswoić, że w Twojej rzeczywistości rodzice House'a byli porządnymi ludźmi. To dla mnie bardziej nieprzyswajalne niż House-ksiądz Zaskoczyłaś mnie też tym bardzo poważnym podejściem House'a do ceremonii pogrzebowej. Rozumiem, że w młodości podchodził serio do kapłaństwa, ale tak pod koniec życia spodziewałabym się po nim raczej przerobienia stypy na imprezę w stylu hawajskim, z hostessami w bikini i drinkami w skorupkach orzechów kokosowych


Życzę weny do dalszych części i czekam niecierpliwie, jakie jeszcze niespodzianki dla nas wymyśliłaś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lacida
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 06 Mar 2012
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Małopolska
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 0:35, 06 Sty 2013    Temat postu:

Ps. Kseniu kiedy opiszesz jak TO się stało?
Rozumiem, że House zrobił coś, co ocaliło tych wszystkich ludzi.
A może to najciekawsze i zostawisz nam na deser.

Richtie ja po tym Chase'ie bym płakała. (ale po tym z sezonu 6-7 nie)
Po Gregu należy płakać zawsze.

Richtie w tym fiku wydaje się, że House cały czas wierzy i traktuje to kapłaństwo serio, choć pewnie msze (jeśli je odprawiał)to w swoim podkoszulku i dżinsach, i były to tzw. ciche msze.

Kogo ja chce na tym pogrzebie? Jack Ryan byłby dobry, ale już jako prezydent.
I tak pewnie w jakiś dziwny sposób to przebijesz.

Weny i powodzenia! dla ciebie Kseniu
Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 10:05, 09 Sty 2013    Temat postu:

Lacida napisał:
Richtie ja po tym Chase'ie bym płakała. (ale po tym z sezonu 6-7 nie)
okeeej, po tamtym Chase'ie może troszkę bym się zasmuciła, ale płakanie mam zarezerwowane wyłącznie dla House'a i Wilsona!

Lacida napisał:
Richtie w tym fiku wydaje się, że House cały czas wierzy i traktuje to kapłaństwo serio, choć pewnie msze (jeśli je odprawiał)to w swoim podkoszulku i dżinsach, i były to tzw. ciche msze.
a ja myślę, że z powodu zawału mięśnia House miał prawo zwątpić (i wiemy z serialu, jakie podejście do religii prezentował światu). A sutannę mógł odwiesić na przysłowiowy kołek już wcześniej, kiedy poznał Stacy No ale tylko Ksenia wie, jak to jest z jej fikowym House'em

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 20:40, 14 Sty 2013    Temat postu:

Witam!

Lacida – masz rację, jak TO się stało opiszę dopiero na samym końcu. I tak, House uratował tych wszystkich ludzi.
Richie – spojlerując ździebko, powiem tylko, że House wierzył aż do końca. A odnośnie atmosfery fika, to było to zamierzone.

Zwrócono mi uwagę, że powinnam uzasadnić – dlaczego Wilson zameldował się w takim miejscu a nie w innym. Otóż wyjaśnienia nie będzie teraz, ale w następnym (czwartym rozdziale) albo jeszcze następnym. Zobaczymy.

Betowala jak zawsze niezastąpiona – Richie117 – Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie


Ostrzeżenie jedno – w początkach rozdziału nagi Wilson.


Rozdział 3

Tajemniczy dom

To o czym opowiem zdarzyło się
Kiedy słodyczy ustom nie dawał owoc jabłoni,
Kiedy serca biły w takcie nierównym, kiedy człowiek
Wiedział, że nie jest tym czym być powinien.


(...)”

C. Miłosz „Trzy chóry z dramatu Hiroszima”


Był późny wieczór, kiedy Wilson otworzył drzwi hotelowego pokoju. Zmęczony oparł się o nie i przymknął oczy. To był straszny dzień, a następny malował się w dużo ciemniejszych barwach. Westchnął, otwierając oczy. Pokój był mały. W rogu stało jednoosobowe łóżko, obok były białe drzwi prowadzące do łazienki, a po drugiej stronie stał stolik nakryty białym obrusem, ze stojącymi na brązowej tacy szklanką, łyżeczką i talerzem, z jednym krzesłem, którego prawa tylna noga chwiała się niebezpiecznie. Obok, na szafce na kółkach, stał telewizor z leżącym obok pilotem. Recepcjonistka podając mu klucze powiedziała, że pilot nie działa, a telewizor nadaje tylko jedną stację – dla dorosłych, za którą musiałby zapłacić dziesięć dolarów więcej. Oczywiście, nie zapłacił. Wspomniała także, że okno, które wychodziło na ścianę sąsiadującego budynku, jest uszkodzone i się nie domyka.

Z wysiłkiem odepchnął się od drzwi, przekręcił kluczyk w zamku, i zaczął się rozbierać. Nie był nawet pewien, czy ma siłę na szybki prysznic, czy raczej skończy się jedynie na umyciu zębów – jeżeli, oczywiście, nie zapomniał szczoteczki i pasty. Krzesło upadło z łoskotem na podłogę, kiedy zaczął układać na jego oparciu ubrania. Noga ułamała się całkowicie. Patrzył na leżący mebel, a przez głowę przeszła mu myśl, że podobnie jak House’owi, temu krzesłu też przydałaby się laska. Potrząsnął głową, aby pozbyć się tych irracjonalnych myśli i zaczął zbierać ubrania. Krzesło zostawił na podłodze gdzie upadło, postanawiając, że zgłosi to jutro rano.

Po odłożeniu ciuchów na telewizor, podszedł do łóżka, na którym leżała jego torba podróżna. Otworzył ją szybko, wyjął przybory toaletowe i poszedł do łazienki. Pstryknął kontakt i małą przestrzeń zalało żółte światło. W powietrzu unosił się zapach środków czyszczących i czegoś, co Jamesowi przypominało stary zapach wymiocin i moczu. Zamknął drzwi i skończył się rozbierać. Stał przez chwilę nagi na środku łazienki, pozwalając, żeby chłodne powietrze z nieszczelnego okna oraz kratki wentylacyjnej owiewało mu skórę, na której tworzyła się już gęsia skórka. Popatrzył w lustro. Jego twarz oświetlona żółtym światłem, wyglądała jak u osoby chorej na żółtaczkę.

Odwrócił wzrok, obejmując się ramionami i wszedł pod prysznic. Był zmęczony, mimo to chciał zmyć z siebie ten gryzący zapach kwiatów, które stały koło katafalku. Przez chwilę walczył z zasłoną, która nie chciała się ruszyć, a później dał sobie z nią spokój, kiedy urwała się z kilku zawieszek. Odkręcił wodę, nastawiając ją na wysoką temperaturę, i zaczął się myć. Szorował ciało tak długo, że nabrało ono różowego koloru. W pewnym momencie z ręki wypadła mu gąbka, a on sam oparł się ciężko o ścianę, po której zjechał i zwinął się w kłębek, płacząc. Był pewien, że gdyby House żył, kazałby mu się pozbierać do kupy i starałby się zrozumieć, jakim cudem onkolog nie potrafi pogodzić się ze śmiercią. Zaśmiał się przez łzy.

Siedział, skulony w wykafelkowanym brodziku, na zmianę śmiejąc się i płacząc. Nie zauważył nawet, kiedy woda stała się lodowata, a on sam zaczął trząść się z zimna. I dopiero kiedy przypadkowa kropla wody wpadła mu do ucha, wrócił do rzeczywistości. Zakręcił prysznic i, cały drżąc, wyszedł spod niego. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że roztargniony nie spakował ręcznika. Przez chwilę stał, jakby zawieszony w próżni, a po chwili ruszył do pokoju. Jeszcze raz przejrzał spakowane do torby rzeczy. Faktycznie, ręcznika nie było. Wrócił do łazienki i zdjął z wieszaka mały, dziwnie pachnący i wyglądający ręcznik, i zaczął się wycierać. Ubrał się w naszykowany szary podkoszulek oraz zielone bokserki i umył zęby - ku własnemu zaskoczeniu nie zapomniał ani pasty ani szczoteczki. Wychodząc z łazienki, zgasił światło.

Podszedł do drzwi do pokoju, upewniając się, że są zamknie, i przekręcił włącznik światła. Nagle zrobiło się całkiem ciemno i Wilson był zmuszony bardzo powoli stawiać stopy przed siebie. Raz prawie przewrócił się o leżące krzesło. Przeklinając, doszedł do łóżka i zdejmując z niego torbę, położył się spać. Spodziewał się, że będzie zmuszony leżeć przez długie godziny - czekając na świt.

~ * ~

W niedzielę, dwudziestego ósmego stycznia, o godzinie dziesiątej rano na cmentarzu Arlington zjawiło się wielu ludzi. I Wilson z przerażeniem zdał sobie sprawę, że tak naprawdę chowa on obcego sobie człowieka. Owszem, House był dla niego przyjacielem, częściej niż czasami był on po prostu wrzodem na dupie, ale zdarzały się sytuacje, że był on dla niego oparciem. Jednak znał jedynie mały ułamek, jedną milionową tego, kim był diagnosta. Znał, tak naprawdę, tylko jedno z jego wcieleń: lekarza. A przecież było ich więcej.

Siedział w pierwszym rzędzie krzeseł. Tuż obok niego siedział Norman, a koło niego jakaś kobieta trzymająca na kolanach dziecko. Większość ludzi, dzięki panu Foxowi, miała gdzie siedzieć. Wilson poprawił krawat i strzepnął nieistniejący kurz z ramienia. Z tyłu słyszał głosy Cuddy i Cameron dyrygujące Foremanem, jak powinien postawić wózek, na którym siedział Chase, jego kąśliwe docinki i jęki Roberta.

Uśmiechnął się mimo zdenerwowania. W końcu, po wielu minutach kręcenia się na krześle i wyłamywania sobie palców, pan Fox dał mu znać, że wszyscy już są. Wziął głęboki oddech, a po chwili wypuścił go głośno i wstał. Podchodząc do mównicy, zapiął marynarkę i wytarł spocone dłonie w spodnie. Odkaszlnął, zwracając tym uwagę zebranych, i zaczął mówić.

- Dzień dobry. Wszyscy zebraliśmy się dzisiaj tutaj, żeby pożegnać niezwykłego człowieka, jakim niewątpliwie był Gregory House – zamilkł i popatrzył na każdego, a późnej na leżącą przed nim kartkę z napisaną mową. Przez chwilę na nią patrzył i znowu zaczął mówić: – Tak naprawdę mowa ta miała być zupełnie inna. Pisałem ją przez kilka dni, ale nie będzie ona oddawała tego, co czuję. Już nie – mówiąc to, złożył kartkę i schował ją do kieszeni marynarki. – Znałem House’a przez prawie dwadzieścia lat i pewnie nikomu z tu obecnych, nie muszę mówić, jakim był nieszablonowym człowiekiem. Jednak dzisiaj, wchodząc na tę salę, ku własnemu przerażeniu zdałem sobie sprawę, że nie znam człowieka, którego przez te wszystkie lata miałem zaszczyt nazywać przyjacielem – zamilkł, patrząc na innych. - Kim był Gregory House? – zapytał. Odpowiedziała mu cisza. – Zadaję sobie to pytanie od prawie miesiąca. Od czasu, jak ja i Greg przeprowadziliśmy pewną rozmowę – znowu zamilkł. – Opowiedział mi wtedy – kontynuował – historię swojego dzieciństwa. Bez owijania w bawełnę powiem, że była ona brutalna, pełna przemocy, bólu, poniżenia i śmierci.

Po tym oświadczeniu w sali panowała napięta cisza. Onkolog przez chwilę się zastanawiał czy kontynuować, ale czuł jakiś wewnętrzny przymus. Jakby sam House stał koło niego i kazał mu mówić. Jakby ta opowieść miała zostać opowiedziana tylko raz i tylko w tym konkretnym miejscu, z leżącą na taśmie trumną, a później miała zamilknąć na wieki. Wziął oddech i mówił dalej.

- Był, przez nie wiem ile lat, przetrzymywany w niewoli. Bity, gwałcony i poniżany. Zredukowany do błota na bucie. Do rzeczy, przedmiotu. A jednak, mimo tego wszystkiego, stał się przywódcą. Ojcem i matką zapomnianych dzieci. Nauczycielem. Człowiekiem nadziei i wiary – oblizał usta. – Był też, czego nie ukrywał, mordercą. Zabijał ludzi. Nie miał wyjścia, to prawda, zmuszano go do tego, ale każde odebrane życie ciążyło mu na barkach – wziął głęboki oddech. – Kiedy mi to powiedział, zapytałem się go: Czym zabijałeś? Czy dali ci jakąś broń? Wiecie, co odpowiedział? – Wszyscy patrzyli na niego przerażeni. – Nie? Wystawił przed siebie dłonie, mówiąc: To były moja broń, Wilson. Moje narzędzia - zamilkł i zaczął odchodzić od mównicy. Schodził z podwyższenia, kiedy dodał jeszcze: - Weźcie to pod uwagę, kiedy tam staniecie – wskazał ręką miejsce, z którego zszedł - i będziecie o nim opowiadać.

~ * ~

Po przemówieniu Wilsona długo panowała cisza. Nikt nie ważył się wstać i podejść do mównicy. Jednak, jak zawsze, kiedy jedna osoba wyjdzie z szeregu, to za jej przykładem idą inni. Tak było i w tym przypadku. Niepewnie, każdy zaczął mówić. Większość z nich robiła z House’a świętego, co denerwowało onkologa. Ludzie mieli nie szkalować zmarłego, a nie dorabiać aureoli, której ten nigdy na oczy nie widział. Miał właśnie wstać i przerwać tę gloryfikację, kiedy przed mównicą stanął, siedzący na wózku inwalidzkim, na oko może pięćdziesięcioletni mężczyzna w czarnym garniturze.

- Nigdy nie chciałem – zaczął – przemawiać. W chodząc tutaj, przez myśl mi to nawet nie przeszło. Jednak jak słucham tego, co mówicie, to dziwię się, że nieboszczyk nie wstał z martwych i was nie wyśmiał.

Wilson był zainteresowany i usiadł wygodnie. Kątem oka zauważył, że Norman zrobił to samo.

- Ustalmy jedno. Gregory House nigdy nie był, nie jest i raczej nie będzie świętym. Chyba że sam Pan w Niebiosach go wzniesie, w co wątpię. Zamiast przesadzonych peanów na cześć zmarłego opowiem wam historię, która naprawdę się wydarzyła. Ale od początku. House’a poznałem w siedemdziesiątym czwartym w Świętym Tymoteuszu. Ja dopiero zaczynałem swoją praktykę lekarską, a on był już starym wygą.

~ * ~

Szpital pod patronatem Świętego Tymoteusza mieścił się nieopodal Rzymu. Był to szpital przeznaczony dla wszystkich, ale z powodu braku funduszy i zastoju w rozwoju placówki korzystali z niego tylko biedni. Ale nikogo z personelu to nie zniechęcało. Ludzie, którzy tam pracowali, byli tam dla innych. Niektórzy, a właściwie to większość, nazywała ich szaleńcami. Zresztą nie bez powodu. Cały personel szpitala znany był z tego, że zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, żeby ocalić pacjenta. Z tego też powodu, od czasu do czasu, zdarzali się pacjenci z tak zwanych wyższych sfer – albo potocznie zwani desperatami, u których nie pomogły żadne inne metody leczenia. Nikt nie pamiętał już, kto pierwszy zaczął stosować metody niekonwencjonalne, ale od kilku lat za ich przodowników uważano doktorów House’a i Gavarano.

Natomiast sam budynek pilnie domagał się remontu, na który, rzecz jasna, nie było nikogo stać. Ze ścian i sufitów sypał się tynk, a w salach numer czterysta dziewięć, czterysta osiem i czterysta siedem na czwartym piętrze brakowało sufitu i ścian – z tego powodu nazywano je „dziedzińcem”. A na trzecim piętrze cztery sale zostały połączone w jedną z powodu rozsypania się ściany. Na parterze brakowało drzwi i zamiast nich bezpieczeństwa mieszkańców bronił stojący karton, który wielokrotnie trzymał się we framudze tylko na słowo honoru. W wielu oknach brakowało szyb, a niekiedy i samych okien. W takich sytuacjach powstałe dziury zakrywało się kartonami, a czasami, jeżeli szczęście dopisało, jakaś dobra dusza przychodziła i łatała je. Nie trwało długo, zanim powstały nowe, ale przynajmniej przez jakiś czas w danym miejscu było cieplej.

Problemem były też, pomijając brak pieniędzy i rozsypujący się w oczach budynek, dzieci bogaczy. Często pijani przyjeżdżali i wybijali szyby albo wrzucali przez okna butelki z benzyną bądź jakąś inną łatwopalną substancją i z zapalonym lontem, a później, kiedy widzieli ogień, uciekali, śmiejąc się w ten charakterystyczny, pijacki sposób. Ale dzieci były tylko wierzchołkiem góry problemów, które piętrzyły się przed pracownikami Świętego Tymoteusza. Innym i znacznie poważniejszym byli gangsterzy. Raz na kwartał przyjeżdżali do szpitala po zapłatę. I szpital płacił. Nie zawsze były to pieniądze. Często były to przeróżne daniny uzbierane przez personel i pacjentów. A czasami, co nie zdarzało się często, ale miało miejsce, zabierano co ładniejsze pacjentki, pielęgniarki i lekarki lub zabijano kogoś dla przestrogi.

~ * ~

W sali było cicho, kiedy Paolo Pavarotti – Wilson dowiedział się później, że tak brzmiało nazwisko mężczyzny – przerwał, zakaszlał i napił się wody ze szklanki, postawionej w trakcie przemówienia przez pana Foxa. Zakaszlał jeszcze raz i wrócił do przerwanej historii.

~ * ~

Od lat było wiadomo, że praca i życie w Świętym Tymoteuszu nie należy do najłatwiejszych ani najprzyjemniejszych, ani tym bardziej do bezpiecznych. Z tego powodu Paolo nie chciał tam być. Chciał dostać praktykę razem ze swoim najlepszym przyjacielem, Marrizeno – przez przyjaciół nazywanym Marrio - z którym był na tym samym roku. Jednak okazało się, że Marrio został przypisany do szkolnej kliniki, a on gdzie indziej.

Niemal od razu po przejściu przez próg szpitala został zagoniony do roboty. Zmuszony był nauczyć się tego wszystkiego, czego normalnie studenci uczą się dopiero na stażu albo już po nim. Przez pierwsze dwa miesiące nauczył się wszystkiego i zapomniał wszystkiego, czego uczył się na zajęciach. Jednak dopiero dwa miesiące przed końcem praktyki zrozumiał, że w św. Tymoteuszu wszyscy są wielką szczęśliwą rodziną.

~ * ~

- Była to najważniejsza lekcja, jaką dostałem w życiu – powiedział Pavarotti, patrząc na wszystkich. – I później, kiedy byłem zwykłym lekarzem albo ordynatorem, a później dyrektorem szpitala, zawsze starałem się, żeby u mnie było podobnie – uśmiechnął melancholijnie. – Nie zawsze mi się to udawało, przyznaję, ale się starałem...

~ * ~

Dwudziestego drugiego grudnia nic nie wróżyło, że pod koniec dnia zdarzy się tragedia. Był to zwykły dzień z codziennym wyścigiem szczurów między pacjentami a wypełnianiem druczków, którymi później upychano dziury w ścianach.

W holu stała zielono-brązowa choinka ubrana w ręcznie robione ozdoby, niektóre z nich przypominały wyjęte ze śmietnika, zwinięte opakowania po prowiancie – czym zresztą z reguły były, ale nikt nie zwracał na to uwagi, każdy wiedział, że nieważne jak wygląda „ozdoba”, a ważne jest włożone w nią serce. Na czubku chwiała się niebezpiecznie żółta gwiazda, jakby zastanawiając się „spaść, czy nie spaść?”. Z niektórych sal słychać było śpiewane kolędy. A gdyby ktoś prowadził top listę największych przebojów, to w pierwszej trójce byłyby, licząc od końca: Lulajże Jezuniu, Gdy Śliczna Panna, Cicha Noc. Wszystko było najzwyczajniej normalnie.

Pavarotti wszedł do sali 019, mieszczącej się w piwnicy, kiedy nagle rozległ się przeraźliwy trzask, a on po chwili znalazł się pod gruzem.

~ * ~

- Straciłem przytomność i ocknąłem się jakiś czas później. Okazało się, że zawaliła się ściana i sufit dwa piętra wyżej. Zginęło wtedy w sumie siedem osób, w tym czwórka dzieci i dwie pielęgniarki. Co każdy uważał za bożonarodzeniowy cud.

~ * ~

Słyszał zza zawalonego gruzu, od strony schodów i reszty niezasypanego korytarza, krzyki ludzi, którzy poszukiwali żyjących i próbowali się do nich dostać. Słyszał też dziecięcy płacz i kogoś, kto próbował je uspokoić. Jęknął, ale od razu tego pożałował i zaczął kaszleć. Otworzył oczy, mrugając gwałtownie. Pył, który drażnił mu spojówki i płuca, unosił się jeszcze w powietrzu i utrudniał widoczność. Mimo to zobaczył zbliżającą się do niego postać i ciche uspokajające słowa, chyba mówione do niego.

- Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – I równie spokojne zadane pytanie: – Żyjesz? To dobrze. Dobrze.

Dopiero później, kiedy pył opadł, zobaczył twarz osoby, która głaskała go uspokajająco po plecach i nie pozwoliła mu zasnąć ani wpaść w panikę - był to doktor Gregory House. I był to pierwszy raz, kiedy Pavarotti spotkał się z nim twarzą w twarz. Wtedy też zrozumiał, że postać doktora House’a, która była owiana legendą, tak naprawdę istnieje. Paolo od samego początku praktyki myślał, że taka osoba nie istnieje i została stworzona dla potrzeby ludzi, dla polepszenia morałów personelu albo dla dodania im wiary. Bo w końcu kto jest w stanie sprzeciwiać się gangsterom i wychodzić cało z potyczek z nimi? House uchodził za superbohatera, którym, jak się przekonał, w rzeczywistości był tylko częściowo.

~ * ~

- Byliśmy uwięzieni przez trzy dni. Bez jedzenia, picia i lekarstw...

~ * ~

Cicha Noc, Święta Noc,
wszystko śpi, atoli
czuwa Józef i Maryja,
niech więc Boska ich Dziecina, w błogim pokoju śpi.
w błogim pokoju śpi.

Cichy głos House’a mącił ogarniającą ich ciszę i dodawał odwagi i nadziei. Robił tak od czasu, kiedy wiadomo było, że szybko nie wyjdą. Na początku śpiewał wesołe i skoczne piosenki świąteczne albo kolędy, do których niekiedy przyłączały się dzieci. Jednak już od dłuższego czasu słychać było tylko jego głos, zachrypnięty od zbyt długiego używania i wznoszącego się co chwilę pyłu.

Cicha Noc, Święta Noc,
Tobie cześć chcemy nieść,
boś pastuszkom oznajmiony,
przez Anielskie Alleluja,
Jezu, witamy cię.
Jezu, witamy cię.

Nie mieli jedzenia, ale House jakimś cudem, jak magik wyciągający z cylindra zająca, co chwilę wyciągał skądś prowiant. A to batonik albo jabłko, cukierki, draże, orzeszki, suszone owoce, a nawet kawałek piernika. Pavarotti nie wiedział, skąd starszy lekarz to ma, ale cieszył się, że tak jest. Jedzenie dzielił równo między wszystkich, pilnując, żeby zostało zjedzone do ostatniego okruszka. Nie była to oczywiście wystarczająca ilość, ale przynajmniej nie umierali z głodu.

Cicha Noc, Święta Noc,
Boże nasz, serce masz,
radość sprawia nam nowina,
że nadeszła ta godzina,
w którejś narodził się.
w którejś narodził się.

W kieszeniach house’owego fartucha znalazła się nawet mała butelka wody, którą również podzielił równo między wszystkich. Wydawało się, że jedyną rzeczą, której nefrolog nie posiada, to leki i inne środki medyczne.

Jezus Malusieńki, leży wśród stajenki,
Płacze z zimna nie dała mu Matula sukienki.
Płacze z zimna nie dała mu Matula sukienki.

Metaliczny zapach unosił się w pomieszczeniu od początku. Jedna z zawalonych części sufitu, spadając, przygniotła leżące na łóżku dziecko...

Bo uboga była, rąbek z głowy zdjęła,
W który Dziecię owinąwszy siankiem Je nakryła.
W który Dziecię owinąwszy siankiem Je nakryła.

Drugiej nocy, kiedy dzieci już spały, Paolo obudził cichy syk bólu. Otworzył oczy, mrugając kilkakrotnie, żeby zwrócić im ostrość widzenia oraz pozbyć się oblepiającej je ropy, i odwrócił głowę w lewo – gdzie, jak wiedział, powinna znajdować się prawa noga House’a. Noga była na miejscu. Podobnie jak sam House. Jednak coś było inaczej.

Nie ma kolebeczki, ani poduszeczki,
We żłobie Mu położyła sianka pod główeczki.
We żłobie Mu położyła sianka pod główeczki.

Ponownie zamrugał. Tym razem jednak nie po to, żeby przywrócić ostrość albo pozbyć się oblepiającej powieki ropy, ale żeby upewnić się, że to co widzi, dzieje się naprawdę, a nie mu się śni. Zmrużył oczy w półmroku.

Dziecina wciąż kwili, Matusieńka lili,
W nóżki zimno, żłóbek twardy, stajenka się chyli.
W nóżki zimno, żłóbek twardy, stajenka się chyli.

House siedział oparty o ścianę i, jeżeli Paolo dobrze widział, wyciągał coś ze swojego prawego boku. Poruszył lekko ręką w bok i odsunął ją gwałtownie. Podłoga obok była mokra, ciepła i o metalicznym zapachu. Dopiero po chwili dotarło do niego, że na podłodze znajduje się krew House’a i że cieknie ona z boku, przy którym starszy mężczyzna majstrował.

Matula truchleje, serdeczne łzy leje,
O mój Synu, wola Twoja, nie moja się dzieje.
O mój Synu, wola Twoja, nie moja się dzieje.

~ * ~

- Okazało się, że jeden z prętów ułamał się, spadając, i wbił się w prawy bok House’a. – Pavarotti zamilkł na chwilę i zamyślony dodał – Miał szczęście. Pręt nie przebił żadnego z narządów, a jedynie musnął nieznacznie wątrobę.

~ * ~

Dwudziestego piątego grudnia House już nie śpiewał kolęd. Praktycznie w ogóle się nie odzywał. Prawą dłoń przyciskał do boku, żeby zapobiec krwawieniu, a lewą obejmował śpiące mu na ramieniu dziecko. Inne dzieci spały albo leżały oparte o jego nogi, starając się być jak najdalej od zmiażdżonego łóżka, od którego zaczynało śmierdzieć rozkładającymi się tkankami ludzkimi.

W granicach godziny piętnastej w gruzie zrobiła się szczelina. Wszyscy popatrzyli w tamtym kierunku, a House wstał, trzymając się za bok, i podszedł do szczeliny. Stał przed nią, nasłuchując toczących się po drugiej stronie robót, po czym sam zaczął zgarniać gruz od wewnątrz.

Wszyscy myśleli tylko o jednym: że pomoc wreszcie nadeszła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lacida
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 06 Mar 2012
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Małopolska
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 18:41, 16 Sty 2013    Temat postu:

Na szybko na razie:
To, że ten Włoch powiedziałby co zrobiłby House to takie hausowe.
Ale dla mnie robi się za dużo tych przygód Grega. Nie mogły by być mniejsze, bo to takie nierealne. No chyba, że on tutaj sam na siebie te kłopoty ściąga.

Zaraz to on będzie Jackiem Ryanem, a przepraszam ten fik to już napisałaś. (tamtego nie krytykuje)
Skoro nie przyjdzie Jack, to może Dirk Pitt (by Clive Cussler).

Ps. Później skomentuje dokładnie.
Weny
L.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 17:35, 24 Lut 2013    Temat postu:

W związku z poniższym rozdziałem zwrócono mi kilka uwag. Ale za nim doję do nich to jeszcze jedna sprawa.

Lacida – więcej przygód Housa nie będzie. A przynajmniej nie takich przygód jak dotychczas.

A teraz uwagi:

Po pierwsze, Wilson, mimo iż gra, śpiewa. Nie cały czas, oczywiście, ale gra. Nie wiem, czy jest to technicznie wykonalne – granie na skrzypcach i śpiewanie – ale zakładałam, że kiedy śpiewa nie gra, a kiedy gra to nie śpiewa. Proste, ale to tak dla jasności. A jeżeli jest na sali osoba, która mogłaby się na ten temat wypowiedzieć, to byłabym wdzięczna.

Po drugie, w pewnym momencie w tekście ukazuje się wyraz o pogrubionej czcionce. Piszę o tym żeby nie było pomyłek. Pisze PRZED a nie PRZEZ. To też tak dla jasności.

Po trzecie, zwrócono mi uwagę, że kremacja i msza z reguły nie odbywają się tego samego dnia. Cóż... mój błąd. Więc załóżmy, na potrzeby fica, że tak jest. Dobrze?

I, oczywiście, ogłoszenia parafialne.

Wydaje mi się, że mimo iż dotychczas w ficu nie dało się wyczuć atmosfery żałoby, to już w tym może być ona wyczuwalna.

Nie wiem, kiedy następny rozdział, ale na pewno nie szybko.

Betowała jak zawsze nie zastąpiona – chociaż zalegająca z komentarzem – Richie117 – Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie

Terminek

1 - Pieśń 961 ”Zmarły człowiecze” - Modlitewnik
2 – „The end” – The Doors - polecam słuchać w trakcie czytania

Rozdział 4

This is the end

(...)

Nie bój się nocy. To ja nią wiodę
ten strumień żywy przeobrażenia,
duchy świecące, zwierząt podchody,
które zaklinam kształtów imieniem.

(...)


K.K. Baczyński „Kołysanka”

- Uratowali nas – mówił Pavarotti. – Po trzech dniach uwięzienia, bólu i śmierci, w końcu byliśmy wolni. Oczywiście nie było aż tak pięknie i różowo. Bo, kiedy w końcu emocje opadły, zdaliśmy sobie sprawę – my, dorośli, ale myślę, że na swój sposób i dzieci - co się tak naprawdę stało.

Wilson patrzył z chorą fascynacją na siedzącego na wózku inwalidę i spijał każde słowo z jego ust. I mimo że wiedział już, że diagnosta wychodził z gorszych opresji, wiedział też, z własnego doświadczenia, jak ksiądz reaguje w czasie uwięzienia, to nie mógł sobie tego wyobrazić. Była to też kolejna postać przyjaciela, o której istnieniu, mimo że wiedział, to wydawała mu się ona nierzeczywista. Co już samo w sobie było ironią. Czyż całe życie House’a nie było nierzeczywiste? Potrząsną głową.

- ...ł to świąteczny prezent od gangsterów. Swego rodzaju przypomnienie.

Pavarotti zamilkł na kilka minut, a kiedy znowu zaczął mówić, mówił bardzo cicho. Jakby się bał, że to, co ma zamiar powiedzieć, mogło spowodować coś strasznego. Wilson zmarszczył brwi i popatrzył na Normana, który też patrzył na niego z niezrozumieniem.


- Tamtego dnia... tamtego dnia nigdy nie zapomnę. – Przełknął ślinę. – Kiedy Greg się o tym dowiedział, przypominał ludzkie wcielenie boga wojny. Stał na tle przewróconej choinki, zmęczony, wściekły, ledwo trzymający się na nogach, cały pokryty pyłem, zaschniętą krwią i czymś jeszcze, czego nie potrafiłem rozpoznać, zaciskający pięści i nie pozwalający zaopiekować się na nowo otworzoną raną, z której krew pociekła strumykiem. – Potarł dłonią czoło i kontynuował: – Nagle gwałtownie się odwrócił i wyszedł z budynku. Wiem, że niektórzy próbowali go powstrzymać, ale szybko dali sobie spokój. Wszyscy wiedzieli, że gdy House coś postanowi, to tylko Bóg albo Diabeł mogli go zatrzymać. Chociaż – dodał jakby po chwili wahania – wątpię, żeby którykolwiek z nich wyszedł z tej potyczki bez szwanku.

Mówiąc ostatnie słowa, uśmiechał się smutno, ale w oczach zabłyszczały mu iskierki wesołości, które, równie szybko jak się pojawiły, zniknęły.

- Wrócił dopiero po kilkudziesięciu dniach. I nigdy nie opowiedział, gdzie był. Ani po co. Ani co zrobił. Po pewnym czasie daliśmy mu z tym spokój, ale każdy zauważył, że od tamtych świąt gangsterzy się już nie pojawili.

Uśmiechnął się smutno i, patrząc na trumnę, uczynił dziwny gest dłonią. Wilson też się uśmiechnął, przypominając sobie, że podobny gest widział w wykonaniu House’a. Nigdy nie dowiedział się, co on dokładnie oznacza, ale przypuszczał, że być może „do zobaczenia” albo „czekaj na mnie”, bądź coś w tym stylu. Znał diagnostę na tyle długo, żeby widzieć, że w jego słowniku nie istniało takie słowo jak: „niemożliwe” i „żegnaj”. Bardzo możliwe, że były one dla Grega tak abstrakcyjne, że aż nierzeczywiste. Znowu pokiwał głową – tym razem z rozbawienia.

~ * ~

Podobnie jak po wcześniejszym przemówieniu Jamesa, tak i po opowieści Pavarotti’ego przez jakiś czas nikt nie podchodził do mównicy. Każdy próbował przyswoić nowo usłyszane rewelacje z tajemniczej przeszłości denata. Nikt też nie mógł powiedzieć, że pogrzeb był nudny albo przerażająco drętwy i nudny. Z drugiej strony, nikt z obecnych nigdy nie przypuszczał, że - jeżeli już do niego dojdzie - pogrzeb Gregory’ego House’a będzie typowy. Jednak większość myślała, że skoro House aż do śmierci pozostał sobą, wiecznym studentem, balangowiczem i, mimo, że był księdzem, dziwkarzem lub, jak ujmowali to inni, miłośnikiem kobiecych wdzięków, to stypa i sam pochówek będą wyglądały jak zabawa – być może nawet zostaną wynajęte kelnerki w obcisłych strojach króliczków Playboy'a albo panie w słomianych spódniczkach i kokosowych stanikach, które z uśmiechem na ustach będą roznosiły egzotyczne drinki.

~ * ~

Przemawiało jeszcze kilkoro ludzi. Każdy opowiadał swoją historię i rolę, jaką odegrał w niej House. Czasem – jak w przypadku pacjentów – była ona marginalna, epizodyczna, a innym razem – Wilson był tego dobrym przykładem – stawała się drugim centrum wszechświata. Nieważne jednak, jak bardzo chcieli, żeby ceremonia nigdy nie dobiegła końca, ta nie spiesząc się, brnęła do przodu. Aż w końcu doszła do etapu mszy.

Ksiądz Senders – również wybrany przez House’a - był młodym, grubiutkim i rumianym duchownym, który od razu zgodził się na przeprowadzenie ceremonii. Przemawiał krótko, ale do rzeczy. A kiedy w końcu rozległo się ostatnie „amen”, trumna z ciałem ruszyła do pieca. W tym momencie ciałem Wilsona szarpnął strach. Chciał wstać, podbiec do posuwającej się po taśmie trumny przyjaciela i ją zatrzymać. Z całych sił powstrzymywał się, żeby tego nie zrobić i, co uznał za ironiczne, dopiero kiedy zamknęły się za nią drzwi pieca, odetchnął z ulgą.

Kiedy taśma z trumną zaczęła się przesuwać, z głośników ukrytych za wazonami w kątach sali rozbrzmiewała pieśń.

Zmarły człowiecze, z tobą się żegnamy,
Przyjmij dar smutny, który ci składamy,
Trochę na grób twój porzuconej gliny
Od twych przyjaciół, i od twej rodziny.

Wracasz do ziemi, co ci matką była,
Teraz cię strawi, niedawno żywiła,
Taka droga każda, którą człowiek chodzi,
Na ten gościniec wszystkich nas wywodzi.


Niedługo bracie z tobą się ujrzymy!
Jużeś tam doszedł, my jeszcze idziemy,
Trzeba ci spocząć po skończonym biegu,
Lecz znowu wstaniesz, boś tu na noclegu.

Boże, ten zmarły w domu Twym przebywał,
Żył w Twojej wierze, Twej pomocy wzywał,
Że na Twojej łasce wspierał się bezpieczny,
Daj duszy jego odpoczynek wieczny.(1)

Onkolog słyszał, jak w tylnych rzędach ktoś pociąga nosem, ktoś smarka, ktoś kogoś pociesza, klepanie po ramieniu, przełykanie śliny, ciche szuranie kół o dywan. W pewnym momencie Roy wziął go za rękę i ścisnął ją. Wilson był mu wdzięczny. Mimo przerażającej pustki oraz bólu, które czuł od „tamtego” dnia, jego oczy pozostały suche. Siedział wyprostowany, wpatrzony w drzwiczki krematorium i trzymany za rękę, a w środku czuł się osuszony ze wszelakich emocji. Jakby wielkie tornado, które buzowało w nim od dwudziestego trzeciego stycznia, w końcu ucichło i zniknęło. Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że to się tak naprawdę jeszcze nie skończyło, że dzięki pogrzebowi zyskał tylko kilka dni, które dobiegały właśnie końca, ale jak tylko wróci do PPTH, zjawią się u niego policjanci i poproszą o złożenie zeznań. Dzięki Cuddy, Cameron i Formanowi mógł to zrobić po pogrzebie.

Potrząsnął głową, podniósł leżący koło krzesła futerał i wyją z niego skrzypce. Wstał. Kątem oka zauważył, że O’Connel i inni też wstali. Westchnął i, uśmiechając się uspokajająco do Normana, wstał. Ułożył wygodnie instrument i, kierując się w stronę wyjścia, zaczął grać.

~ * ~

P.S.

Och, i jeszcze jedno. Zagraj dla mnie na pogrzebie „The End” Doorsów. Chciałbym żeby ta piosenka towarzyszyła mi i innym w ostatniej podróży. Nie musisz śpiewać, jeżeli nie chcesz. Jestem pewien, że znajdą się inni, którzy Ci w tym pomogą.

Shalom, James. Przyjacielu.

House


~ * ~

Czytając to w salonie house’owego mieszkania, uśmiechną się jedynie i stwierdził w duchu, że House nawet po śmierci pozostanie House’em. Do grających skrzypiec dołączyła gitara, grzechotka i tamburyn. Wilson oblizał suche usta i zaczął śpiewać.

This is the end,
Beautiful friend.
This is the end,
My only friend, the end.


Nie czuł się najlepiej w roli wokalisty, ale to ostatnia rzecz o jaką poprosił go House. Nie będzie już ich więcej. Podobnie jak wyjadanych z talerza frytek, kanapek, chipsów. Ani dosypywanych do kawy lekarstw psychotropowych oraz podbieranych z jego gabinetu skrętów. Ani też namolnych próśb o nowe opakowanie Vicodinu. Nic.

Of our elaborate plans, the end,
Of everything that stands, the end,
No safety or surprise, the end,
I'll never look into your eyes...again.


Norman szedł między Wilsonem i O’Connelem, trzymając w dłoniach srebrną urnę. Wszyscy inni obecni powoli zaczęli wstawać z miejsc i iść za nimi oraz resztą zespołu. Mimo to, wszystko odbywało się w spokoju.

Can you picture what will be,
So limitless and free,
Desperately in need...of some...stranger's hand
In a...desperate land?

Lost in a Roman...wilderness of pain,
And all the children are insane.
All the children are insane,
Waiting for the summer rain, yeah!


Po wyjściu z kapliczki cały pochód ruszył usypaną żwirkiem drogą, który trzaskał wesoło pod butami żałobników. Wilson poprawił na ramieniu skrzypce i wziął kolejny oddech.

There's danger on the edge of town,
Ride the King's highway, baby.
Weird scenes inside the gold mine,
Ride the highway west, baby.


Ride the snake, ride the snake,
To the lake, the ancient lake, baby.
The snake is long, seven miles.
Ride the snake...he's old, and his skin is cold.

The west is the best,
The west is the best,
Get here, and we'll do the rest.

The blue bus is callin' us,
The blue bus is callin' us,
Driver, where you taken' us?


Gdziekolwiek znajdował się House – czy to w niebie, czy w jakimś innym miejscu, gdzie dusze zmarłych spotkają się po śmierci – pewnie miał niezły ubaw. Sam Wilson, mimo że brał w tym udział, czuł swego rodzaju komiczność całej tej sytuacji. Był to co prawda bardziej śmiech przez łzy, ale był to też humor w stylu House’a. Uśmiechnął się pod nosem, a kątem oka zauważył, że Roy też się uśmiecha.

The killer awoke before dawn, he put his boots on,
He took a face from the ancient gallery,
And he walked on down the hall.
He went into the room where his sister lived, and...then he...
Paid a visit to his brother, and then he...
He walked on down the hall, and...
And he came to a door...and he looked inside
Father, yes son, I want to kill you.
Mother...I want to...


Nie był tego pewien, ale miał przeczucie, że House wiedział, że umrze. Tylko w sobie znany sposób to przewidział. To dlatego powiedział mu o testamencie, o swojej historii i o całej reszcie. Onkolog przypuszczał nawet, że to diagnosta powiadomił Normana o swojej śmierci, a nie jak twierdził epidemiolog, że dowiedział się tego od Palmera. Diagnosta wiedział, że on, Wilson, będzie potrzebował pomocy i wsparcia.

C'mon baby, take a chance with us!
C'mon baby, take a chance with us!
C'mon baby, take a chance with us!
And meet me at the back of the blue bus.
Doin' a blue rock,
On a blue bus.
Doin' a blue rock,
C'mon, yeah!

Fuck, fuck, fuck, fuck, fuck, fuck....


Niektórzy z mijających ich ludzi popatrzyli z dezaprobatą na Wilsona, ale ten wydawał się tego nie zauważać. Wpatrzony był w jeden grobowiec, kilka metrów dalej.

This is the end,
Beautiful friend.
This is the end,
My only friend, the end.

It hurts to set you free,
But you'll never follow me.
The end of laughter and soft lies.
The end of nights we tried to die.


Krypta Thompsonów zrobiona była z szarego kamienia, a jedna z jej ścian na wiosnę i lato pokrywała się zielenią. Metalowe drzwi zaskrzypiały, kiedy ktoś je otworzył.

This is the end. (2)

Przez chwilę instrumenty jeszcze grały, a później zapadła cisza. Przed otwarte drzwi wyszedł Norman trzymający w obu dłoniach urnę. Przez chwilę stał tak, ze spuszczoną głową, aż w końcu przekazał pojemnik z prochami Wilsonowi. Dopiero kiedy onkolog wziął go do rąk, doszło do niego, że nie trzyma w nich skrzypiec. Obejrzał się za siebie. O’Connel puścił mu oczko. Spawacz w jednej ręce trzymał swoją gitarę, a w drugiej jego skrzypce. Ordynator onkologii spróbował się uśmiechnąć, ale wyszło mu jedynie wykrzywienie warg. Odwrócił głowę z powrotem do Roy’a. Ten kiwnął głową i wskazał mu otwarte drzwi.

To też było jedno z życzeń House’a. Że to James, a nie ktoś inny, ma złożyć jego prochy do krypty. Wilson wziął głęboki oddech i przeszedł przez próg.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 10:05, 27 Lut 2013    Temat postu:

no dobra, to zaległy komentarz

Ksenia napisał:
Richie – spojlerując ździebko, powiem tylko, że House wierzył aż do końca.
zastanawia mnie, w jaki sposób wiara House'a ma być spoilerem... czyżby to dzięki wierze House uratował szpital przed uzbrojonym napastnikiem?

Ksenia napisał:
A odnośnie atmosfery fika, to było to zamierzone.
rozumiem mimo wszystko w tych nielicznych death!fikach, jakie przeczytałam, z taką amosferą się jeszcze nie spotkałam, więc trochę to dla mnie niezwykłe.

Ksenia napisał:
Ostrzeżenie jedno – w początkach rozdziału nagi Wilson.
w tym dziale fikowym to bardziej zachęta niż ostrzeżenie


Cytat:
Większość z nich robiła z House’a świętego, co denerwowało onkologa. Ludzie mieli nie szkalować zmarłego, a nie dorabiać aureoli, której ten nigdy na oczy nie widział. Miał właśnie wstać i przerwać tę gloryfikację, kiedy przed mównicą stanął, siedzący na wózku inwalidzkim, na oko może pięćdziesięcioletni mężczyzna w czarnym garniturze.
- Nigdy nie chciałem – zaczął – przemawiać. W chodząc tutaj, przez myśl mi to nawet nie przeszło. Jednak jak słucham tego, co mówicie, to dziwię się, że nieboszczyk nie wstał z martwych i was nie wyśmiał.
Wilson był zainteresowany i usiadł wygodnie. Kątem oka zauważył, że Norman zrobił to samo.
- Ustalmy jedno. Gregory House nigdy nie był, nie jest i raczej nie będzie świętym.
och, jak bardzo się z tym nie zgadzam Nawet mając House'a takiego, jakim poznaliśmy go w serialu - bez tych wyjątkowych wyczynów, których dokonał w fiku - ja bym bez mrugnięcia oka nazwała House'a świętym! Co więcej, nie wahałabym się określić go mianem męczennika, bo niemal nieustannie dawał z siebie wszystko dla innych, najczęściej nie otrzymując w zamian nic, a przeważnie jeszcze spotykała go za jego poświęcenia niewdzięczność i niesprawiedliwe konsekwencje. Gdyby w tym momencie fika House faktycznie zmartwychwstał, to prawdopodobnie rzeczywiście wyśmiałby tę całą gloryfikację - tyle że byłaby to kolejna House'owa zagrywka, by zbagatelizować dobrą opinię, jaką mają o nim ludzie, ponieważ House nigdy nie czekał na zaszczyty (a zresztą życie go nauczyło, że nigdy by się ich nie doczekał).
Motywacji tego Wilsona już całkiem nie ogarniam. Wydawało mi się, że opowiedział historię dzieciństwa House'a właśnie po to, żeby ludzie ujrzeli House'a w jeszcze lepszym świetle - oto człowiek, który przeżył piekło, a mimo to stał się szlachetnym bohaterem - a on tu się wścieka, że pozostali wychwalają House'a i chciałby to przerwać?! Co innego, gdyby te peany na cześć House'a wygłaszały osoby, które za życia House'a nie miały dla niego ani odrobiny ciepła i szacunku - wówczas powinien wstać i zarzucić im wszystkim hipokryzję, ale w takich okolicznościach jak tutaj? No, mówiłam, nie ogarniam


A mówiąc ogólnie, to mając świadomość tych wszystkich strasznych przygód House'a, aż jest mi lżej na duszy, że już umarł i nie czeka na niego więcej koszmarów. Oby w Niebie czekał na niego dobrze nastrojony fortepian i mnóstwo burbona

***

komentarz bieżący

Ksenia napisał:
Nie wiem, czy jest to technicznie wykonalne – granie na skrzypcach i śpiewanie – ale zakładałam, że kiedy śpiewa nie gra, a kiedy gra to nie śpiewa. Proste, ale to tak dla jasności.
cóż, przepraszam, jeśli wyskoczyłam z tą uwagą jak filip z konopii. Nie mam nastroju do słuchania smutnych piosenek, więc tego "the end" nawet nie szukałam i nie wiem, czy jest tam miejsce na oddzielenie grania od śpiewania A poza tym zmyliło mnie to zdanie: Wilson poprawił na ramieniu skrzypce i wziął kolejny oddech. - jeśli już Wilson robił przerwę w graniu, żeby pośpiewać, to ja na jego miejscu opuściłabym skrzypce, zamiast je nieść na ramieniu

Ksenia napisał:
w pewnym momencie w tekście ukazuje się wyraz o pogrubionej czcionce. Piszę o tym żeby nie było pomyłek. Pisze PRZED a nie PRZEZ. To też tak dla jasności.
przyznaję się, źle przeczytałam Nie powinnam zabierać się za betowanie, kiedy jestem niewyspana Z drugiej strony, "wychodzenie PRZED otwarte drzwi" to dość rzadko spotykany zwrot, a jak się pojawia to w znaczeniu, że osoba wyszła z pomieszczenia i stanęła przed drzwiami...
W tym konkretnym przypadku mniej mylące byłoby: "Norman, trzymając urnę w obu dłoniach, wyprzedził kolumnę żałobników i stanął przed otwartymi drzwiami."


Co do rozdziału, to nie mam wiele do powiedzenia... Właściwie tylko jedno - że taki pogrzeb był milion razy lepszy od tego, jaki zgotowali House'owi scenarzyści
A prośba, żeby Wilson zagrał i zaśpiewał, była słodka (choć mam przeczucie, że House liczył na to, iż śpiew Wilsona wywoła Apokalipsę Zombi )


Weny na następną część!!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 11:36, 19 Sie 2013    Temat postu:

[ekhm... ekhm... ekhym...]

Trochę się przez moją nieobecność zakurzyło [ekhm...] ...ale spokojnie mam zamiar wrócić na trochę i zrobić małe porządki.

Odnośnie rozdziału, to ostrzeżenia są takie:

- w rozdziale pojawia się rodzina House’a
- oraz nowa tajemnica i wcielenie House’a
- w rozdziale nie występują; Jack Rayan, James Bond, Dirk Pitt i inni
- w sumie to jest to bardzo spokojny rozdział
- jest to ostatni rozdział, a przed nami jeszcze tylko epilog

Betunku dokonała, jak zawsze nie zastąpiona, Richie117 – Niech Moc Będzie z Tobą, kochanie

Rozdział 5

Król Kier

(...)

Sunrise, sunset
Sunrise, sunset
Swiftly flow by the days
Seedlings turn overnight to sunflowers
Blossoming even as we gaze.

Sunrise, sunset
Sunrise, sunset
Swiftly fly by the years
One season following another
Laden with happiness and tears

(...)


„Skrzypek na dachu” – fragment piosenki „Sunrise Sunset”


Inni żałobnicy już dawno poszli. Norman stał przez chwilę z Wilsonem, ale w końcu i on poszedł. Na cmentarzu robiło się coraz zimniej i ciemniej, ale onkolog tego nie zauważał. Po tym, jak drzwi krypty zamknęły się z głuchym trzaskiem, a nieznany, ubrany w czarny garnitur mężczyzna przekręcił w zamku klucz, ordynator zamienił się w żywy pomnik. Pod stopami brakowało mu jedynie postumentu z wyrytymi na jednym z boków słowami „James Wilson – człowiek pogrążony w żałobie”.

W końcu, po tych kilku dniach przygotowań do pogrzebu, po wysłuchaniu wielu historii o przyjacielu, nie raz tak szalonych jak on sam, po odśpiewaniu ostatniej piosenki i złożeniu jego prochów do grobu, stojąc przed zamkniętymi drzwiami grobowca, Wilson zrozumiał. Nie jak wcześniej „wiedział”, bo wiedział to do początku, ale w końcu zrozumiał i w pewnym sensie zaakceptował, nie w pełni, bo do tego potrzebował więcej czasu, że Gregory House tak naprawdę odszedł. Było to dla niego, Jamesa, wiekowe odkrycie.

Już nigdy nie porozmawia z House’em. Nie pokłóci. Nie poogląda monster trucków. Ani nie zrobi niczego innego. Coś się właśnie skończyło. Pewna epoka dobiegła końca, a on nie był na to przygotowany. Jego wewnętrzne dziecko tupnęło z niezadowolenia stópką i, wykrzywiając malowniczo usteczka, krzyknęło; „To nie fair!” Dorosły Wilson zgadzał się z tym w stu procentach, ale, w odróżnieniu od dziecka, wiedział i rozumiał, że teraz już nic na to nie poradzi. Chociaż bardzo by tego chciał.

Westchnął i nagle uzmysłowił sobie, że po jego prawej stronie ktoś stoi. Odwrócił się. Koło niego stał starszy mężczyzna w brązowym płaszczu i szarym berecie w kratkę na głowie. Zza kwadratowych okularów patrzyły na niego znajome błękitne oczy. Zresztą cała twarz była podobnie niepodobna. Policzków nie zaścielał kilkudniowy zarost. Nad ustami znajdował się wymodelowany, chudy i zadbany szarobrązowy wąs. Przez jedną, jedyną sekundę Wilson miał zamiar rzucić się mężczyźnie na szyję, ale uczucie to minęło tak szybko, jak się pojawiło. Zamiast tego, najpierw z jego ust uciekło zdziwione ni to jęknięcie, ni to skowyt. A później, zanim zdążył zarejestrować co robi, wymknęły mu się słowa. Konkretnie jedno:

- House?

Domniemany House się zaśmiał i pokiwał przecząco głową.

- Nie, doktorze Wilson. Nie jestem Arturem.

Arturem? Kim, do cho... Och. Wilson mentalnie trzepnął się w czoło. Prawdziwe imię House’a to Artur, a nie Gregory, racja. Kim, skoro nie nawiedzającym go po śmierci przyjacielem, jest ten człowiek? Musiał to chyba powiedzieć na głos, bo nieznajomy odpowiedział:

- Nazywam się Timothy Thompson. Jestem kuzynem Artura.

- Och...

Nagle poczuł się strasznie głupio. Nie brał nigdy pod uwagę, że House miał jakąkolwiek rodzinę. Nigdy o niej nie wspominał. Z drugiej strony, nigdy też nie wspominał o innych sprawach. Co prowadzi do innej kwestii. Czemu założył, że House nigdy nie odszukał swojej utraconej rodziny? Skoro miał ojca i matkę, to i pewnie wujów, ciotki i kuzynów. Przedstawiciel tych ostatnich stał w końcu przed nim.

- Przepraszam. Po prostu... – zabrakło mu słów.

Thompson uśmiechnął się i machnął ręką.

- Po prostu nie spodziewał się pan, doktorze, że Artur może mieć rodzinę – powiedział. – Jeżeli to pana pocieszy, doktorze, to nie jest pan jedynym. Każdy, kto znał Artura, był zdziwiony, że może on mieć rodzinę. – Uśmiechnął się i dodał: – Ludzie z reguły zakładają, że Artur powstał na skutek wyładowania elektromagnetycznego albo że pojawił się znikąd. A fanatycy komiksów uważają, że został wysłany w kapsule ze swojej planety i rozbił się w ogródku mojego wuja, który go później zaadoptował.

Wilson nie był pewien jak powinien zareagować. Był pewien, że Thompson powiedział to, żeby rozluźnić rozmowę, ale prawda była taka, że właśnie tak przez lata myślał onkolog. W przypadku House’a nie pomagała wiedza, że jest to po prostu niemożliwe. Zresztą przez lata słuchał, jak ludzie wymyślali niestworzone rzeczy na temat diagnosty i w pewien sposób zaczął w nie wierzyć. Sam zresztą też wymyślił kilka hipotez o powstaniu przyjaciela – z jego wcześniejszą pomocą. Jedna z nich zakładała, że Gregory House jest wampirem, który powstał na skutek Wielkiego Wybuchu i który żywi się ludzką krwią, a za największy rarytas uważa krew dziewicy.

Uśmiechnął się wymuszenie do rozmówcy. Pomiędzy mężczyznami zapanowała niezręczna cisza. W pewnym momencie kuzyn House’a odkaszlnął.

- Przejechałby się pan ze mną, doktorze Wilson? Chciałbym coś panu pokazać.

~ * ~

Jechali w ciszy od pół godziny i Wilson już dawno stracił orientację w plątaninie uliczek. Wiedział jedynie, że jadą gdzieś, gdzie Thompson obiecał mu coś pokazać. Było to niepokojące. Tym bardziej jeżeli weźmie się pod uwagę to, że facet, z którym jechał, a który, jeżeli mówi prawdę, był kuzynem jego zmarłego przyjaciela. Onkolog na tyle długo znał diagnostę, żeby wiedzieć, że jego pomysły często bywały dość oryginalne – żeby nie rzec, kontrowersyjne. Teraz pozostawało mu zadać pytanie: czy była to domena Grega, czy może jest to kwestia genetyki?

- Był pan przyjacielem Artura, prawda, doktorze Wilson?

Ciszę w końcu przełamał Thompson. James otrząsną się z myśli i kiwnął głową.

- Tak. Myślę, że tak. Dlaczego pan pyta?

Zatrzymali się na światłach. Po pasach przeszła grupka małych dzieci z wyciągniętymi do góry prawymi rękami. Kuzyn przyjaciela odwrócił się do onkologa i popatrzył w ten house’owy sposób. Ten, który mówił „Przecież to jasne jak słońce! Nie widzisz?” Wilson nie wiedział, o co chodzi. Mężczyzna westchnął, odwrócił się z powrotem w stronę drogi, wbił jedynkę i ruszył dalej. Odezwał się dopiero dwie przecznice dalej, gdzie przepuścił na pasach staruszkę z balkonikiem.

- Mimo że byliśmy kuzynami i pracowaliśmy w tej samej firmie, to tak naprawdę, doktorze Wilson, nie znałem Artura. Ba! Przez wiele lat byłem święcie przekonany, że nie żyje – zamilkł, zmieniając bieg na wyższy i przyspieszając.

Jechali coraz szybciej, a za oknem po stronie Wilsona widać było odbijający się w oceanie księżyc w pełni. Onkolog odwrócił głowę w stronę przedniej szyby. Nie widział jednak uciekającej pod kołami drogi. To, co powiedział mu Thompson, było dziwne, a zarazem i smutne. Tim Thompson mógłby być młodszym bratem House’a. Pewnie nawet by nim był – gdyby nie to przerażające wydarzenie z czterdziestego piątego. I pewnie znaliby się jak łyse konie. Z drugiej strony, diagnosta odnalazł kuzyna, a nawet pracowali razem. Więc w pewien sposób Greg był starszym bratem. Nie tylko Thompsona, ale też jego, Wilsona. Nie było to może odkrywcze stwierdzenie, sam stwierdzał je już wiele razy, ale, podobnie jak zrozumienie, że House nie żyje, było powalające.

- Mój ojciec i wujek Greg, ojciec Artura, byli rodzonymi braćmi – wznowił opowieść Tim. – Między wujkiem a tatą były cztery lata różnicy. Wujek był starszy. Podobno, kiedy tato dowiedział się, że wujek nie żyje, a Artur gdzieś zaginął, to postanowił go za wszelką cenę odnaleźć. Szukał go wszędzie. Nawet pojechał do bazy, gdzie stacjonował wujek, ale tam powiedziano mu, że chłopiec został zabrany i że zapewne nie żyje, więc niech pochowa nadzieje. Ale on się nie poddał.

Ostatnie zdanie powiedział z pewnego rodzaju dumą. Znowu jechali w ciszy. Przejechali kolejne dwie przecznice i zatrzymali się na czerwonym świetle. Stali zaraz za ciężarówką, która na tylnych drzwiach miała wymalowaną ubraną w niebieskie ogrodniczki świnię, która stała na tle zapewne kiedyś białego budynku z czerwonym dachem, opartą o brązowy płotek. Nad tym wszystkim napisane było drukowanymi ciemnozielonymi literami „RZEŹNIA U RIDLLE’A” i pod spodem „Najlepsza obsługa od 1872 roku”. Po kilku minutach światło zmieniło się na żółte i w końcu zielone. Ruszyli. Przejechali zaledwie kilka metrów, kiedy nagle Thompson zaciągnął ręczny, a przed maską przebiegła dwójka ludzi - zapewne jakaś para.

- Jasna cholera... – warknął kierowca i dodał po chwili: – Durne szczeniaki.

Thompson odetchnął, opuścił ręczny, wbił jedynkę i ruszył. Po chwili wbijał dwójkę, a później trójkę. Po kolejnych kilku przecznicach Timothy zaczął znowu mówić.

- Tato szukał go przez wiele lat, ale Artur odnalazł się dopiero w Wigilię siedemdziesiątego dziewiątego. Zresztą, odnalazł się sam.

~ * ~

Wszyscy zasiadali właśnie do kolacji wigilijnej, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych. Dwudziestodziewięcioletni Tim Thompson popatrzył ze zdziwieniem na ojca. Ten kiwnął tylko przecząco głową. Nikogo więcej się nie spodziewali. Ciocia Ruth i wujek James powiedzieli, że w tym roku postanowili wyjechać na święta. Kuzynka Daria z mężem przyjadą dopiero jutro. Sara – siostra Tima – dzwoniła zaledwie pół godziny temu, że z powodu śnieżycy jej lot został odwołany i nie wie, kiedy będzie w domu. Mogła to być co prawda starsza pani Owen z domu na końcu ulicy, która od śmierci swojego męża, dwa lata temu, spędzała święta i wigilie razem z nimi. Ku zadowoleniu dziadka Carla – głowy rodziny Thompsonów – który od prawie dziewięciu lat był wdowcem i który od pół roku zalecał się do Poppy. Dzwonek rozległ się ponownie.

Od stołu wstała ciocia Wanda i poszła otworzyć drzwi. Po chwili z holu słychać było małe zamieszanie, a później do jadali rzeczywiście weszła pani Owen, ale ku zaskoczeniu wszystkich nie przyszła sama. Towarzyszył jej ubrany na czarno mężczyzna. Tim dawał mu na oko czterdziestkę. Ciemnoblond włosy zaczynała przyprószać mu siwizna, a na policzkach mieścił się kilkudniowy zarost. Jedynie oczy były dziwnie znajome. Podobne miał on, jego ojciec i dziadek. Ten ostatni odsuną się powoli od stołu i wstał.

Dziadek Carl wpatrzony był w nieznajomego jak w obrazek. Jakby ten był jakimś z dawna niewidzianym znajomym – przyjacielem. Jednak co najbardziej zdziwiło młodego Thompsona to to, że jego ojciec i matka zachowywali się bardzo podobnie. Tato, trzymając mamę za rękę, powoli podnosił się z krzesła i również wpatrzony był w nieznajomego mężczyznę. Ten uśmiechnął się do nich i otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy został pochwycony w silne objęcia dziadka i ojca. W końcu obydwaj się odsunęli. Policzkach płynęły im łzy, a na ustach gościł uśmiech. Jednak dopiero wypowiedziane przez mamę Tima słowa pozwoliły reszcie zrozumieć kim był nieznajomy.

- Arturze, och, Arturze...

~ * ~

- ...nigdy nie dowiedzieliśmy się, co mu się stało, ani jak udało mu się uciec, ani tym bardziej jak nas znalazł. W pewien sposób był on naszym bożonarodzeniowym cudem - skończył mówić, skręcając w kolejną z małych uliczek.

Wilson uśmiechnął się pod nosem i jeszcze raz popatrzył przez okno, ale nie zwracał uwagi, co się za nim znajduje. Był zajęty nowo usłyszaną historią z życia przyjaciela. Po chwili, kiedy samochód przejechał obok świecącego na krwistą czerwień neonu prezentującego poruszającą apetycznie biodrami panienkę, James zauważył, że nie wiadomo kiedy wjechali w dzielnicę czerwonych latarni. Poruszył się w fotelu. Nie był świętoszkiem i Bóg jeden wiedział, że przebywając z House’em już dawno przestał się zawstydzać i peszyć na co dziwniejsze kombinacje, ale nawet diagnoście nie udało się go wywieźć w takie miejsce. Sam często korzystał z dziwek, ale były to z reguły wizyty domowe. Jeszcze raz poruszył się na siedzeniu i odkaszlnął.

- Panie Thompson, gdzie tak właściwie jedziemy?

Kuzyn diagnosty uśmiechnął się jedynie tajemniczo i kiwnął głową idącemu chodnikiem mężczyźnie, który odpowiedział tym samym. Jechali jeszcze przez kilka minut, kiedy w końcu się zatrzymali. Stali przed najmniej wyróżniającym się z budynków, chociaż Wilson musiał przyznać, że był on prawie najwyższy. Nie było też na nim żadnego kolorowego szyldu ani neonu i gdyby nie to, że był on szary i najzwyczajniej w świecie zwykły, onkolog zwyczajnie nie zwróciłby na niego uwagi.

W środku również było zwyczajnie i tak bardzo niepozornie, że Wilson aż obejrzał się za siebie. Tak jak miało być, za nimi znajdowały się drzwi – po tej stronie pomalowane niezdarnie brązową farbą, która zaczęła już się łuszczyc i odpadać w niektórych miejscach. Mimo to, mimo tej całej otoczki zwyczajności, James poczuł, jakby drzwi stanowiły jakąś dziwną barierę łączącą Tu i Tam. Wewnątrz z Zewnątrz. Przyspieszył, widząc, że Thompson znika już prawie za zakrętem korytarza wytapetowanego w obrzydliwą tapetę - w różowo-fioletowe kwiaty, które, jak przypuszczał Wilson, niegdyś były różami – która po latach zżółkła i w niektórych miejscach zwisała smętnie.

Ta obrzydliwa tapeta towarzyszyła im aż do końca zadziwiająco długiego korytarza, który co jakiś czas został przerywany drzwiami. Niektóre z nich były otwarte i wtedy Wilson miał możliwość obejrzenia, co jest w środku. Z reguły były to pokoje sypialne z jedynym, dwoma albo więcej łóżek, a czasami były one smętnie puste i ciemne. Czasem w tej ciemności Wilsonowi udawało się dostrzec rysy czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominało mu sznur wisielca. Tylko raz widział, że za drzwiami znajduje się kolejny długi korytarz, na którego końcu stały kolejne drzwi. Thompson zatrzymał się przy ostatnich drzwiach - tym razem zielonych dla odmiany, pomalowanych sprawną i pewną ręka. Stali tak, czekając, aż Timothy znajdzie w kieszeniach klucze, kiedy onkolog postanowił zadać wreszcie męczące go pytania.

- Gdzie my jesteśmy?

Nie przerywając szukania, kuzyn diagnosty odpowiedział.

- Oficjalnie w burdelu.

Onkolog zmarszczył brwi. Nic z tego nie rozumiał.

- A nieoficjalnie?

Tym razem Tim przerwał szukanie kluczy i popatrzył mu prosto w oczy.

- Nieoficjalnie, doktorze Wilson, jesteśmy w budynku fundacji „Dzieci Kier”.

James słyszał oczywiście o tej fundacji, ale nie miał zielonego pojęcia, dlaczego się tu znalazł. Ani po co. Z tego co się orientował, to ta organizacja darczyńców okryta była tajemnicą. Oficjalnie wiadomo było tylko tyle, że pomagała ona osobom skrzywdzonym przez życie, ale przede wszystkim skupiała się na pomocy ofiarom maltretowania i przemocy – tej fizycznej, jak i emocjonalnej. Nikt nie wiedział, skąd czerpie ona fundusze, ani gdzie znajduje się jej budynek, ale jakiś czas temu było o niej głośno w mediach.

Z tego co pamiętał lekarz, chodziło o sprawę bitego przez swojego ojczyma ośmiolatka, bodajże Nickolasa. Matka chłopca zginęła kilka lat wcześniej w wypadku samochodowym, więc mężczyzna sam wychowywał malucha. Zmianę w zachowaniu dziecka zauważyła ciotka, siostra matki, ale zapytany chłopiec wszystkiemu zaprzeczał. Kobieta sama pochodziła z patologicznej rodziny i doskonale znała objawy nadużywania. Jak się okazało, kobieta sama znalazła niegdyś pomoc w fundacji, z tego też powodu doskonale wiedziała, do kogo się zwrócić. Za sprawą „Dzieci Kier” sprawa ośmioletniego Nicka szybko przedostała się do mediów. Wilson widział raz fragment wywiadu z przedstawicielem prasowym fundacji.

„Żadne dziecko” - mówił - „nie powinno bać się swojego opiekuna, ani bać się powiedzieć, kiedy dzieje się mu krzywda. Nikt nie powinien się bać. Nie z tego powodu. Niestety, przemoc domowa oraz przemoc w szkołach i ośrodkach pracy staje się powoli normą, a społeczeństwo ogarnęła znieczulica. Z tego powodu fundacja „Dzieci Kier” na czele ze swoim założycielem, Arturem Thompsonem, postanawia z nią walczyć i wykorzysta do...”

Nagle coś w umyśle Wilsona kliknęło. Artur Thompson. Thompson.

- O kurwa... – wyszeptał.

Stojący obok mężczyzna zaśmiał się i, przekręcając klucz w zamku, otworzył drzwi. Po drugiej stronie znajdowały się schody prowadzące do góry. Timothy wskazał Wilsonowi, żeby ten szedł pierwszy. Wchodząc na nie, James słyszał, jak deski skrzypią pod ciężarem jego ciała. Mógł sobie niemal wyobrazić, jak się wyginają z każdym jego krokiem.

~ * ~

Na szczycie schodów znajdowały się kolejne drzwi, ale w odróżnieniu od poprzednich, te nie były zamknięte. Wilson niepewnie nacisnął klamkę i wszedł do środka. Zaraz przy wejściu, po lewej stronie, znajdował się włącznik światła. Pstrykną, a pomieszczenie zalało ciepłe, jasne światło.

Znalazł się w przestronnym gabinecie w kształcie ośmiokąta. Jedna ze ścian, po prawej stronie onkologa, całkowicie składała się z okna, zza którego rozciągał się widok na nocne niebo i znajdujące się nieopodal budynki. Resztę ścian, od podłogi aż po sufit, zajmowały potężne i ciężkie regały z ciemnego drewna, całkowicie zapełnione segregatorami, teczkami, plastikowymi szufladami w różnych kolorach, w których znajdowały się papiery, i książkami. Przed oknem stało wielkie, w tym samym odcieniu co regały, biurko. Również zawalone papierami. Na środku pokoju stała szklana ława, a obok niej, ustawione pod kątem, stały dwa fotele i trzyosobowa kanapa o miodowym kolorze. Całe pomieszczenie promieniowałoby powagą, gdyby nie dziecięcy dywan i rozrzucone po podłodze zabawki.

Na dźwięk zamykanych drzwi Wilson obejrzał się przez ramię. Thompson uśmiechnął się do niego słabo i zaproponował miejsce w jednym z foteli. Przez chwilę obaj siedzieli w ciszy, każdy pogrążony we własnych myślach, aż w końcu odezwał się Timothy.

- Pewnie zastanawia się pan, doktorze Wilson, po co pana tu przywiozłem, prawda?

James kiwnął jedynie głową i czekał na ciąg dalszy. Kuzyn diagnosty otworzył usta raz, drugi, trzeci, aż w końcu zaproponował onkologowi coś do picia. Wilson znowu jedynie kiwnął i po chwili obaj trzymali w dłoniach szklanki do połowy wypełnione burbonem, a na ławie stała zaczęta butelka. Thompson obracał przez chwilę naczynie w dłoniach, aż w końcu zaczął mówić.

~ * ~

Siódmy stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku wypadał w poniedziałek. Jak zawsze o jedenastej piętnaście przedpołudniową kawę przynosiła Lisa Potter. Przechodziła ona zawsze o tej samej godzinie koło gabinetu swojego szefa, pukała trzy razy i, nie czekając na zaproszenie, wchodziła do środka. Tego dnia było jednak inaczej. Już od rana wszyscy wiedzieli, że u Thompsona znajduje się Alan Bardley i nie należy im przeszkadzać. Więc kobieta uśmiechnęła się jedynie do Franka Quentina, sekretarza Thompsona, i zostawiła na jego biurku dwie mocne kawy. Miała właśnie odejść i zanieść ostatnią kawę swojej przyjaciółce, kiedy zdarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, drzwi do gabinetu szefa otworzyły się z trzaskiem, a na korytarz wyszedł zdenerwowany Bardley, mówił głośno i gestykulował.

- ...nie uda. Zobaczysz, Tim. Wspomnisz moje słowa.

I spokojny głos Timothy’ego Thompsona stojącego tuż za nim.

- Zobaczymy, Alan. Zobaczymy.

Bardley otworzył kilkakrotnie usta, aż w końcu sapnął i, odwracając się na pięcie, odszedł, stukając obcasami. Po drugie, zauważyła, że Bob, strażnik, prowadzi w ich stronę obcego mężczyznę, który wyglądał dziwnie znajomo. Thompson też ich zauważył bo kiwnął jedynie strażnikowi głową i zwrócił się do gościa.

- Co ty tu robisz, Arturze?

Nieznajomy uśmiechnął się łobuzersko do szefa Lisy, a jej samej puścił oczko.

~ * ~

- Na swoją obronę mam tylko to, że znałem się z Arturem zbyt krótko i nie wiedziałem jeszcze wtedy, że gdy uśmiecha się w iście szatański sposób, to należy mieć się na baczności.

Wilson prychnął szczerze rozbawiony samym stwierdzeniem i jego trafnością.

~ * ~

Thompson zaprosił kuzyna do swojego gabinetu, a zanim zamknął za sobą drzwi, powiedział Quentinowi, żeby nikt im nie przeszkadzał. Mężczyzna kiwnął głową i wrócił do pracy. Zamknął drzwi i wskazał swojemu gościowi kanapę, a sam usiadł w fotelu.

- Powiesz mi wreszcie, co ty tu robisz?

Jego kuzyn od razu spoważniał.

- Przyszedłem do ciebie w dość delikatnej sprawie.

Mówiąc to, z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął długą, chudą, białą kopertę i podał gospodarzowi, wstając. – Nie musisz odpowiadać natychmiast – powiedział, podając zdziwionemu prawnikowi inną kartkę – Kiedy się zdecydujesz, zadzwoń pod ten numer.

Uśmiechnął się jeszcze i wyszedł.

~ * ~

- Co było w kopercie? – spytał Wilson po chwili ciszy.

Thompson uśmiechnął się, roztaczając ręką półokrąg.

- To – powiedział. – To wszystko.

A widząc niezrozumienie na twarzy onkologa, wyjaśnił.

- Artur zaproponował mi spółkę. Razem mieliśmy założyć fundację. Jak się okazało, miał już nawet kupiony zespół budynków, które przylegają bezpośrednio do tego. Oczywiście się zgodziłem.

Na chwilę zaległa cisza. Każdy z mężczyzn pogrążony był we własnych myślach. Wilson jeszcze raz rozejrzał się po gabinecie. W niczym nie przypominał house’owego gabinetu w PPTH. Chociaż papierkowy bałagan nieco przypominał ten, który znajdował się w mieszkaniu. Uśmiechnął się na tę myśl.

- To bardzo interesujące, panie Thompson, i doceniam, że mi pan o tym powiedział, ale, proszę mnie źle nie zrozumieć, po co mi pan to powiedział? – spytał Wilson.

Thompson patrzył na onkologa podobnie jak House te kilka tygodni temu, kiedy nie chciał opowiedzieć mu ciągu dalszego swojej historii, twierdząc, że dalej jest jeszcze gorzej. I, podobnie jak wcześniej diagnosta, tak teraz i prawnik, zdawał się znaleźć coś w spojrzeniu Jamesa, ponieważ mężczyzna wstał i podszedł do zawalonego papierami stołu. Grzebał w nich, aż w końcu wrócił z papierową teczkę i usiadł z powrotem na fotel. Siedział przez chwilę nic nie mówiąc i obracając teczkę w dłoniach.

- Chciałbym zaproponować panu, doktorze Wilson, to samo, co przed laty zaproponował mi Artur: współpracę.

Wilson kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, jak ryba wyciągnięta z wody, a w głowie miał kompletną pustkę. Nie spodziewał się czegoś takiego. Widząc na twarzy onkologa szok i kompletne niezrozumienie Thompson uśmiechną się i dodał.

- Nie oczekuję, że podejmie pan decyzję już teraz, doktorze Wilson. – powiedział, sięgając po szklaneczkę. – Też byłem zdziwiony, kiedy Artur zaproponował mi pana kandydaturę trzy tygodnie temu. Nie wiedziałem, że wybrał już swojego następcę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lacida
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 06 Mar 2012
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Małopolska
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 15:30, 19 Sie 2013    Temat postu:

Ksenia wróciła!!!
Kseniu House był Jackiem Ryanem w poprzednim fiku i dobrze, że nie został prezydentem. House miałby jeszcze gorszy PR niż Jack.

Wracam do "Podróży..."

Rodzina House'a, super. Ale skąd on miał tyle pieniędzy?
Uwielbiam jego dziadka. Ten kuzyn też nie zły i ma oczy Grega
Ta fundacja, to odjazd, w takim miejscu i pod TAKĄ przykrywką
Cytat:
- Po prostu nie spodziewał się pan, doktorze, że Artur może mieć rodzinę – powiedział. – Jeżeli to pana pocieszy, doktorze, to nie jest pan jedynym. Każdy, kto znał Artura, był zdziwiony, że może on mieć rodzinę. – Uśmiechnął się i dodał: – Ludzie z reguły zakładają, że Artur powstał na skutek wyładowania elektromagnetycznego albo że pojawił się znikąd. A fanatycy komiksów uważają, że został wysłany w kapsule ze swojej planety i rozbił się w ogródku mojego wuja, który go później zaadoptował.
A kto by się spodziewał?

Cytat:
Jedna z nich zakładała, że Gregory House jest wampirem, który powstał na skutek Wielkiego Wybuchu i który żywi się ludzką krwią, a za największy rarytas uważa krew dziewicy.

Ta dziewicza krew to podobno była specjalność Elżbiety Batory, ale może to habsburska propaganda. House nie może być wampirem, ale kosmitą, czemu nie albo owocem nielegalnych eksperymentów medycznych.

Cytat:
- Gdzie my jesteśmy?

Nie przerywając szukania, kuzyn diagnosty odpowiedział.

- Oficjalnie w burdelu.

Onkolog zmarszczył brwi. Nic z tego nie rozumiał.

- A nieoficjalnie?

Tym razem Tim przerwał szukanie kluczy i popatrzył mu prosto w oczy.

- Nieoficjalnie, doktorze Wilson, jesteśmy w budynku fundacji „Dzieci Kier”.

To dziedziczne, musi być. Inni tak nie odpowiadają.

Cytat:
- Chciałbym zaproponować panu, doktorze Wilson, to samo, co przed laty zaproponował mi Artur: współpracę.

No, Jimmy masz teraz szansę zmieniać świat skorzystasz? Ale nie będziesz sam w tej fundacji, ściągniesz swoich znajomych albo przyjaciół.

Jedna malutka niedoróbka:
Cytat:
- Mój ojciec i wujek Greg, ojciec Artura, byli rodzonymi bracia; wznowił opowieść Tim.
Dzięki za wyłapanie błędu, mi jakimś cudem umknął Już poprawiłam! (Richie117)

Zaległe komentarze:
Rozdział 3
Cytat:
- Nigdy nie chciałem – zaczął – przemawiać. W chodząc tutaj, przez myśl mi to nawet nie przeszło. Jednak jak słucham tego, co mówicie, to dziwię się, że nieboszczyk nie wstał z martwych i was nie wyśmiał.

Jakby mógł, to by to zrobił.

Cytat:
Wilson był zainteresowany i usiadł wygodnie. Kątem oka zauważył, że Norman zrobił to samo.

- Ustalmy jedno. Gregory House nigdy nie był, nie jest i raczej nie będzie świętym. Chyba że sam Pan w Niebiosach go wzniesie, w co wątpię.
Trzeba wierzyć, że jednak wzniesie, w końcu...

Rozdział 4
Cytat:
Gdziekolwiek znajdował się House – czy to w niebie, czy w jakimś innym miejscu, gdzie dusze zmarłych spotkają się po śmierci – pewnie miał niezły ubaw. Sam Wilson, mimo że brał w tym udział, czuł swego rodzaju komiczność całej tej sytuacji. Był to co prawda bardziej śmiech przez łzy, ale był to też humor w stylu House’a. Uśmiechnął się pod nosem, a kątem oka zauważył, że Roy też się uśmiecha.

Pogrzeb się udał.

House miał najoryginalniejszy pogrzeb w NJ, albo USA, niestety (dla Grega-Artura) Witkacy go przebił .
Ale on też miał prawdopodobnie swój wymarzony pogrzeb i to przypadkiem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lacida dnia Pon 16:43, 19 Sie 2013, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Rouen
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 06 Sie 2013
Posty: 19
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bydgoszcz
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 13:42, 21 Sie 2013    Temat postu:

Tak jak poprzednia część trylogii poza realizmem wydawała mi się pod każdym względem idealna, tak tutaj mam pewne zastrzeżenia. Oczywiście nie do twojego stylu, broń Boże, on jest doskonały. Ale chodzi mi o to, że jakoś nie miałam przyjemności czytania, wręcz pomijałam niektóre fragmenty. Początek był ciekawy, jednak gdy wcisnęłaś mi śmierć House'a, zaczęłam się buntować. Osobiście nie mam nic przeciwko death!fik. Właściwie to nawet je lubię! Ale tutaj wydawało mi się to być takie trochę na siłę. Choć może to moje subiektywne odczucie. Za to opis mieszkania był perfekcyjny. Opisywałaś takie szczegóły, każdy najmniejszy element. To tylko sprawiło, że poczułam się, jakbym tam była. Oczami wyobraźni widziałam pokój, po którym walają się ubrania i Wilsona stojącego po środku. A te bokserki wyprowadziły mnie z równowagi, huh. Suma summarum, jestem na tak.

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Rouen dnia Śro 14:11, 21 Sie 2013, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 12:18, 11 Wrz 2013    Temat postu:

A oto, Moi drodzy, epilog. W końcu, po bojach – z samą sobą, jak i w dużej mierze z klawiaturą – dobrnęliśmy do, mniej lub więcej, szczęśliwego końca tomu II. Tom III – jak już wspominałam Richie - w dalszej lub bliższej, ale nieokreślonej przyszłości zostanie wywieszony.

Richie – zadałaś mi dość kłopotliwe pytanie [Serio, skąd Ty czerpiesz te wszystkie pomysły?] Serio, nie wiem. Pewnie z życia w realu albo coś w ten deseń.

Lacida – odnośnie skąd House miał pieniądze, to wyjaśnienie czeka poniżej.

Dobrze, a teraz ogłoszenie parafialne – czyli ostrzeżenia:

- jest to ostatni rozdział tego tomu

- Wilson dowiaduje się dlaczego mieszka w takim pokoju

- oraz coś o domniemanej przyszłej sekretarce

- nie występuje przemoc

- tylko wspomniana przemoc

- nie mam nic do ludzi sepleniących ani do tych, którzy nie wymawiających litery „er”

- w sumie, to naprawdę spokojna część

Betunku dokonała, jak zawsze niezastąpiona i dzielnie walcząca ze ZŁĄ klawiaturą, Richie117 – Niech Moc będzie z Tobą, kochanie


Epilog – Amerykańskie Mieszkanie

Kiedy wrócił do swojego pokoju, nie zapalił nawet światła, tylko zamkną drzwi na klucz i, rzucając zdjęty płaszcz tam, gdzie powinno być nowe krzesło, podszedł od razu do łóżka. Z roztargnieniem w półmroku zauważył, że koc leży w tym samym nieładzie, co rano. Pochylił się, wygładził jedną stronę, a później usiadł. Siedząc tak, Wilson myślał.

Myślał o wszystkim, czego dowiedział się o House’ie. O tym, że pomimo początkowego szoku fakt, że House okazał się szefem fundacji, nie był dla niego dziwny. Tak, była to szokująca informacja, ale nie dziwna. Jeżeli się nad tym zastanowić, to w pewnym sensie należało się czegoś takiego spodziewać. A teraz on, James, miał zająć jego miejsce. Onkolog schował twarz w dłoniach. Nie rozumiał dlaczego. Ze wszystkich ludzi, a wbrew powszechnej opinii było ich naprawdę dużo, diagnosta wybrał akurat jego. Dlaczego? Zgoda, był onkologiem. Wiedział, jak rozmawiać z osobami umierającymi, a nawet jak wytłumaczyć ośmiolatce, że będzie patrzyła na mamę z nieba, że będzie jednym z aniołków, ale w życiu nie rozmawiał z osobami sponiewieranymi przez życie. Poprawka, rozmawiał z House’em, ale normalnie, kiedy zdarzali się tego typu pacjenci, automatycznie wzywał jednego z psychologów lub psychiatrów i szedł dalej, nie odwracając się za siebie. Być może właśnie dlatego nie umiał dogadać się z bratem. Westchnął, opuścił ręce na kolana i potrząsnął głową.

Zaraz po wyjściu z budynku Thompson dał mu dużą pomarańczową kopertę, mówiąc, że w środku znajduje się wszystko, co powinien wiedzieć. Teraz leżała ona koło niego na łóżku, a Wilson miał obawy przed jej otwarciem. Drżącymi ze zdenerwowania palcami podniósł kopertę i, biorąc głęboki oddech, rozerwał ją u góry. Wypuszczając przez nos powietrze, wysypał jej zawartość na koc. Z cichym pacnięciem wypadł plik złączonych ze sobą kartek i, ku zdziwieniu ordynatora, dyktafon. Onkolog sięgnął po ten ostatni. Obracał go przez chwilę między palcami, aż w końcu nacisnął zielony przycisk play.

~ * ~

Gregory House westchnął z ulgą i oparł się wygodnie w fotelu. Kaczuszki wyszły właśnie potwierdzić lub zanegować nową diagnozę, więc miał chwilę spokoju. Przymknął na chwilę oczy. Dwa dni temu powiedział Timowi o swojej decyzji. Nie był zdziwiony, że kuzyn patrzył na niego jak na wariata, ale czuł, że ten powinien o niej wiedzieć. W końcu wybranie swojego zmiennika to wcale nie taka łatwa sprawa i być może niekoniecznie należało się z nią tak spieszyć, ale jeżeli nauczył się czegoś w ciągu tych sześćdziesięciu kilku lat swojego życia, to tego, że niczego nie mógł brać w nim za pewnik. Nawet jeżeli ostatnie kilkadziesiąt lat było względnie spokojne. Otworzył oczy, prostując się i sięgnął do najniższej szuflady. Zaraz koło moździerza, pistla, kart pacjentów – w tym i jego osobistej – leżał dyktafon. Wyciągnął go i zamknął szufladę.

Obracał go przez chwilę w dłoniach, patrząc zamyślonym wzrokiem w stronę szklanych drzwi balkonowych. Podjęta przez niego decyzja pociągała rzecz jasna za sobą jeszcze jeden przykry obowiązek – musiał powiadomić swojego wybrańca. W końcu, jakby coś postanawiając, wziął głęboki oddech i, naciskając zieloną strzałkę, zaczął mówić.

- Drugi stycznia dwa tysiące siódmego roku. Wtorek, godzina... – zerknął na zegarek – czternasta trzydzieści jeden.

Zamilkł, zastanawiając się, co powiedzieć dalej i zerkając w stronę szklanych drzwi prowadzących do gabinetu. Nie chciał, żeby ktokolwiek usłyszał, co ma zamiar powiedzieć.

~ * ~

Mimo że początkowo Wilson był zdziwiony znalezionym w kopercie dyktafonem i w pewnym sensie spodziewał się usłyszeć głos zmarłego, to i tak sapnął z zaskoczenia.

~ * ~

Po chwili kontynuował:

- Zaraz planuję wyjść z gabinetu i wyciągnąć cię na obiad, Wilson. Oczywiście na twój koszt. Rzecz jasna ty odpowiesz, że jedliśmy zaledwie godzinę temu i że chociaż raz ja mógłbym ci postawić coś do jedzenia, ale po chwilowym marudzeniu i próbach umoralnienia mnie, pójdziemy coś zjeść. Chyba że masz akurat pacjenta, wtedy przeprosić go grzecznie i, wyrażając się dyplomatycznie, karzesz mi spieprzać.

~ * ~

Wilson prychnął, a po chwili się zaśmiał. Tak w zasadzie mogłoby to wyglądać. Znowu się zaśmiał, tym razem rejestrując, że po policzkach ciekną mu łzy.

~ * ~

Zaśmiał się z tego stwierdzenia i milczał przez chwilę.

- Pewnie teraz zachodzisz w głowę, dlaczego zostawiłem ci to nagranie. – Westchnął i przetarł ze zmęczenia oczy. – Skoro to odtwarzasz, to znaczy, że nie żyję, a ty miałeś przyjemność poznać mojego kuzyna Tima. Jest miłym dzieciakiem, który zapewne wszystko ci wytłumaczył, a jeżeli nawet nie, to ja postaram się to zrobić. Zresztą, dołączona lektura też pewnie nie zawadzi...

Znowu zamilkł, tym razem na nieco dłużej.

- Chcę, żebyś zastanowił się, Jimmy, ale to mocno się zastanowił, czy dasz radę kontynuować to, co zacząłem. Wiem, że z początku może się to wydawać straszne, a w pewnym sensie i szalone, ale uwierz mi, mam swoje powody...

~ * ~

Wilson się zgadzał. Mimo że znał te „powody”, to nadal uważał, że to, co zaczął House, jest szalone. Z drugiej strony, pomyślał, prawie wszystko, czego diagnosta się chwycił, było w mniejszym lub większym stopniu właśnie szalone, niebezpieczne – kontrowersyjne, czyli właśnie takie jak Gregory House. Inną zupełnie sprawą było, czy on będzie potrafił być tak kontrowersyjny jak House i zarazem tak zdroworozsądkowy, jak zawsze posądzają go inni. Jego przyjaciel mógł go przecenić – czego z reguły za życia nie robił. James pociągnął nosem i, wycierając mokre od łez policzki, zmarszczył brwi, słuchając dalej.

~ * ~

- ...Tim ci będzie pomagał, ale uzgodniliśmy, że dostaniesz dodatkową parę rąk do pomocy.

Kelly Gibbs jest miłą, ładną, odpowiednio zaokrągloną dziewczyną. Powinna ci się spodobać. Była moją sekretarką przez ostatnie cztery lata i nie mogę narzekać. Wie wszystko o „Dzieciach” i zna prawie wszystkie dzieci. Dam ci jednak jedną radę, Wilson, i lepiej się do niej dostosuj. Przez wiele lat, zanim trafiła pod moje skrzydła, Kelly była wykorzystywana przez mężczyzn – była, jak to ona mówi: „kurwą na podorędziu”. W związku z tym panicznie boi się wszystkich facetów, a zwłaszcza tych, których nie zna. Więc jeżeli się zdarzy, a pewnie się zdarzy, że dostanie ataku na twój widok, to zawołaj Molly Pinkerton – to największa, i nie chodzi mi tu o jej gabaryty, kwoka pod słońcem. Matkuje nawet mi...

Zaśmiał się ciepło.

~ * ~

Onkolog nie wiedział, jak powinien zareagować na ostatnie zdanie diagnosty. Z jednej strony myśl, że jakakolwiek kobieta próbowała matkować House’owi, była po prostu śmieszna. I mimo że Wilson jej jeszcze nie znał, to z miejsca polubił tę całą Molly. Z drugiej zaś strony, ten ułamek wiedzy o jego domniemanej przyszłej sekretarce spowodował, że zaczął być chory. Bóg mu świadkiem, że kochał kobiety, wszystkie razem i każdą z osobna, ale nigdy nie posunął się tak daleko, żeby traktować je jak “kurwy na podorędziu”. Wzdrygnął się.

~ * ~

- Kelly i jej podobni to tylko wierzchołek góry problemów, z jakimi musiałbyś się zmierzyć. Dlatego właśnie musisz się zastanowić. Wiem, jak reagujesz na tego typu przypadki i wiem też, że w firmie to właśnie ty pełniłbyś rolę psychologa, terapeuty, psychiatry, a nawet kata i sędziego. Jeżeli się zdecydujesz, powtarzam „jeśli”, to zrozumiesz, że powiedzenie komuś, że umiera, okaże się być prostsze niż powiedzenie, że będzie żyć.

Westchnął i zamknął oczy.

~ * ~

Wilson się położył. Kręciło mu się w głowie, a w ustach miał zupełnie sucho. Zaczął się bać.

~ * ~

- Tak naprawdę ta fundacja to cały łańcuch górski problemów.

Znowu się zaśmiał, ale tym razem nie było w tym nic wesołego.

- Sprawa najważniejsza to oczywiście ludzie, którym pomagasz. Są to różni ludzie, którzy pochodzą z różnych grup społecznych, Wilson. To, że ktoś mieszka w willi, wcale nie oznacza, że nie ma tego rodzaju problemów. Znam wiele przypadków, kiedy bogaci przychodzili do mnie w poszukiwaniu pomocy. I tu pojawia się kolejna góra: datki, dary i jałmużny, innymi słowy: forsa. Na niej będzie się zaczynał i kończył twój dzień – zapewniam.

Fundacja ma już wielu darczyńców, są to w większości przypadków ludzie, którym pomogliśmy i którzy wyszli na swoje. Jednak sponsorów nigdy dość – zapamiętaj to. I tu pojawiają się ludzie z personelu. W pewnym sensie to kolejna góra. Niektórzy z nich współpracują z innymi firmami lub organizacjami i ściągają z nich pieniądze. Jeszcze inni prowadzą pomniejsze interesy, których dochody są pobierane przez nas. No i oczywiście pozostaje jeszcze Patric. Alan Patric to osoba, która to wszystko monitoruje. To on będzie ci raportował o każdym cencie, który trafi na nasze konto. Rozpoznasz go od razu. To chudy, łysy facet, o rumianych policzkach, wiecznie trzymający w zębach wykałaczkę i niemówiący litery „er”.

Uśmiechnął się i zamilkł.

~ * ~

Pomimo nadal płonącemu mu w piesi strachu, Wilson nie potrafił się nie uśmiechnąć. Wiedział z doświadczenia, jak House reagował na takich ludzi. Kiedyś, jakieś dwa lata temu, diagnosta miał pacjenta, który seplenił. Zebranie kompletnego wywiadu zajęło zespołowi dużo więcej czasu niż zwykle. W pewnym momencie jego przyjaciel zaproponował, żeby dać mu, pacjentowi, ołówek i blok rysunkowy, i kazać mu napisać lub narysować odpowiedź. Błąd polegał na tym, że usłyszała to matka chorego - jak się później okazało, była to jakaś szycha z departamentu zdrowia. Więc Cuddy zmuszona była wykorzystać wszystkie swoje sztuczki, żeby ordynatora diagnostyki nie wywalili oraz żeby sprawa nie skończyła jak zwykle w sądzie. Więc ten cały Patric musiał diagnoście działać strasznie na nerwy.

~ * ~

Nie odzywał się przez następne kilkanaście sekund.

- W tym momencie, Wilson, powiem ci ciekawostkę. Zapewne zdziwiłeś się, kiedy zostałeś powiadomiony, że na czas mojego pogrzebu masz mieszkać w hotelu, którym ci wybrałem, prawda?

~ * ~

James kiwnął bezwiednie głową. Zdziwił się i nie był pewny, dlaczego zgodził się na to, żeby tu przenocować. Hotel „Pod dziesiątką kier” nie mieścił się w standardach, do których był już przyzwyczajony, ani nawet nie znajdował się blisko cmentarza. Niemniej jednak, House napisał mu w testamencie, że ma się w nim zatrzymać i że ma poprosić o pokój numer dwadzieścia dwa. Nie wytłumaczył jednak dlaczego. Co było typowym zachowaniem dla jego zmarłego przyjaciela. Typowe też było zachowanie samego onkologa. Bez zadawania zbędnych pytań – nie żeby miał je komu zadać – zameldował się więc we wskazanym przez diagnostę pokoju.

~ * ~

- „Dziesiątka” to pierwszy z założonych przeze mnie interesów, a pokój, w którym jesteś zameldowany, przez prawie rok robił mi za mieszkanie.

~ * ~

Wilson usiadł gwałtownie na wieść o tym, że znajduje się w pierwszym „amerykańskim” mieszkaniu przyjaciela. Rozejrzał się, jakby oczekując, że całe pomieszczenie zacznie nagle wirować, błyskać, aż w końcu się zatrzyma, a na środku, zapewne koło połamanego krzesła, pojawi się sam House z szatańskim uśmiechem albo chociaż jego hologram. Czekał dłuższą chwilę i kiedy nic się takiego nie stało, Wilson wypuścił wstrzymywane powietrze.

~ * ~

Zamilkł i wyciągając z kieszeni pudełeczko Vicodinu, zaczął je powoli obracać w palcach. Przez chwilę w pokoju słychać było tylko dźwięk przesuwających się i opadających pigułek.

- Hotel zaczął działać piętnastego lipca siedemdziesiątego dziewiątego. Początkowo pokoje wynajmowali ludzie, których nie było stać na własne mieszkanie, ale mieli wystarczająco dużo pieniędzy, żeby wynająć u mnie pokój. Zresztą wcale nie musieli mieć ich strasznie dużo. Pokój w tamtych czasach kosztował około dziesięciu dolarów za noc – oczywiście bez wyżywienia.

Przerwał, żeby otworzyć buteleczkę Vicodinu i wysypać na dłoń dwie pigułki. Jedną z nich przełożył do ręki, w której trzymał dyktafon, a drugą podrzucił do góry i złapał ustami. To samo po chwili powtórzył z pierwszą. Przełknął i skrzywił się pod wpływem gorzkiego smaku w ustach, który zawsze zostawał po wzięciu tabletek.

~ * ~

Zastanawiała go jeszcze jedna kwestia. Normalnie nie zwróciłby na to uwagi, ale opowiadający głos przyjaciela spowodował, że ostatnia jego opowieść wróciła do onkologa z pełną mocą. House mówił, że do trzeciego grudnia osiemdziesiątego pracował w Rzymie, a teraz mówił, że już od lipca siedemdziesiątego dziewiątego był w Ameryce, konkretnie w Waszyngtonie. Z kolei Thompson mówił, że diagnosta zaproponował mu współpracę na początku osiemdziesiątego, a odnalazł się w Wigilię siedemdziesiątego dziewiątego.

Z tego by wynikało, że jego przyjaciel kłamał, co nie było zaskoczeniem dla Jamesa, raczej ciekawiło go, dlaczego kłamał. Jaki był w tym cel? Czy w ogóle był w tym jakikolwiek cel? Wilson zmarszczył brwi i aż zamrugał zaskoczony, kiedy do głowy wpadł dziwny pomysł. Musiał jednak przyznać, że był on na wskroś w stylu House’a. Być może jego przyjaciel postanowił o niczym nie wspominać, ponieważ chciał onkologowi zrobić niespodziankę. Taki pogrzebowy dowcip. Z uśmiechem na ustach James pokiwał głową, w duchu przyznając, że dowcip się udał. I to w stu procentach. Mimochodem zauważył też, że ordynator diagnostyki był „kontynentalnym” Amerykaninem przez dwadzieścia osiem lat – co skwitował jedynie:

- Jestem chyba bardziej zmęczony, niż mi się wydaje...

~ * ~

- Jednak, wbrew pozorom, powodziło mi się nieźle. Po kilku miesiącach zacząłem zatrudniać ludzi. Jednym z pierwszych był Nick Powell z żoną Nancy i dwójką dzieci. Mili ludzie – zresztą do dzisiaj prowadzą „Dziesiątkę”.

Mówię ci to, ponieważ jeżeli postanowisz zająć moje miejsce, to będziesz zmuszony znaleźć zastępcę Powella. Od lat prosi mnie, żebym pozwolił mu przejść na emeryturę, a ja rok w rok mu odmawiam. Więc jeżeli się zgodzisz, to pozwól mu odejść. Ten zgrzybiały starzec zasłużył już sobie na spokój.

Odłożył wciąż nagrywający dyktafon na blat biurka i, pochylając się do przodu, zaczął masować sobie udo. Zbawienna działanie Vicodinu jeszcze nie dotarło do odpowiednich receptorów bólowych w jego mózgu. Masując, zaczął mówić dalej.

- Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, Wilson. Chciałbym, zakładając, że się zgadzasz, żebyś przyjął – pod pseudonimem - nazwisko Thompson. Nadal byłbyś Jamesem Wilsonem, onkologiem, ale byłbyś również Thompsonem – głową fundacji „Dzieci Kier”. Zgodzisz się na to? Nie narzucę ci żadnego imienia. A nazwij się nawet Alfons – co by nawet pasowało – nie obchodzi mnie to. Chcę tylko, żeby szefem nadal pozostawał Thompson. I nie chodzi tu o to, że jestem egoistą i koniecznie chcę, żebyś je „przejął”. Nie, chodzi o to, że to nazwisko, zwłaszcza wśród ludzi potrzebujących, ma już swoją renomę i zaufanie.

Zamilkł. Przez chwilę miętosił jeszcze udo, aż w końcu się wyprostował i, biorąc z powrotem do ręki dyktafon, zapytał:

- To jak, Wilson, zrobisz to?

~ * ~

Jimmy zamknął z mlaśnięciem usta, kiedy z jednego kącika zaczęła ciec mu niepostrzeżenie ślina. Powiedzieć, że był zaskoczony, było sporym niedomówieniem. Nie wiedział, jak ma się do tego ustosunkować. Do tego wszystkiego. Z jednej strony czuł się zaszczycony, a z drugiej przerażony postawionymi przed nim obowiązkami.

Znów opadł na poduszki. Był zmęczony – fizycznie, jak i psychicznie – nie wspominając, że w głowie miał kompletny mętlik. Kiedy podniósł rękę, żeby wyłączyć dyktafon, czuł się tak, jakby jego górna kończyna była z ołowiu. Wyłączył odtwarzacz i zrzucił go na dywan, a w pokoju momentalnie zrobiło się cicho. Prawą ręką zsunął papiery z łóżka. Leżał przez chwilę bez ruchu, aż w końcu odwrócił na lewy bok i zawinął część koca dookoła siebie. Patrzył przez nieszczelne okno, z którego na twarz i ramiona wiał na niego zimny styczniowy wiatr, na szarą ścianę budynku naprzeciwko. Z niemałą trudnością zsunął z nóg buty i, nakrywając się trochę mocniej kocem, na którym leżał, zasnął.


Koniec części drugiej

I tak, House wiedział, że Powell doprowadza jego interes na skraj rozpaczy, ale żal mu było wywalać staruszka. Poza tym, był on mu wdzięczny.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Śro 12:25, 11 Wrz 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin