Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

evi
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Konkursy / Fikaton
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 19:21, 05 Wrz 2012    Temat postu: evi

1. Stick to the rules and she lives
2. Pozew o kubek
3. Bomb in the pocket
4. * * *
5. I nic innego nie miało znaczenia
6. You're my savior
7. Road to hell
8. Misja "Kawa"
9. Tej jesieni...
10. Nienawiść dzielone przez miłość
11. Lista Parker
12. Między światami


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez evi dnia Nie 23:06, 23 Wrz 2012, w całości zmieniany 13 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 21:04, 05 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA nr 1
Tytuł: Stick to the rules and she lives
Autor: evi
Fandom: Leverage
Uwagi: Parker/Elliot, słów wystarczająco dużo, spoilerów brak
A/N: Trochę smęt mi wyszedł, ale nie powiem, że to niezaplanowane, bo właśnie tak być miało. Indżoj

"Stick to the rules or she dies."* Przeczytał tych kilka jakby naprędce skreślonych niedbałym pismem słów chyba już piętnasty raz i wciąż nie rozumiał ich znaczenia. Litery nie składały się w wyrazy, wyrazy nie tworzyły zdania. Mógł równie dobrze czytać wyciąg z internetowego konta Hardisona. Lecz tutaj powód jego niepowodzenia był zupełnie inny. Nie rozumiał gadki Hardisona, tych wszystkich literek i numerków poukładanych w jakieś długie i dziwne kolumny, wzory zajmujące co najmniej 10 stron papieru A4, dlatego że się na tym nie znał, to nie była jego działka.

Karteczka zaś sprawiła, że pojawiło się u niego coś, czego wcześniej nie znał - był sparaliżowany ze strachu. On? Strach? Bardzo śmieszne. Wyśmiałby cię, gdybyś jeszcze kilka minut temu zasugerował, że będzie kiedykolwiek tak przerażony, jak był w tym momencie.

Wielokrotnie stawał sam jeden przed armią uzbrojoną po zęby i za każdym razem udało mu się wyjść z walki cało. Często potem musiał własnoręcznie zszywać rozciętą wargę, wyciągać kule z ramienia lub nogi czy nastawiać wybite kończyny, ale to nie miało znaczenia. Zawsze wygrywał. I to, że był taki w tym dobry, wynikało z braku słabości. Zaś odkąd znalazł nową rodzinę, pojawiły się cztery nowe słabości. I za każdą oddałby życie. Za jedną z nich oddałby nawet więcej.

Nie miał żadnej żelaznej zasady, której by się trzymał. Kradł. Zabijał. Oszukiwał. Ostatnio nawet pożądał "żony bliźniego swego". Czy nic nie było dla niego świętością? Nigdy nie szukał przebaczenia za swoje występki, nie szukał usprawiedliwienia. A jednak teraz, dla niej, chciał postąpić słusznie. Ale jak to zrobić, by nikogo nie urazić, by nikt nie cierpiał? Miał wrażenie, że w jakiekolwiek kolorowe piórka przystroi swoje zachowanie, wciąż kogoś zrani.

"Stick to the rules..." - może to jakiś znak? Trzymaj się reguł albo.... wolał nie myśleć o drugiej części tego zdania. Jak to się stało? Jak to się mogło stać?

Próbował rozeznać się w sytuacji, ale bez udziału reszty zdobycie większej liczby informacji było niemożliwe. A nie mógł ich w to wciągać. Jedna osoba była zagrożona, nie pozwoli, by ktokolwiek z pozostałych też znalazł się w niebezpieczeństwie. To on zawinił, on powinien swoje winy odkupić. I choćby to kosztowało jego życie, uratuje ją. Nie spadnie jej włos z głowy.

"Stick to the rules..." - może trzymanie się zasad nie jest wcale takie głupie? Może to sprawi, że w życiu zaistnieje równowaga? Że znajdzie poczucie stabilności, że wreszcie będzie miał się czego trzymać.

Nie, nie, nie. Stabilność, równowagę daje w życiu... och, jakie to banalne, miłość.

Nie, nie będzie trzymał się zasad. To nie w jego stylu. Ale ten jeden raz zrobi wyjątek. Ten jeden raz nie ma wyjścia.

"Stick to the rules and she lives."**

Tak, tak lepiej.

*"Trzymaj się zasad albo ona umrze."
**"Trzymaj się zasad i ona przeżyje."


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Rory Gilmore
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 11 Lip 2011
Posty: 6312
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Westeros
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 21:37, 05 Wrz 2012    Temat postu:

Przede wszystkim - Parker/Eliot
Fik faktycznie dość dobijający, ale piękny! Opisane uczucia Eliota i ten strach - strzał w dziesiątkę. Podobało mi się to wyrażenie emocji w taki właśnie sposób i brak dialogów, sam opis. Pięknie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eriss
Queen of the Szafa


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 5595
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 21 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:04, 05 Wrz 2012    Temat postu:

pacza się na końcówkę...
końcówkę? jak? koniec? no wiesz co... sniff sniff.
poza tym... me gusta


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 15:49, 06 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA nr 2
Tytuł: Pozew o kubek
Autor: evi
Fandom: Suits
Uwagi: Rachel/Mike, Donna/Harvey, słów wystarczająco dużo, spoilerów brak,
A/N: Humorystycznie o czerwonych kubeczkach (i innych rzeczach także). Indżoj!

* * *
- Och, boże, bożebożeboże!
- Co się stało? - zapytała Rachel Donnę, która właśnie wbiegła do pokoju, niosąc ze sobą aurę pośpiechu.
- Och, bożebożeboże! - krzyknęła Donna, po raz pierwszy w życiu niezdolna ułożyć sensownego zdania.
- Donna! - Rachel podniosła się z pufki, odłożyła na bok bukiet, który przed chwilą poddawała bardzo surowej ocenie i podeszła do miotającej się po pokoju Donny.
- To ci się nie spodoba - powiedziała rudowłosa kobieta, krzyżując uprzednio ręce na piersiach. Zanim jednak Donna zdążyła wyjawić, co nie spodoba się Rachel, obie panie usłyszały pukanie do drzwi.
- Donna, jesteś potrzebna! - usłyszały irytująco piskliwy głosik wedding plannerki.
- Dlaczego ja? Dlaczego wszystko musi być na mojej głowie? - mruknęła Donna, a na jej twarzy pojawił się wyraz "nie podchodź, bo cię zasztyletuję".
* * *
W pokoju obok Mike próbował nieudolnie zawiązać muszkę, a Harvey, miast mu pomóc, siedział wygodnie rozparty na kanapie i z rozbawieniem przyglądał się wysiłkom młodszego kolegi.
- Doprawdy, Harvey, jesteś moim drużbą, to zobowiązuje! - krzyknął Mike nienaturalnie wysokim głosem. Widać było jego zdenerwowanie jak na dłoni.
- Chyba stanąłem na wysokości zadania, urządzając twój wieczór kawalerski? Czy masz co do tego jakieś wątpliwości? - odrzekł mu na to Harvey, pociągając łyk z kryształowej szklaneczki. - Mmm, dobre to whisky. Chcesz trochę?
Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, nalał sobie kolejną porcję i zamierzał rozkoszować się smakiem stuletniego Johnnie Walkera, gdyby nie Donna, która wściekła wparowała do pokoiku.
- Harvey, na zewnątrz! - warknęła, a wezwany mężczyzna posłusznie wymaszerował z pokoju ze szklaneczką wciąż ściskaną mocno niczym jakiś artefakt.
Lecz nie dane mu było rozsmakować się w whisky, bowiem, gdy tylko za Donną zamknęły się drzwi, zostawiając Mike'a samemu sobie, kobieta wyjęła mu szklaneczkę z dłoni i jednym haustem opróżniła całą.
- Dobrze, że my mamy już to za sobą. Bez żadnych cyrków - powiedziała, gdy już trunek spłynął jej gardłem do żołądka, nieco kojąc skołatane nerwy. - Jest problem. - dodała po chwili oddechu. - Trzeba będzie ich pozwać! Jedno zadanie mieli, jedno! I się nie wywiązali z niego! - Donna pomstowała na bliżej nieokreślonych "ich", a Harvey ze smutkiem wpatrywał się w pustą szklaneczkę.
- Co się stało? - zapytał się w końcu, kierując całą swoją uwagę ku swojej świeżo poślubionej małżonce.
- Nie ma kieliszków do szampana! - pisnęła Donna, łapiąc się za głowę. - A wiesz, co zamiast tego zaproponowali? CZERWONE, PLASTIKOWE KUBECZKI! Jakby to był jarmark, a nie ślub!
- Red solo cup, I fill you up - pod nosem zaintonował Harvey.
- Myślisz, że to jest śmieszne? - mruknęła Donna i stwierdziła, że żadna z facetów pomoc, trzeba załatwić to samemu. A najgorsze jest to, że trzeba powiedzieć Rachel. Ta dopiero się wścieknie.
* * *
- Rachel, kochanie, możesz usiąść na chwilę... - zaczęła Donna.
- Coś jest nie tak? Boże, coś jest nie tak! - krzyknęła Rachel, a na jej twarzy wykwitło przerażenie.
- Dobra, najlepiej będzie, jak od razu przekażę tę wieść. Nie ma co owijać w...
- Donna!
- Tak, tak. - Donna wzięła głęboki oddech. - Nie ma kieliszków do szampana. Żadnych kieliszków nie ma, będąc dokładną.
- Nie ma kieliszków? - jęknęła Rachel. - To z czego... jak... JAK?
- Zaproponowali czerwone kubeczki. - odpowiedziała Donna i odsunęła się na znaczną odległość. Widziała furię w oczach panny młodej.
- Mój ślub będzie zrujnowany! - wrzasnęła Rachel. - Pozwę ich! Pozwę ich wszystkich! Obiecuję! A ja nie rzucam słów na wiatr!
- Co tu się dzieje? - Mike, pozostawiony samemu sobie przez Harvey'a, który gdzieś niespodziewanie zniknął, wparował do pokoju swojej przyszłej małżonki.
Rachel wstała z pufki i rzuciła się narzeczonemu na szyję.
- Nieeeeeee maaaaaaaaamy kieliiiiiiiiiiiiszków! - zawyła.
- Nie płacz, Rachel! Weź się w garść! Cała się rozmażesz! - krzyknęła Donna.
- Jak to: nie mamy kieliszków? - zapytał Mike, kiedy Rachel odsunęła się od niego i zaczęła złorzeczyć na bliżej nieokreślonych "ich".
- Cóż, mamy... czerwone kubeczki... - mruknęła panna młoda.
- Red solo cup, I fill you up - zaśpiewał Mike pod nosem.
- O nie! Ty też? - warknęła Donna i wyprosiła Mike'a z pokoju.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, zwróciła się do Rachel:
- Kochanie, trzeba to przyjąć z godnością. Dość krzyków i mazania się. A potem ich pozwiemy.
* * *
Jakiś czas później...
- Patrz na te zdjęcia! Czerwone kubki! Czerwone kubki jak na jakimś wiejskim jarmarku... - mruknęła Rachel, oglądając zdjęcia ślubne.
- Pokaż - Mike oderwał się od pisania jakiegoś wniosku i wziął kilka zdjęć z rąk Rachel. - Jak tak zmrużysz oczy... auć!
Rachel dała mu kuksańca w bok.
- To co, jednak piszemy pozew?
- O czerwony kubek? - Rachel popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
- Gdy tak to sformułujesz...
- O niedochowanie warunków umowy?
- Tak lepiej - Mike posłał swojej małżonce jeden ze swoich czarujących uśmiechów. Gdy zaś zabrał się za porzucony przed chwilą wniosek, usłyszał cichutki śpiew:
- Red solo cup, I fill you up...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
coolness
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 30 Wrz 2009
Posty: 4481
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Krainy Marzeń Sennych, w które i tak nie wierzę
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 16:24, 06 Wrz 2012    Temat postu:

Suits. Wczoraj hurtem obejrzałam kilka (kilkanaście?) epizodów, przeczytałam trzy fiki i mój mózg wciąż nie funkcjonuje poprawnie.
W każdym razie, ślub Harveya z Donną, czy też Mike'a z Rachel, to zupełnie not my cup of tea, ale fik przypadł mi do gustu i zmotywował. Chyba, aż się włączę do fikatonu, choć powinnam robić zupełnie coś innego.

Weny na dalsze fiki,
ness


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 18:42, 07 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 3
Tytuł: Bomb in the pocket
Autor: evi
Fandom: White Collar
Uwagi: Peter/Neal, Peter/El, spoilerów brak, happy endu też raczej brak (lojalnie ostrzegam)
A/N: I znowu musi być tak, jak wyszło. Zmuszacie mnie do tego tymi wskazówkami. Niemniej: indżoj!

A gdyby tak Bell nie skonstruował telefonu? Gdyby tak, podobnie jak Meucci, nie miał pieniędzy na opatentowanie go? Gdybyśmy do dziś trwali w świecie, gdzie nie istnieje urządzenie porozumiewania się na odległość?

Kilka monet zabrzęczało Peterowi w kieszeni. Stał niezdecydowany przed budką telefoniczną i wpatrywał się w zwisającą swobodnie słuchawkę. Przed kilkoma minutami ktoś wybiegł z budki, nie trudząc się, by słuchawkę zawiesić w miejscu dla niej przeznaczonym. Ów ktoś wydawał się oburzony. Cóż takiego usłyszał przez telefon, że gniew zagotował się w nim i opanował cały jego umysł?

- Co się gapisz?! - wrzasnął ów ktoś na Petera i pobiegł w dół ulicy, potrąciwszy po drodze kobietę, której przy tym oderwały się ucha toreb zakupowych i wszystko, co było w środku, znalazło się na chodniku. W kubeczkach z jogurtem powstały dziury i smakowity serek obryzgał jej spodnie i buty, barwiąc je na fioletowo. Zbite jajka wyglądały jak oczy wpatrujące się uporczywie w niebo.

Dla Petera jednak świat wokół nie istniał. Włożył lewą dłoń do kieszeni. Wyczuł w niej małą bryłkę. Telefon komórkowy. Telefon kompaktowy. Dzięki temu, że zajmuje tak niewiele miejsca, można go zabrać wszędzie ze sobą.

"Nie wszędzie" - mruknął głosik w jego głowie.

Pod C miał zapisany numer do Neala, chociaż nie potrzebował tego. Znał ten numer na pamięć. Nie potrafił zliczyć, ile razy wystukiwał go cyferka po cyferce, aż w końcu zdenerwował się i poprosił El, by użyła swoich umiejętności i zapisała go w książce telefonicznej. Sam nigdy nie nauczył się żadnych funkcji telefonu prócz "zadzwoń". Nie pisywał nawet sms'ów, nie miał do tego głowy i nie lubił pisać.

Pamiętał jeden raz, gdy próbował wysłać sms'a. Chwilę później Neal zadzwonił do niego, pytając, czy przypadkiem nie jest pijany i nie leży gdzieś w rynsztoku, mając nadzieję, że pomoc skądś nadejdzie. Więcej Peter nie pisał.

Peter myślał, że będzie wiedział, kiedy nastąpi jego ostatnia akcja. Kiedy będzie należało powiedzieć temu wszystkiemu "dość" i przejść na spokojną emeryturę. Miał trochę pieniędzy odłożonych z pensji i skrzętnie ukrywanych przed El. Zabrałby ją w jakieś ciepłe miejsce, wylegiwaliby się na plaży, pili drinki z palemką i kąpali się w oceanie. Potem pojechaliby gdzieś, gdzie zimą spada dużo śniegu - może w Alpy?, nauczyłby się w końcu jeździć na nartach.

Gdyby Aleksander Bell nie wynalazł telefonu, zrobiłby to pewnie ktoś inny. Ale może wtedy życie potoczyłoby się inaczej. Może nikt nie wymyśliłby bomby odpalanej telefonem?

Peter schował dłonie w kieszeniach. Monety, poruszone jego dotykiem, cichutko zabrzęczały. Wyciągnął pięćdziesiąt centów i przez chwilę poruszał nimi między palcami. Zważył monetę w dłoni, a potem zdecydowanym krokiem wszedł do budki. Włożył pięćdziesiąt centów do aparatu i wykręcił numer, który tak dobrze znał.

"Abonent jest tymczasowo niedostępny." - oznajmił mu miły głos w słuchawce. Mimo to Peter jej nie odłożył. Przez kilka minut wsłuchiwał się w sygnał.

Może gdyby Bell nie skonstruował telefonu, wszystko skończyłoby się inaczej. Nie byłoby o jedną akcję za wiele, jego marzenia o emeryturze w podróżach miałyby znaczenie, a wybuch nie zabrałby przedwcześnie niczyjego życia.

Peter odwiesił słuchawkę. Następnie wyjął telefon komórkowy i skasował numer Neala.

- Obyś zgnił w piekle, Aleksandrze Bellu!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lacida
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 06 Mar 2012
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Małopolska
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 20:12, 07 Wrz 2012    Temat postu:

Peter wściekły za śmierć swej "zwierzyny" - Neala, złość kieruje jednak nie tylko przeciwko mordercy, ale też przeciwko wszystkim, którzy się do tego przyczynili.
Jak w tej historii - jeśli uratujesz komuś życie jesteś odpowiedzialny za to co on uczyni. Gdyby rzeczywiście przyjąć tą logikę... to byłoby straszne.
Jako opis uczuć Petera - genialne.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alumfelga
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 28 Lis 2009
Posty: 1927
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: D.G.
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 19:28, 08 Wrz 2012    Temat postu:

W końcu fandom, który znam
Strasznie mi się podoba kompozycja tego fika. Jest budka, wybiegający pan, pani z torbami, zarysowana scena - i jeszcze nie wiadomo, o co właściwie chodzi; dalej scenki angażujące emocjonalnie: zabawna część z smsami i poważniejsza o planach na przyszłość, i powrót do telefonu. I kiedy już zapominam o ostrzeżeniu, walisz śmiercią Neala. Jedno zdanie i nagle wszystko nabiera sensu, lubię ten zabieg. I podoba mi się, jak wpletłaś telefon do tego wydarzenia.
Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 18:10, 09 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 4
Tytuł: * * *
Autor: evi
Fandom: The Hunger Games
Uwagi: Katniss/Peeta, niewielkie spoilery
A/N: Początkowo do tej wskazówki miało powstać coś zupełnie innego, mam nadzieję, że nie dokonałam złego wyboru - ale to oceńcie sami. Indżoj!

Nie ma już Igrzysk. Naprawdę zniknęły. A wraz z nimi zniknął i strach, który nie pozwalał nocą zasnąć, strach, który obezwładniał i wciskał się w każdy zakamarek życia. Wszystko to, co złe i okrutne, zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Lecz, chociaż dystrykty na nowo pokryły się kwieciem po wyniszczającym powstaniu, chociaż urodziło się kolejne pokolenie nieskażone Igrzyskami, w tych żyjących jakaś drzazga pozostała i czasami w nocy Katniss budziła się z obłędem w oczach z jakiegoś wyjątkowo paskudnego koszmaru. Peeta wciąż miał bardzo płytki sen i kiedy tylko czuł niespokojne ruchy Katniss, otwierał szeroko oczy i próbował ją uspokoić. Wybudzeni tak w środku nocy przytulali się mocno do siebie i czekali rana, nie odważywszy się więcej zasunąć powiek.

Przez tych kilka lat starali się przywyknąć do nowej rzeczywistości, ale, jakkolwiek czas igrzysk był ze wszech miar zły, przyzwyczajenie do nowego świata i życia wcale nie było łatwe. Oboje dawno stracili dziecięcą naiwność, ufność i wiarę w człowieka. Nie potrafili patrzeć na dobro, jakie się wokół nich rozwijało, nie myśląc, że gdzieś tam czai się zło. Oboje obawiali się pojawienia kolejnego szalonego i charyzmatycznego człowieka, który przywróci stary porządek albo też zaaplikuje im coś znacznie gorszego.

Katniss z niepokojem myślała o przyszłości. Nie tylko dla siebie, ale i dla swoich dzieci. Od przewrotu, od chwili, gdy posłała śmiercionośną strzałę w tę, która pragnęła zostać kolejnym ciemiężycielem, zmieniło się wiele. Nie mogła tego nie dostrzegać. Ale wciąż tkwiła w niej jakaś część tego strachu, z którym budziła się tak wiele razy przed swoimi igrzyskami. Cieszyła się, że miała obok siebie Peetę. Nigdy nie wspominała tego, co razem przeszli. Bolało to zbyt mocno. Poza tym, to już nie był ten sam Peeta, który rzucił jej wtedy chleb, narażając się na poważną burę matki. Lecz mimo zmian, jakie w nim zaszły, kochała go całym sercem. To on był jej ostoją, jego ramiona jej bezpiecznym miejscem. I jeśli ktokolwiek potrafił, by na jej twarzy pojawił się uśmiech, co było tak rzadkim wydarzeniem, to właśnie był Peeta.

Podziwiała go za siłę, która wydawała się nie mieć żadnych ograniczeń. Chwile słabości skrzętnie ukrywał przed nią. Kiedy Katniss wypłakiwała sobie oczy, on ją przekonywał, że tamto życie mają dawno za sobą i, że nigdy nie pozwoli, by cokolwiek z niego wróciło. Takie zapewnienia jej wystarczały. Wtulała się mocniej w jego ramiona, a jego siła przelewała się na nią. Delikatnie gładził jej policzki i całował w czubek głowy.

- Zaśpiewaj mi - prosiła, a on śmiał się, że przecież śpiewać nie umie. Ale dla niej zrobiłby wszystko, więc, chociaż fałszował okropnie, śpiewał. A Katniss się uśmiechała.

Któregoś dnia Katniss wyciągnęła z szafy książkę, która była jednym z niewielu wspomnień po jej ojcu. Ostrożnie położyła ją na kolanach i delikatnie ją otworzyła. Wspomnienia, chociaż tłumione, same do niej napłynęły. W jej oczach zaczęły zbierać się łzy. Cały świat wokół niej zasnuł się mgłą. Nic już nie widziała, a łzy, jedna za drugą, zaczęły spływać po jej policzkach i skapywać na kartki, nieco rozmazując zapisane tam informacje oraz narysowane obrazki. Katniss nie wiedziała, kiedy ze złości i bezsilności zaczęła krzyczeć.

Peeta wpadł przerażony do pokoju i zastał ją opartą o ścianę i szlochającą.

- Co się stało? Krzyczałaś - podbiegł do niej i przytulił ją mocno, jakby chciał się przekonać, że to nie żadna mara senna ani przywidzenie, że Katniss naprawdę tam jest.

Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko mocniej wtuliła się w otaczające ją ramiona. Siedzieli tak długo. Może godzinę, może dwie. Oboje stracili poczucie czasu. Książka, wciąż otwarta, leżała na kolanach Katniss.

- Peeta, czy my będziemy w końcu prawdziwie szczęśliwi? - szept Katniss przepełniony był bólem. Ale Peeta nie odpowiedział jej od razu.

- Spójrz. Kurkuma... - rzekł i wskazał na stronę, na której zatrzymała się Katniss.

- Przyspiesza gojenie się ran - przeczytała Katniss i uśmiechnęła się leciutko do Peety. Tak, on był czarodziejem. Sprawiał, że wszystko było proste i piękne. I dawał jej nadzieję.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 17:21, 12 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 6
Tytuł: You're my savior
Autor: evi
Fandom: Supernatural/House M.D.
Uwagi: Destiel, spoilerów nie ma
A/N: Wyjątkowo nie mam niczego do dodania, po prostu indżoj!

* * *
Jest wiele rzeczy, które chciałbym Ci powiedzieć, ale nie wiem jak...

- Nie, to bez sensu - mruknął i zmiął kartkę. Poleciała ona na stos innych, wcześniej zapisanych, piętrzących się w okolicach kosza.

Nie wierzę, że ktokolwiek czuje do Ciebie to, co ja teraz...

- Nie! To brzmi jeszcze gorzej. Jakby nikt nie był w stanie go pokochać.

Znów słychać było odgłos gniecionej kartki. Za chwilę wylądowała ona tam, gdzie wszystkie pozostałe. W bloczku, który trzymał przed sobą, została ostatnia nietknięta jeszcze strona.

- W sumie ten poprzedni początek był całkiem niezły - mruknął do siebie i zaczął pisać, jak przedtem, ale na "rzeczach" stalówka jego pióra złośliwie się złamała i na kartce powstał godny pozazdroszczenia kleks. - Ostatnia kartka! - krzyknął, po czym podarł ją na maleńkie kawałeczki i rozsypał wokół siebie. Wciąż jeszcze wściekły, rzucił przed siebie piórem, które obryzgało tuszem przeciwległą ścianę.

- Panie Winchester! - krzyknęła pielęgniarka, która właśnie przechodziła koło jego sali. - Cóż pan tu wyprawia?! Proszę natychmiast się uspokoić. Proszę zobaczyć, jaki bałagan pan tu zrobił. Zaraz zawołam pana doktora. Proszę się uspokoić, oddychamy, wdech, wydech, tak, bardzo ładnie, jeszcze raz, kochanieńki, jeszcze raz. Już przychodzi lekarz. Już, momencik. Doktorze Wilson! - pielęgniarka wychyliła się na chwilę na korytarz i swoim donośnym głosem zawołała lekarza, który opiekował się pacjentem Winchesterem.

- Jakiś problem? - wydyszał Wilson, kiedy pojawił się w pokoju, w którym leżał jego pacjent.
- Skończyły mi się kartki i złamało pióro - odpowiedział chory, wzruszając przy tym ramionami.
- Na pewno nie wyraża pan zgody na konsultację psychologiczną? - zapytał doktor, rozejrzawszy się po pokoju, który nie przedstawiał najweselszego widoku.
- Obejdzie się - warknął pacjent. - Chcę dostać nowe kartki i nowe pióro.
- Niech pan się nie zachowuje jak dzieciaczek - odpowiedziała mu na to pielęgniarka, poprawiając przy tym poduszkę.
- Niech pani zostawi tę poduszkę w spokoju i przyniesie mi te cholerne kartki! - wrzasnął Winchester tak głośno, że zarówno pielęgniarka, jak i lekarz cofnęli się o kilka kroków. Oboje przy tym zahaczyli o jakieś kabelki i o mało nie stracili równowagi.
- Zostawimy pana na chwilę - powiedział Wilson, złapał pielęgniarkę za łokieć i oboje wyszli na korytarz.

- Obawiam się, że nie mam dobrych wieści, jeśli chodzi o naszego
krnąbrnego pacjenta - zaczął, kiedy już był pewien, że Winchester nie słyszy żadnego jego słowa. - Jego stan z dnia na dzień się pogarsza... Dzisiejsze wyniki nie napawają optymizmem. Obawiam się, że możemy go wkrótce stracić. Panno Winters - Wilson zwrócił się bezpośrednio do pielęgniarki - niech pani znajdzie jego rodzinę, kogoś bliskiego, kogokolwiek.
- Myśli pan doktor, że to coś zmieni? - zapytała pielęgniarka.
- Zdarzały się już cuda na naszym oddziale... Ale, panno Winters, nie muszę chyba pani mówić, jak ważna jest czyjaś obecność przy chorym, prawda?

Panna Winters pokiwała głową. Czekała ją bezsenna noc, trzeba znaleźć kogoś od tego młodego, a już zgorzkniałego chłopaka. Trzeba znaleźć, chociażby miała poruszyć niebo i ziemię.

* * *
Dean w końcu dostał nowy bloczek kartek i długopis. Nauczeni doświadczeniem pracownicy szpitala nie odważyliby się mu po raz drugi wręczyć pióra.

Jest wiele rzeczy, które chciałbym Ci powiedzieć, ale nie wiem jak. - znów zaczął Dean. Popatrzył się na to zdanie podejrzliwie, jakby nagle miało zmienić szyk wyrazów lub podmienić jedne na inne (nic go w życiu już nie zdziwi), ale wszystkie zajmowały te miejsca, które dla nich przeznaczył.

Ty nigdy nie miałeś wątpliwości...

- Nie, to bez sensu.

Tego dnia była to pierwsza kartka, która poleciała do kosza. Zaczął znów.

Jest wiele rzeczy, które chciałbym Ci powiedzieć, ale nie wiem jak. Ostatecznie jesteś moim marzeniem... i może będziesz tym, który mnie uratuje...

- TO WSZYSTKO JEST BEZ SENSU! - wrzasnął Dean. Podarł cały brulion kartek i rozrzucił wokół siebie. - JESTEM SAM! CIEBIE JUŻ NIE MA! - jego krzyki podniosły na nogi cały szpital.

Panna Winters wpadła do sali Winchestera i próbowała go uspokoić, ale bezskutecznie. Była dziś w złym nastroju. Nie spała, poszukiwania spełzły na niczym. A na domiar złego, wyniki biednego pana Winchestera pogorszyły się od wczoraj znacząco.

* * *
Dean nie miał racji. Nie został sam. Ten, do którego słowa chłopaka były przeznaczone, był gdzieś tam, daleko, w zaświatach, próbując się wyrwać z kajdan, które kolejny uzurpator mu nałożył. Usłyszał wołanie Deana, zawsze je słyszał. A teraz, słysząc je, cierpiał, bo nie mógł Deanowi odpowiedzieć.

Słyszał wszystkie myśli Deana, czuł jego smutek, wściekłość i
przerażenie. Czuł je, jakby sam ich doświadczał. Wówczas swoje ramiona wokół niego roztaczał strach. Strach, jakiego nie doznał nigdy w życiu.

Anioły nie powinny odczuwać emocji. Ale Dean go nauczył tego, choć raczej nieświadomie, i teraz nie było odwrotu.

Castiel szarpał raz po raz kajdanami, ale doskonale wiedział, że nie jest w stanie ich zerwać. Nie mógł jednak siedzieć bezczynnie i czekać, aż śmierć zabierze Deana tam, gdzie nie będzie mógł odpowiedzieć na jego wołanie, chociażby pragnął tego najbardziej na świecie. Tym razem nie będzie mógł go wyrwać z zaświatów i przywrócić do życia. Nie rozumiał tej machiny, ale nie do rozumienia była ona stworzona. Tym razem Dean miał odejść na dobre.

- DEAN! - wrzasnął Castiel. - Przepraszam! Nie mogę... nie mogę przyjść! DEAN!
- Ca-cas? - usłyszał Dean w swojej głowie tak dobrze znany głos.
- Dean! - krzyknął raz jeszcze.
- Słyszę cię... jak... jak to możliwe? Gdzie jesteś, Cas? Gdzie się przede mną ukrywasz? - zapytał Dean. Castiel bał się utraty tej myślowej, niezwykłej więzi, więc starał się w jak najszybszym tempie przekazać wszystko Deanowi.
- Rafael powstał z martwych, zakuł mnie w kajdany, z których nie mogę się uwolnić, nie mam już siły, Dean, Dean, obiecaj mi coś!
- Co-o? - głos Deana w jego głowie był coraz słabszy.
- Nie umieraj, słyszysz? Nie wolno ci! Uwolnię się i uratuję cię, ale
musisz mi dać trochę czasu, rozumiesz? Trochę czasu!
- Cas... wybacz mi...
- DEAN! Obiecaj mi!
- Cas... ja...
Głos Deana zniknął.
- DEAN!!!

Cas opadł bezwładnie na kolana, a po jego policzku potoczyły się łzy.

* * *
- Panno Winters, jak się czuje nasz pacjent? - zapytał Wilson pielęgniarki, która za punkt honoru wzięła sobie opiekę nad Winchesterem. - I jak się pani czuje? Wygląda pani, jakby od kilku dni nie spała!
- Panie doktorze, nie zajmujmy się teraz mną. - zganiła Wilsona pielęgniarka. - Szukałam kogoś bliskiego temu dzieciakowi, ale on chyba nie ma powiązań z nikim... - pokręciła z niedowierzaniem głową. - Jeśli zaś chodzi o stan pacjenta... to była dla niego bardzo niespokojna noc, rzucał się na łóżku, mówił przez sen, wołał kogoś (i ja tego kogoś znajdę, chociażbym miała przekopać całą ziemię!), koszmary senne przestały go nękać dopiero nad ranem. Biedactwo, miał gorączkę.

* * *
Dean obudził się koło południa. Gdy tylko otworzył oczy, przywołał pielęgniarkę.

- Czy był tutaj ktoś, gdy spałem?
- Panie Winchester, co też pan sobie wyobraża?! Szpital w nocy nie przyjmuje gości! - odpowiedziała mu oburzona panna Winters.

Dean z powrotem opadł na poduszki.

- Przynieść panu coś, kochanieńki?
- Chcę zostać sam. - odburknął jej Dean i odwrócił się do pielęgniarki plecami.

Castiela nie było tutaj. Na pewno go tu nie było. A jednak czuł jego obecność. Pamiętał... co właściwie pamiętał? Teraz, gdy się obudził, jego sen był taki niejasny, jakby zamazany. Miał wrażenie, że... że rozmawiał z Casem? Ale jak? Najbliższy telefon był na korytarzu przy stanowisku pielęgniarek. Ta cała Winters powiedziałaby coś, gdyby w nocy wałęsał się po szpitalu.

Dean zamknął oczy. Nagle w jego umyśle pojawił się obraz Castiela, takiego, jakim go zapamiętał. W tym śmiesznym płaszczu, zawsze takim samym, jakby nigdy go nie ubrudził, nie podarł, nie zgubił od niego guzika. I to spojrzenie: chociaż Cas już dobrych kilka lat przebywał z nim na ziemi, wciąż jeszcze było wiele rzeczy, które go dziwiło. Jak na przykład filmy w technologii 3D.

- Cas... - mruknął Dean.
- Dean? - usłyszał chłopak w swojej głowie tak utęskniony głos.

Zaskoczony tym Winchester otworzył szeroko oczy i więź została zerwana. Jego serce biło jak szalone. Rozejrzał się wokoło, nie, nigdzie śladu Castiela. Zamknął oczy raz jeszcze.

- Dean? - tym razem głos Casa był silniejszy.
- Cas?
- Żyjesz! Żyjesz! A ja myślałem... wczoraj tak nagle zniknąłeś...
- Wczoraj? Co ty mówisz? Jestem w szpitalu - odpowiedział mu Dean.
- Nie rozumiesz - mruknął Cas. - Wczoraj... rozmawialiśmy. Tak jak teraz. Zniknąłeś. Myślałem...

- Kochanieńki, czas na lekarstwa - panna Winters znowu wparowała do jego pokoju. Więź została zerwana.

* * *
Minęło kilka dni, a stan Deana wciąż się nie poprawiał. Wyniki były tak samo złe, jak jeszcze kilka dni temu. Jednak, jak zauważył ze zdziwieniem dr Wilson, stan pacjenta nie pogarszał się także. Ponadto, jakby złagodniał, nie rzucał już wszystkim we wszystkich, nie wyzywał pielęgniarek i lekarzy, a w nocy spał spokojnie, jak donosiła Wilsonowi panna Winters. Nikt nie wiedział, co było przyczyną tej zmiany w pacjencie.

* * *
- Cas?
- Tak, Dean?
- Nic, tylko sprawdzałem, czy jesteś.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez evi dnia Śro 17:24, 12 Wrz 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alumfelga
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 28 Lis 2009
Posty: 1927
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: D.G.
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:30, 12 Wrz 2012    Temat postu:

Są takie fiki, które się czyta z przyjemnością nawet bez znajomości fandomu i to jest jeden z nich - Deana ledwo pamiętam, a Castiela nie widziałam na oczy, ale nie szkodzi, bo przekazujesz wszystko, co trzeba wiedzieć, żeby się zaangażować.

evi napisał:
Popatrzył się na to zdanie podejrzliwie, jakby nagle miało zmienić szyk wyrazów lub podmienić jedne na inne (nic go w życiu już nie zdziwi), ale wszystkie zajmowały te miejsca, które dla nich przeznaczył.

Bardzo podobało mi się do zdanie

evi napisał:
- Cas?
- Tak, Dean?
- Nic, tylko sprawdzałem, czy jesteś.

Tym kupiłaś mnie całkowicie.
Supernatural powinien dać Ci jakąś nagrodę za propagowanie serialu


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 10:57, 16 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 10
Tytuł: Nienawiść dzielone przez miłość
Autor: evi
Fandom: HP
A/N: spoilerów brak
Uwagi: Nie będę się tłumaczyć - po prostu lubię ten ship. To jedna z (wielu, wielu, wielu) moich wizji na nich. Indżoj


Że nie istnieje idealny świat, dowiedziała się trochę zbyt szybko. Jej wyobrażenia o życiu nagle napotkały rzeczywistość i roztrzaskały się o ścianę okrucieństwa, nienawiści oraz złośliwości. Wszędzie, gdzie tylko miałaby pójść, czeka na nią czasami bardziej, czasami mniej zakamuflowane zło. A przecież była tylko dzieckiem. Skąd miała brać siłę, by wygrać z tak silną nienawiścią?

Z każdym przesyconym nienawiścią słowem, sama nienawidziła coraz bardziej. A kiedy tak nienawidziła coraz mocniej, wściekała się sama na siebie, bo nienawidziła nienawidzić.

Mijały kolejne lata, a ona miała w sobie tyle nienawiści, że zdolna byłaby nią obdzielić całą szkołę. I wszystka ta nienawiść skierowana była do jednej osoby. Czyż to nie przesada? - pytała się gwiazd, licząc na to, że ześlą jej jakieś objawienie, rozwiązanie palącego ją problemu. Nienawiść bowiem zaczęła jej doskwierać, jak doskwierać potrafi niechciane uczucie.

I gwiazdy kiedyś postanowiły jej pomóc.

Hermiona była przykładnym dzieckiem, dopóki nie wyjechała do Hogwartu. Nie zwykła wałęsać się nocami poza swoją sypialnią. Potem poznała Pottera i Weasley'a i wszystko się zmieniło. Kilka razy zdarzało jej się podkradać do sypialni chłopców i pożyczać pelerynę-niewidkę, a następnie wymykać sekretnym przejściem, które odkryła całkiem przypadkowo na drugim roku, na błonia. Wiedziała, że bardzo wiele ryzykuje, ona, która nie znosiła łamać zasad, a jednak potrzebowała nieco samotności, by od czasu do czasu móc coś przemyśleć. Traf chciał, że tej nocy także.

Schowana pod peleryną, pewna, że jej nieobecności nikt nie zauważy, rzuciła na siebie zaklęcie wyciszające, by przypadkiem nie zbudzić obrazów po drodze i wymknęła się na swój nocny spacer. Serce biło jej mocno ze zdenerwowania, chociaż to był już co najmniej setny taki wypad. Gdy znalazła się już na błoniach, zsunęła pelerynę i przełożyła ją przez ramię. Znalazła swoje stałe miejsce i tam usiadła, zamknąwszy oczy. Nie słyszała, ani nie widziała postaci w ciemnej pelerynie, która szła skrajem jeziora.

* * *
Jakże łatwo rodzicom dziecko swe ukształtować według własnego pomysłu! Jakże prosto wpoić im spojrzenie na życie, nauczyć nienawiści do tych, których sami nie znoszą! Dziecko jest niczym biała tablica czekająca na zapisanie i niczym glina czekająca na ulepienie. Ale dziecko nie jest głupie. Kiedyś dostrzeże dysonans, jaki rysuje się między spojrzeniem rodziców a światem rzeczywistym. Zauważy, że nienawiść, którą mu wpojono, jest tworem sztucznym i tak naprawdę nie ma nic wspólnego z tym, co rzeczywiście ono czuje.

Takim dzieckiem był Draco Malfoy. Przez lata jego jedynym bohaterem był ojciec - człowiek silny, niezłomny, nieznoszący sprzeciwu. Mały Draco go podziwiał i szanował, a słowo ojca było święte. Chłopiec robił wszystko, by ojciec był z niego dumny. Nie chciał go zawieść, przyswajał jego sposób myślenia, nawet wypowiadał się podobnie. Nie przeszło mu nigdy przez myśl, żeby mu się sprzeciwić.

Draco jednak dorastał, a nie był głupim chłopcem. Gdy zaczął dostrzegać błędy w rozumowaniu ojca, starał się znaleźć jakieś rozsądne wytłumaczenie, ale nie potrafił. Im był starszy, tym więcej tych błędów widział i jego stosunek do ojca ulegał powolnej, acz sukcesywnej zmianie. Nie rozumiał czarnej magii i nie pociągała go ona. Nie podobał mu się świat podzielony na ciemiężycieli i ciemiężonych. Nie widział nic złego w istnieniu tego całego Pottera i, doprawdy, nie miał nic przeciwko, jak się ich w jego domu nazywano, szlamom.

Gdy był młodszy, wszystko było prostsze. Nie rozumiał wiele, dlatego łatwiej było nim manipulować. Teraz zaś dojrzał. Widział zło, które chciał tępić. A takiego stanowiska nie pochwalał jego ojciec.

Draco nie rozumiał uwielbienia ojca do Voldemorta. Po co bratać się z człowiekiem, który w każdej chwili ze względu na własne widzimisię rzucić nonszalancko "Avada kedavra!" i pozbawić życia jednego ze swoich popleczników? Nie zadawaj się z szaleńcami, myślał.

By uspokoić swoje myśli i poukładać swój świat, wymykał się czasami nocą z lochów na błonia. Nie posiadał peleryny-niewidki, ale kilka galeonów rzuconych Filchowi sprawiły, że woźny stawał się ślepy i głuchy. Draco więc mógł bez przeszkód spacerować nocą po terenach Hogwartu i rozmyślać, lecz do tej pory do konstruktywnych wniosków nie doszedł, choć wiele razy spoglądał ku gwiazdom i prosił o obajwienie, rozwiązanie jego problemów.

I gwiazdy kiedyś postanowiły mu pomóc.

Wyszedł z Hogwartu i skierował się ku jezioru. Wziął ze sobą różdżkę, gdyż nigdy nie można być pewnym, co w nocy może czaić się na nieprzygotowanego czarodzieja, rzucił na siebie zaklęcie wyciszające, co może było zbytkiem ostrożności, lecz należało do jego rutyny. Gdy spacerował brzegiem jeziora, dostrzegł poruszającą się postać na błoniach. Był w takim szoku, że nie zdążył się ukryć. Stał jak zaczarowany, wpatrując się w zmieniający pozycję punkt.

Postać usiadła na środku polany. Draco pomyślał, że to dość dziwny wybór miejsca, ale w końcu on sam nie miał lepszego. Nad jeziorem - gdzie tafla wody odbijała światło księżyca i, gdzie każdy dostrzegłby go z łatwością, gdyby tylko wiedział, gdzie szukać.

* * *
- Proszę, proszę, kogo tu widzę? Granger, co to za nocne spacery? - przywitał się Draco, kiedy, nie robiąc najmniejszego hałasu, usiadł koło Gryfonki.

Hermiona na dźwięk jego głosu podskoczyła i wyciągnęła różdżkę.

- Malfoy! - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nie muszę mówić, że najprawdopodobniej nie wrócisz do zamku w swojej postaci?
- Nie potrafisz się powstrzymać, co? - mruknął Malfoy i poklepał trawę obok siebie. - Źle ci się siedziało?

Hermiona stała tam z wyciągniętą różdżką, którą celowała w Ślizgona, zupełnie wytrącona z równowagi najpierw pojawieniem się Malfoy'a tutaj i o tej porze, teraz zaś jego dziwnym zachowaniem, tak niepodobnym do człowieka jego pokroju.

- To jakiś żart? - warknęła.
- Jak wolisz stać, to proszę bardzo. - odpowiedział jej Draco, wpatrując się uparcie w taflę jeziora.

Gryfonka w końcu opuściła różdżkę, nie będzie przecież tak tu stała jak idiotka, podczas gdy Malfoy ewidentnie nie ma zamiaru nic zrobić. Być może powiadomił już Snape'a (kto wie, jakie ścieżki komunikacji istniały wśród Ślizgonów - Hermiona nie zdziwiłaby się, jakby używali jakichś wymyślnych zaklęć, które znajdują się w księgach zakazanych), ale w sumie teraz nie robiło jej to różnicy. Przypomniała sobie o swojej prośbie do gwiazd, ale nie była w stanie nic powiedzieć ani zrobić. Usiadła na ziemi nieco dalej niż przed chwilą.

- Prawie niezauważalnie - mruknął Malfoy, wciąż nie odrywając wzroku od jeziora.
- Czego chcesz, Malfoy? - zapytała Hermiona, trzymając różdżkę w pogotowiu.
Draco wzruszył ramionami.
- Nienawiść wygasa dość szybko. Można starać się ja sztucznie podtrzymywać, ale to się nie udaje.* - odpowiedział jej.
Hermiona zamrugała, teraz już całkowicie wytrącona z równowagi.
- Może i wyglądam na idiotę, ale coś od czasu do czasu czytam. - kontynuował Ślizgon. - Ładny cytacik, co?
Teraz to Gryfonka wzruszyła ramionami.
- Prawdziwy? Czy nie? - Draco spojrzał na Hermionę, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Czuła jego oczy wwiercające się w nią i żądające odpowiedzi, ale cóż miała mu rzec? Wciąż wyczuwała tu podstęp. Tak szybka przemiana? Tylko w idealnym świecie, a tego, jak już wiedziała, nie ma.
- Dobra, nie chcesz rozmawiać, to nie. Spadam. - powiedział Ślizgon, wstał i ruszył ku zamkowi.

Hermiona siedziała jeszcze chwilę samotnie, ale zrobiło się dziwnie, coś zawisło w powietrzu, więc po kilku minutach ukryta pod peleryną-niewidką wróciła do swojego dormitorium.

* * *
Następnej nocy znów nie mogła zasnąć. Wyskoczyła z łóżka, gdy minęła kolejna godzina nieprzynosząca snu i pobiegła do dormitorium chłopców. Wyciągnęła pelerynę Harry'ego bez skrupułów i znów udała się na spacer. Nie chciała się przyznać sama przed sobą, że ma cichą nadzieję znów spotkać Malfoy'a. Miała wrażenie, że coś knuł (a może tak próbowała sobie wmówić) i wolałaby wiedzieć, co to było.

* * *
Szła. Wiedział, że zmierzała w to samo miejsce, co wczoraj, zanim jeszcze zdjęła pelerynę. Wiedział, że wróci, musiała wrócić, zdążył ją już trochę poznać. Był dobrym obserwatorem, a kiedy w końcu zrozumiał, że nienawiść do ludzi, którzy nie byli czarodziejami czystej krwi, jest bezsensowna, tym większą uwagę zwracał na nią. Wydała mu się ładną dziewczyną, choć irytującą kujonką. I na tym poprzestał. Musiała więc wrócić, wrodzony pociąg do wiedzy kazał jej przyjść i dowiedzieć się, co się z nim, Malfoy'em, dzieje. Lub też, co bardziej prawdopodobne, co on znów knuje.

* * *
- No, Granger, widzę, że łamanie regulaminów weszło ci w krew - powitał ją Draco.
Hermiona wzruszyła ramionami.
- Co cię to obchodzi? Pewnie już doniosłeś Snape'owi, zaraz pojawi się w tej swojej nietoperzej pelerynie i Gryffindor może się pożegnać z Pucharem Domów - odpowiedziała mu.
- To po co tu przyszłaś? - zapytał Malfoy.
- I co się to obchodzi? - warknęła Granger.
- Jak sobie chcesz... - powiedział Ślizgon bardziej do siebie niż do niej.

Potem siedzieli już w ciszy.

* * *
Co noc wymykali się ze swoich dormitoriów i spotykali na błoniach, chociaż nigdy się nie umawiali. Nie rozmawiali wiele. Każde z nich rzucało czasami kilka złośliwych lub ironicznych słówek, by potem rozstać się bez pożegnania. I żadne z nich nie chciało przyznać, że z niecierpliwością oczekiwali na nadejście nocy.

* * *
I wreszcie nadszedł ich czas. Siedzieli jak zwykle, wymieniając kilka nic nieznaczących zdań. W końcu Draco spoważniał.

- Nie byłem z tobą do końca szczery - rzekł.

Hermiona popatrzyła na niego z przerażeniem. Mimo, że nienawiść z niej wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wciąż była nieufna.

- Pamiętasz ten cytat z naszego pierwszego... spotkania? - zapytał Ślizgon. - To nie był cały cytat. Pominąłem ostatnie zdanie.
- A więc jak on brzmi w całości?
- Nienawiść wygasa dość szybko. Można starać się ja sztucznie podtrzymywać, ale to się nie udaje. Nienawiść nie jest tak silna jak miłość.* - rzekł cicho, po czym nieco nieśmiało objął Hermionę ramieniem.

O dziwo, nie przeszkadzało to jej, chyba właśnie na to czekała. Przed nimi było jeszcze wiele spraw do załatwienia, wiele rozmów do przeprowadzenia, całe życie do poukładania. Ale nie było już powrotu do nienawiści. Te drzwi zamknęli już za sobą, teraz czekała na nich miłość.


*cytat zaczerpnięty z "Nemezis" Agaty Christie


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez evi dnia Nie 11:03, 16 Wrz 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alcusia
Alice in Downeyland


Dołączył: 18 Kwi 2011
Posty: 2838
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 30 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 15:05, 16 Wrz 2012    Temat postu:

Ach chyba nie muszę mówić, jak bardzo lubię ten ship bardzo ładna opowieść, podobało mi się to krótkie wyjaśnienie historii najpierw Hermiony, a potem Draco brawo, bardzo mi się podobało

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:02, 19 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 12
Tytuł: Między światami
Autor: evi
Fandom: HP, Supernatural, Leverage, Władca Pierścieni
Uwagi: Spoilery niewielkie, chyba nie tak łatwe do wyłapania, słów strasznie dużo, bo jak zaczęłam pisać, trudno mi było skończyć
A/N: To ostatnia już wskazówka, a do ostatniej postanowiłam napisać coś wyjątkowego. Na ile jest takie, oceńcie sami. W każdym razie przyszedł do głowy mi taki właśnie miks i odejść nie chciał. Do głównych fandomów dodać mogę jeszcze Pustkę zaczerpniętą z opowieści o smokach Richarda A. Knaaka oraz Bramę i Simona Tregartha ze Świata czarownic by Andre Norton. Wyszedł mi jakby prolog dla dłuższej historii, którą być może kiedyś podejmę. Na razie ode mnie tyle. Toteż: indżoj!


- Bez jaj... - mruknął Harry, rozglądając się wokoło. Gdzie okiem sięgnąć, po horyzont hen ciągnęło się pole. A oni, wydawać by się mogło, stali w samym jego środku. - Powiesz mi jeszcze, że jak ten nasz świstoklik miał wyglądać?

Hermiona zmarszczyła czoło.

- Zaczynam się zastanawiać, czy to nie był jakiś paskudny, złośliwy żart...
- No coś Ty? Niemożliwe! - krzyknął Harry z ironią w głosie. - Accio świstoklik! - zamachnął się różdżką, ale nic się nie stało.
- Doprawdy, tak chcesz go znaleźć? - mruknęła Hermiona i pokręciła głową.
- A masz lepszy pomysł? - odburknął jej Harry. - Coś mówiłaś? - zapytał, kiedy jego przyjaciółka coś szepnęła pod nosem, a kiedy mu nie odpowiedziała, dodał: - Tak myślałem. Propo...

Jego wypowiedź przerwało czyjeś pojawienie się kilka metrów od nich w dużej chmurze pyłu.

- Khe... khe... khe... - usłyszeli kaszlącego człowieka.

Pył opadł, a im oczom ukazało się dwóch mężczyzn, jeden w śmiesznym płaszczu.

- Chyba sobie żarty robisz! - krzyknął ten w sportowej kurtce do swojego towarzysza. - Co mu tu, do cholery, robimy?
- Na mapie... - zaczął ten w płaszczu.
- Na mapie nie było mowy o żadnym... żadnym... - mężczyzna rozejrzał się wokoło i wówczas jego wzrok padł na Harry'ego i Hermionę. - Hej! Hej, wy tam! - krzyknął i podbiegł do nich. Jego towarzysz zaś zbliżał się powoli i nieufnie, spoglądając na tę dwójkę, jakby nie patrzeć, dzieciaków, spode łba przeszywającym wzrokiem. Harry poczuł się dziwnie, miał wrażenie, że mężczyzna w płaszczu przenika jego myśli i wydobywa z niego informacje. Oboje czarodzieje cofnęli się o krok.

- Łoł, łoł! - krzyknął mężczyzna w sportowej kurtce, zwalniając biegu. - Nic wam nie zrobimy! Chcemy tylko... - rozłożył bezradnie ręce. - Chcemy tylko dowiedzieć się, gdzie jesteśmy. Cas! - mężczyzna łokciem trącił towarzysza w płaszczu. - Zachowuj się, to dzieciaki. Niegroźne. A my, jakbyś nie zauważył, POTRZEBUJEMY pomocy.

Harry i Hermiona trzymali różdżki w pogotowiu, ci dwaj nie budzili ich zaufania. Pojawiają się ni z tego, ni z owego na środku pola zarośniętego marchewkami i szukają pomocy... Coś tu nie gra.

- Hej, dzieciaki - zaczął ten w sportowej kurtce. - Ja jestem Dean, to jest Castiel, Cas, uśmiechnij się, z tą poważną miną mógłbyś straszyć dzieci na Halloween...
- Co to jest Halloween? - zapytał nagle Cas zaintrygowany nowym ludzkim wynalazkiem.

Dean machnął ręką.

- Tak więc znaleźliśmy się na środku tego... marchewkowego pola... całkiem NIEZAPLANOWANIE - ostatnie słowo podkreślił wyraźnie, patrząc na Castiela i przewracając oczami. - Gdyż ten tutaj nie umiał przeczytać mapy.
- Dean, uważaj na to, co mówisz - warknął Castiel.
- Nie widziałem na mapie żadnego pola! To miała być polana w środku lasu. POLANA!
- Bo może Ty nie umiesz czytać map tak dobrze, jak ci się wydaje - odparował mu facet w płaszczu.
- Proszę, proszę, kto cię nauczył tak pyskować? - mruknął Dean, robiąc krok w stronę tego, którego nazywał Casem. Odległość między nimi niebezpiecznie się zmniejszyła.

Harry popatrzył na Hermionę, a ta wzruszyła ramionami. Tych dwoje mogło być szaleńcami, ale nie wydawali się niebezpieczni. Jedno Expelliarmus i będą rozbrojeni leżeć na ziemi, gdyby nagle zechcieli swoją złość wyładować na kimś innym niż na sobie.

- Możemy wrócić do naszego problemu? - szepnęła Hermiona, gdy w tle słychać było kłótnię Deana i Casa.
- Tak, tak - Harry oderwał wzrok od krzyczących na siebie mężczyzn i zwrócił się do przyjaciółki. - Masz jakiś pomysł?
- Nie spodoba ci się... - mruknęła Hermiona.
- O nie, nie będziemy prosić JEGO o pomoc. Nigdy. Zwariowałaś. Znowu. - powiedział Harry, kręcąc gwałtownie głową. Nie zauważył, że odgłosy kłótni ucichły.
- Ojej, Harry, nie bądź dzieckiem. Wiem, że się nie znosicie, ale musisz przyznać, że wasze stosunki od jakiegoś czasu uległy poprawie. Nieznacznej, ale zawsze. - odpowiedziała mu dziewczyna.
- Wystarczy, że muszę znosić jego widok codziennie w szkole. - powiedział, a po chwili dodał: - Hermiono, naprawdę nie uważam, żeby Malfoy - tutaj Harry wzdrygnął się z obrzydzenia - był dobrą partią dla ciebie. Doprawdy, nie rozumiem, co ty w nim widzisz. I wciąż nie jestem w stanie przyswoić historii waszej... waszego związku.
- Przepraszam, że przerywam, ale tak do mych uszu dotarło... - zaczął Dean - iż macie pomysł, jak się wykaraskać z tego... - tutaj zakreślił ręką w powietrzu jakiś znak - tego.
- Nie! - warknął Harry, nim Hermiona zdołała odpowiedzieć. - Nie ma takiej możliwości.
- Aha - odparł na to Dean i zauważył, że dziewczyna pokiwała głową z politowaniem, a z jej ust dobył się pełen irytacji szept:
- Faceci...
- Proponuję tedy udać się na północ - zabrał głos Cas.
- Tak, mistrzu, a gdzie, twoim zdaniem, JEST północ? - Dean spojrzał na Casa tak, jak Harry i Hermiona na sklątkę tylnowybuchową.

Cas był człowiekiem, a właściwiej byłoby powiedzieć: aniołem, który charakteryzował się ogromną cierpliwością. Nie bez powodu istnieje wyrażenie "anielska cierpliwość", gdyż anioły jej mają rzeczywiście pod dostatkiem. Ale i ta cierpliwość kiedyś się kończy, zwłaszcza, gdy przebywa się tyle czasu w towarzystwie Deana, który każdego spokojnego anioła wytrącić jest w stanie z równowagi w rekordowym tempie. Na Igrzyskach Olimpijskich niewątpliwie zdobyłby za to złoty medal.

- Mam tego dość - warknął i puf! zniknął, zostawiwszy Deana na pastwę losu.
- Cas! Już ja się z tobą policzę! - wrzasnął wściekły Dean, wygrażając pięścią ku niebu.

Harry przyglądał się tej scenie z rozbawieniem. Zapatrzony w tupiącego i krzyczącego mężczyznę, nie zauważył, że Hermiona zaczęła mruczeć pod nosem zaklęcie. Wymachiwała różdżką delikatnie, kreśliła nią dziwne znaki i, kiedy Harry w końcu zauważył, co robiła, było za późno. Twarz Malfoy'a zmaterializowała się tuż obok nich.

- Potter! - krzyknął Malfoy. - Cóż za urocze spotkanie! Jak widzę znalazłeś sobie miejsce na ziemi - dodał z ironią.
- Zamknij gębę, Malfoy, to, że Hermiona dostała jakiegoś wstrząsu mózgu, nie znaczy, że ty masz taryfę ulgową u mnie - warknął Harry.
- Nie obrażaj mojej damy! - uniósł się Draco.
- Chłopcy, dość! - krzyknęła Hermiona i pomyślała, że dobrze, iż to tylko obraz Draco im towarzyszy, gdyż w przeciwnym wypadku mogłoby dojść do rękoczynów. - Potrzebujemy pomocy. Gdzieś tu jest świstoklik...
- Niech zgadnę, jak on wygląda... - powiedział ponuro Malfoy.
- W tym problem... Skontaktuj się proszę z Syriuszem, wiem, że ma ukrytą gdzieś skórkę boomslanga. Potrzebny będzie także sproszkowany róg jednorożca i trochę krwi wilkołaka. Myślę, że Lupin nie będzie miał nic przeciwko. I ogony traszek - jednym tchem wyrecytowała Hermiona. - I oczywiście, kociołek oraz mała chochla. Pospiesz się.

Połączenie zostało zerwane.

Dean stał tam jak zaczarowany. Wilkołaki - tak. Znał, spotkał, walczył, zabił. Wróżki - tak. Nawet anioły i demony go nie dziwiły. Ale to, co tutaj zobaczył, przekraczało już jego możliwości przyswajania.

- Cza-czarodzieje? - wybąkał.
- A czego się spodziewałeś? - Harry usłyszał jego pytanie. - Ten twój towarzysz też przecież jest jednym z nas. W końcu się stąd teleportował, nie?
- Głuptasie - odrzekła mu Hermiona. - Stąd się NIE MOŻNA teleportować. Jak myślisz, dlaczego oboje jeszcze tutaj siedzimy i martwimy się jakimś świstoklikiem? Od razu po przybyciu próbowałam wrócić, coś mnie blokuje.
- W takim razie... kim on jest? - Harry zwrócił się do Deana. - Ten twój przyjaciel?
- Jak to kim? - zdziwił się Dean. - Aniołem.

Harry parsknął śmiechem, ale widząc poważną minę mężczyzny w sportowej kurtce przestał się śmiać. Zapadła cisza. Hermiona chwyciła marchewkę za nać i wyciągnęła z ziemi. Użyła zaklęcia do umycia jej i zeskrobania, a potem wbiła ząbki w słodki korzeń. Chrup chrup chrup.

- Bałdzo dobła, chcecie?

Mężczyzna i chłopak pokręcili głowami. Hermiona wzruszyła ramionami.

* * *
Draco teleportował się koło nich w chmurze pyłu po jakichś trzech godzinach od rozmowy. Zgromadzenie składników do wielce skomplikowanego eliksiru pomagającego wydostać się z tego niezwykłego miejsca nie było bowiem zadaniem łatwym. Malfoy musiał zakraść się do lochów, w których Snape trzymał sproszkowany róg jednorożca, i podebrać nieco tego składnika. Całe szczęście, mistrz eliksirów o tej porze był zajęty czymś innym (cała szkoła aż huczała od plotek, bowiem nikt nie wiedział, co owo "coś innego" oznacza), więc Draco nie został przyłapany na tym niecnym postępku. Zebrawszy wszystko, o co go Hermiona prosiła,
Malfoy przygotował mały worek, do którego wrzucił składniki wraz z kociołkiem i chochlą i teleportował się na marchewkowe pole.

- Ta-dam! - krzyknął, gdyż już pył wokół niego opadł.

Hermiona podbiegła do niego, cmoknęła go w policzek i wyrwała worek.

- Tak, na takie powitanie liczyłem - mruknął Draco. - Co jest, Potter! - zerknął na znudzonego Harry'ego, który rysował różdżką na ziemi różne znaki. - A kto to taki? - wskazał brodą na Deana.

Hermiona zajęta była rozpakowywaniem składników z worka, więc nie zwróciła uwagi na to, o co Malfoy pytał, a Harry jakoś nie miał w ogóle ochoty na rozmowę z jednym ze swoich największych wrogów. Dean wówczas poczuł się w obowiązku, wstał, otrzepał spodnie i przedstawił się.

- Dean Winchester - wyciągnął rękę do Draco. Na te słowa twarz Ślizgona się zmieniła.
- Dean Winchester z GhostBusters? - zapytał. - Dean Winchester z
GhostBusters! - powtórzył, tym razem będąc pewnym, że to właśnie z nim ma do czynienia. - To zaszczyt poznać! Oglądałem wszystkie odcinki!

Dean wydawał się wytrącony z równowagi. GhostBusters? Ach, to było tak dawno temu! Te dzieciaki myślały, że mogą złapać duchy. Oczywiście nie wiedziały nic o tych potworach. Prawie zginęły, ale i tak musiały wszędzie latać z tą swoją kamerą i zachowywać się, jakby pozjadały wszystkie rozumy. A teraz okazało się, że mimo śmierci ich kolegi, film pojawił się w internecie i chyba nie zaprzestali swojej działalności, wnioskując z zachowania tego... hm... czarodzieja, który pojawił się przed chwilą na polu.

Draco wdał się z dyskusję z Deanem o duchach (oboje mieli duże z nimi doświadczenie), Harry wciąż rysował różdżką na piasku, a Hermiona, mrucząc pod nosem, zaczęła przygotowanie eliksiru.
Kiedy wszyscy byli zajęci własnymi sprawami, nie zauważyli dwojga ludzi idących w ich kierunku. Ciemne punkciki nagle pojawiły się na horyzoncie i powoli, acz stopniowo zbliżały się ku nim. Na początku maszerowali dziarsko, lecz z każdym krokiem wydawali się opadać z sił. Gdyby ktoś zdecydował się rozejrzeć dookoła, zauważyłby, że mężczyzna trzyma kobietę mocno w pasie, oboje słaniają się już, ale wciąż jeszcze nie opuściła ich determinacja, by dotrzeć do jakiegoś celu. Krok, pauza, krok, pauza, krok... w tym rytmie zbliżali się coraz bardziej. Kobieta, mimo zmęczenia, podniosła głowę ostatkiem sił i zauważyła czwórkę zebranych na środku marchewkowego pola. Trąciła łokciem towarzyszącego jej mężczyznę, który powędrował za jej wzrokiem. W oczach obojga zapaliła się nadzieja.

Mężczyzna krzyknął, lecz krzyk ten nie miał takiej siły, by dotrzeć do uszu zajętych sobą ludzi. Poza tym, nikt nie spodziewał się spotkać kogokolwiek na tym bezludziu, więc nawet gdyby do ich uszu dotarł czyjś głos, uznaliby go najpewniej za szum wiatru lub przesłyszenie.

Dwoje ludzi osunęło się na kolana, nie mieli już siły, by iść dalej. Najchętniej położyliby się tu, gdzie jeszcze przed chwilą stali, i zasnęli. Nie był to jednak dobry pomysł, gdyż najpewniej wówczas czekałaby ich śmierć. Musieli iść dalej.

- Parker... - powiedział mężczyzna do kobiety. - Musimy...
- Wiem - odpowiedziała mu kobieta i próbowała się podźwignąć, lecz bez skutku.

Nagle oboje poczuli czyjeś silne ramiona wokół siebie, świat zawirował, a po chwili zmaterializowali się przed nimi Dean, Draco, Harry oraz grzebiąca w worku Hermiona, chociaż jeszcze ich imion nie poznali.

- Cas! - krzyknął Dean, zauważywszy mężczyznę, który podtrzymywał słaniających się na nogach ludzi. - Zabierz mnie stąd! - rozkazał.
- Przykro mi, ale to niemożliwe - odpowiedział mu Castiel. - Dajcie tym ludziom wody.

Hermiona spojrzała na dwójkę nowych towarzyszy. Widząc, że tych dwoje jest na skraju wyczerpania, wzięła opakowanie po ogonach traszek, wyczyściła ją, zaś następnie stuknęła różdżką, a z niej trysnęła życiodajna woda. Czarownica podeszła z tak powstałym trunkiem do siedzącej na piasku pary i podałam im tę stworzoną naprędce szklaneczkę.

- Dzię-kujemy - wyszeptała kobieta, gdy już się napiła. - Elliot... przeżyjemy! - zwróciła się do mężczyzny, a w jej oczach znowu zapaliły się wesołe ogniki.
- Tak, kochanie - odparł jej mężczyzna. - Przeżyjemy.

Ta dwójka wydawała się w ogóle nie zwracać na niespokojne i zaciekawione spojrzenia rzucane im przez całą grupę tu zebranych.

- Hermiono, co z tym eliksirem? - zapytał Draco, nie odrywając wzroku od kobiety oraz mężczyzny, który prawdopodobnie miał na imię Elliot.
- Prawie gotowy. - odrzekła Hermiona, wróciwszy do swojego kociołka.

Znów zapadła cisza. W końcu przerwał ją Harry, zdecydowany przejąć pałeczkę dowodzenia.

- Wy dwoje, kim jesteście? - zwrócił się do zmęczonych podróżników.

Kobieta otworzyła oczy i spojrzała na Harry'ego.

- A ty, szczylu? - odparła mu. Widać było, że siły jej wracały, a wraz z nimi budził się z uśpienia jej charakterek.
- Uważaj na słowa - wysyczał wściekły Harry. On szczylem? Nikt nie będzie go tak znieważał! Już-już podnosił różdżkę, by dać nauczkę tej... głupiej krowie, gdy poczuł, że go ktoś chwyta za nadgarstek.
- Chyba mózg ci wypaliło, Potter - usłyszał głos Malfoy'a zza pleców.

Harry wyrwał się Malfoy'owi z uścisku.

- Zamknij się - warknął, ale już nie próbował niczego więcej, gdyż zauważył, że mężczyzna zwany Elliotem wstał, a był wzrostu i postawy całkiem imponującej, a ponadto Castiel (podobno anioł) nie wydawał się przyjaźnie do niego nastawiony.

* * *
Czas mijał, a eliksir ciągle był "prawie gotowy".
- Hermiono? - Harry postanowił jej towarzyszyć, gdyż wszyscy pozostali najprawdopodobniej go nie polubili i nie mógł zrozumieć, dlaczego.
- Mhm... - Hermiona zerknęła na niego znad kociołka.
- Co się stanie, jak wypijemy ten eliksir?

Gryfonka przestała mieszać chochlą i spojrzała na Harry'ego jak na bahankę.

- Wszystko się może zdarzyć - mruknęła. Potem dodała: - Harry, a jak myślisz, co się może stać? Nie zadawaj mi durnych pytań. Muszę się skoncentrować.

* * *
- A-ha! - krzyknęła Hermiona. - Mam!

Ten okrzyk mógł oznaczać tylko jedno - eliksir był gotowy. Harry aż podskoczył i rzucił się w kierunku kociołka. Na szczęście Hermiona miała dość rozumu, by złapać kociołek z ich jedynym ratunkiem z tego dziwacznego miejsca, bowiem Harry, potknąwszy się o swoje własne nogi, upadł jak długi dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą jeszcze znajdował się kociołek.

Dean, nieświadomie, zbliżył się do Casa, Elliot objął Parker mocno, bowiem żadne z nich nigdy z magią w czystej formie (a niewątpliwie eliksiry do takiej zaliczali) nie miało do czynienia, więc dopadły ich wątpliwości co do prawdomówności znajdujących się w ich towarzystwie czarodziejów.

Hermiona nie zwróciła uwagi na miny nowo poznanych towarzyszy (pff, oni nie wiedzieli, że Gryfonka była najlepszą uczennicą Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, jaką widział świat). Wzięła do ręki kilka fiolek, w których wcześniej Malfoy przyniósł składniki eliksiru, postukała w nie różdżką, coś wyszeptała pod nosem, a im oczom ukazało się raz, dwa, trzy... siedem kubeczków. Hermiona postawiła je na ziemi i rozlała eliksir, po czym podała każdemu kubeczek.

- Do dna, moi drodzy towarzysze, a wyrwiemy się z tego miejsca! - zakrzyknęła z przekonaniem, chwyciła Malfoy'a za rękę i wychyliła swój kubeczek. Draco poszedł za jej przykładem i sekundę później oboje z cichym puff! zniknęli.

Zachęceni tym widokiem Dean i Cas oraz Parker i Elliot, nie czekając już dłużej, wypili swoje porcje. Harry został sam. Rozejrzał się jeszcze raz po polu, popatrzył na miksturę znajdującą się w kubeczku i pomyślał: "A może jednak się przejdę?".

* * *
Tymczasem postacie, które wypiły eliksir, zostały za jego pomocą rzucone w Pustkę. Szary świat, w którym nagle się znaleźli, był jakby poza ich własnym. Dobrze, że trzymali się za ręce, bo siła, jaka się wokół nich pojawiła, byłaby w stanie odrzucić ich od siebie na odległość, z której by już nie wrócili. Podświadomie czuli, że znaleźli się w niebezpiecznym miejscu, z którego wyjście muszą znaleźć jak najprędzej. Parker dostrzegła w oddali jakieś drzwi. Pociągnęła Elliota za sobą, zanim jednak zrobili jednak kolejny krok, odwróciła się do pozostałych i powiedziała:
- Powodzenia w waszym świecie - po czym ich oboje pochłonęło światło.

Hermiona i Draco oraz Dean i Cas pożegnali się ze sobą i każda para udała się w swoim własnym kierunku. Nagle zatrzymali się w pół kroku i usłyszeli nad sobą głos. Głos, który wydawał im się znajomy, chociaż mogliby dać sobie ręce uciąć, iż nigdy do tej pory go nie słyszeli. Głos, który należał do Simona Tregartha, podróżnika między światami, który przeszedł przez Bramę je dzielącą.

- Podróżnicy! - rzekł, a jego głos odbił się echem w Pustce. - Szukajcie Bramy z uwagą, nie dajcie się zwieść pułapkom Pustki! Szukajcie w głębi siebie, a znajdziecie, co wam przeznaczone! Bram jest wiele między wieloma światami, uważajcie, by znaleźć tę, która zaprowadzi Was we właściwe miejsce!

Zamilkł, a oczom podróżników mimo woli ukazały się drzwi. Obie pary przeszły pewnie przez drzwi dla nich przygotowane. Oślepił ich błysk. A potem...

* * *
Frodo przerwał czytanie.
- Bilbo! Co to za historia? - wykrzyknął hobbit, a jego głos odbił się echem w wysokich ścianach rezydencji Elronda w Rivendell. - Dlaczego jest nieskończona? Znasz tych ludzi?
- Och, Frodo... - zaczął starszy hobbit. - Czy wiesz, jak hobbici po raz pierwszy pojawili się w Śródziemiu? - a gdy Frodo pokręcił swoją bujną czupryną, Bilbo dodał: - Przez... BRAMĘ.

Młody hobbit zadrżał. Coś złowieszczego było w ostatnim słowie wypowiedzianym przez jego wuja.

- Bilbo?

Starszy Baggins zaczął teraz przeglądać swoją księgę strona po stronie i wydawał się nie zwracać uwagi na Froda, ten jednak wiedział, że wuj go słucha uważnie.

- Co się stało z tymi ludźmi? Czy dotarli bezpiecznie do swoich światów? Czy oni naprawdę istnieli?

Bilbo się obruszył.

- Frodo! Jak możesz uważać, że to zmyślona historia?! Ty?
- Och, Bilbo, przepraszam, to nierozważna wypowiedź z mojej strony. - przeprosił Frodo natychmiast wujaszka. Nie chciał go przecież urazić. - Powiedz mi, co się stało z tymi ludźmi.

Bilbo popatrzył na swojego spadkobiercę ze smutkiem.

- Zawsze chciałem napisać w zakończeniu "i żyli długo i szczęśliwie po kres swych dni"...
- Oni gdzieś tu są, prawda? W Śródziemiu? - Frodo nagle wszystko zrozumiał. I ożywił się. - Chyba czas na kolejną przygodę!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez evi dnia Śro 20:14, 19 Wrz 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alumfelga
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 28 Lis 2009
Posty: 1927
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: D.G.
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 21:45, 19 Wrz 2012    Temat postu:

Za Malfoyem Juniorem, mówiąc eufemistycznie, nie przepadam, więc powiem tylko o narracji, która jest taka... delikatna, coś jak ballada, rozpisana na zwrotki-akapity, gdzie akcja rozwija się tak, jak została zaplanowana. Można sobie wyobrazić, że ktoś tę historię komuś opowiada.


Jeśli chodzi o dwunastkę, to kurczę! Wydało się, że się z Sevciem spotykamy wieczorami Bardzo mi się podoba końcówka, która naprawdę czyni ten ff wyróżniającym się. Po pierwsze przez wprowadzenie jeszcze jednego fandomu (też chciałam zrobić coś podobnego, ale do innego prompta), a po drugie przez brak happy endu. I endu, właściwie. Pomysł zdecydowanie wart pochwały


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 14:24, 22 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 9
Tytuł: Tej jesieni...
Autor: evi
Fandom: White Collar, The Vampire Diaries
Uwagi: brak uwag
A/N: Bo stwierdziłam, że Matt Bomer by idealnie się nadawał do roli wampira. Na tę zaś wiadomość Eriss roztoczyła przede mną wizję Matta w roli wampira-kochanka dla postaci Iana. Soł powstało to. Indżoj.

Tej jesieni Mystic Falls przeżywało prawdziwe oblężenie. Do tej pory ciche i zapomniane przez resztę świata miasteczko było raczej punktem omijanym podczas wycieczek po państwie. Nie znalazło się w żadnym przewodniku, a jedyne, z czego słynęło, to kilka brutalnych mordów sprzed kilku stuleci. Dlatego też żaden wędrowiec nie miał ochoty zatrzymać się tam, chociażby tylko na nocleg.

Teraz jednak sytuacja uległa radykalnej zmianie. Świeżo wybrana pani burmistrz postawiła sobie za punkt honoru, by wypromować Mystic Falls na arenie międzynarodowej. Toteż, gdy tylko Stowarzyszenie Przyjaciół Wampirów poinformowało świat o poszukiwaniu miejsca na doroczny Festiwal Wampirów, pani burmistrz była pierwszą osobą, która wysłała zgłoszenie. I chociaż SPW z całą stanowczością odmówiło ("Mystic Falls nie jest odpowiednim miejscem na festiwal tej rangi...", "Mystic Falls nie jest znane fanom..." "Mystic Falls nieblablabla"), pani burmistrz nie dała się zbyć. Przekonywała, pisała listy, rozmawiała z ludźmi, aż w końcu SPW pod wrażeniem stanowczości i uporu władz miasteczka (prezes SPW określił to raczej jako "upierdliwość") ugięło się (może tylko dlatego, że wyjątkowo w tym roku wyboru dużego nie mieli. Wampiry powoli zaczynały odchodzić w zapomnienie, od kiedy film o superbohaterach Ameryki pojawił się na ekranach. Teraz ludzie przebierali się w Iron Mana, Thora czy Hulka - o czym świadczyły liczne zamówienia na te stroje na Halloween. W ubiegłym roku wszyscy chcieli mieć kły.) i teraz do Mystic Falls zjeżdżali się ludzie z całego kraju, a wraz z nimi rzesze dziennikarzy zarówno tych informacyjnych, jak i poszukujących sensacji i plotek.

Na ulicach roiło się od samochodów z obcymi rejestracjami, hotel pękał w szwach, namioty rozstawiano wszędzie, gdzie tylko było miejsce, w lokalnym barze zabrakło alkoholu jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem festiwalu. Nagle okazało się, że brakuje odpowiedniej ilości stróżów prawa, by zapewnić porządek podczas obchodów, toteż pani burmistrz zaprosiła z pobliskiego miasta tylu policjantów, ilu miasto zdolne było im wypożyczyć bez uszczerbku dla bezpieczeństwa swoich mieszkanców. Mundurowi przechodzili się ulicami to tu, to tam, pacyfikując wszystkie przejawy łamania prawa, czasem zanim jeszcze miały miejsce.

Festiwal Wampirów przyciąga różne osobowości. Byli więc i nieśmiali kolekcjonerzy komiksów, zafascynowali czytelnicy czasopisma "Wampiry i ja", ludzie, którzy mieli bzika na punkcie wampirów i chodzili przebrani tak na co dzień (niektórzy nawet kazali sobie specjalnie opiłować kły). Dlatego też widok agenta FBI ze swoim konsultantem mógł budzić wielkie zdziwienie, gdyby tylko ktoś zwrócił uwagę na elegancko ubranych, a więc wyróżniających się z tłumu Petera Burke'a i Neala Caffrey'a. Co ci dwoje mogli tutaj robić? Och, to proste. Festiwal Wampirów przyciąga różnych ludzi, w tym jednego z "most wanted" na liście FBI.

* * *
Możecie sobie tylko wyobrazić wściekłość wampirów, które za swoją bazę wybrały Mystic Falls. Spokojnie tu - myśleli - nic się nie dzieje, nikt się miastem nie interesuje. To był główny argument przemawiający za osiedleniem się tutaj. Chwila nieuwagi i już pani burmistrz poczynia sobie bardzo swobodnie, pozwoliwszy na to, żeby usypiające miasteczko nagle przebudziło się i szturmem zdobyło wszystkie przewodniki. Wizja szkolnych wycieczek do Mystic Falls nie podobała się zamieszkującym je wampirom.

I nie można powiedzieć, żeby wszyscy mieszkańcy byli jednakowo szczęśliwi z powodu wizyt niezliczonej liczby turystów. Ci, którzy byli świadomi istnienia wampirów, przyjmowali festiwal jako ironiczne zrządzenie losu. Wampiry, znane ze swojej porywczości, mogły zwyczajnie wściec się i wymordować połowę i mieszkańców, i przyjezdnych. Dlatego niedziwne, że część mieszkańców spode łba spoglądała na członków SPW i panią burmistrz, którzy byli winni całemu temu zamieszaniu.

Jedyną osobą, który na to całe szaleństwo nie zwracał uwagi, był Damon. Na głowie miał dość swoich problemów, by jeszcze przejmować się jakimś głupim zjazdem nieco ześwirowanych ludzi, z których każdy pewnie chętnie by podsunął mu swoją tętnicę szyjną. Tak więc Damon nie interesował się krążącymi wokół dziennikarzami, rozstawianymi namiotami, dowożonymi na gwałtu rety! zapasami trunków alkoholowych. Spacerował to tu, to tam, przyglądając się ludziom, którzy poprzebierani w peleryny biegali po mieście i uśmiechał się ironicznie pod nosem. Nogi zaprowadziły go do baru, który, podobnie jak inne miejsca publiczne, pękał w szwach. Damon jednak potrafił być bardzo przekonywujący, gdy tylko chciał, tak też chwilę później jacyś niezadowoleni klienci zostali z budynku wyproszeni, a stolik stał, oczekując na niego. Zamówiwszy whisky z lodem, Damon usiadł wygodnie na krzesełku i rozglądał się wokoło z pogardą.

"Tacy wielcy z nich fascynaci? Chcieliby BYĆ wampirami? Głupcy! Głupcy! Być wampirem... a co w tym wspaniałego?" - myślał.

W tłumie ześwirowanych fanów wampirów z trudem dało się dostrzec stałych mieszkańców Mystic Falls. Jednakże Damon od razu rozpoznał ciemne, długie włosy, charakterystyczny chód i specyficzny głos Eleny. O mało nie zakrztusił się swoim whisky, kiedy usłyszał jej wołanie. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę z nią. Ostatnio stała się nie do zniesienia, jak kiedyś oddałby wszystko za każdą chwilę z nią spędzoną i pragnął przekonać ją, że nie jest takim diabelskim pomiotem, jak go wszyscy przedstawiają, tak teraz, kiedy ona szukała czasu z nim, on uciekał z wrzaskiem (cóż, trochę to wyolbrzymione, ale sens został zachowany).

Próbował się wymknąć tylnym wyjściem, ale niestety zostało zablokowane przez pudła z alkoholem. Damon postanowił więc skorzystać ze schodów na piętro - liczył, że znajdzie się jakaś miła dziewczyna (albo doprawdy, ktokolwiek), na kim jego urok zrobi wrażenie i pozwoli się ukryć w pokoju chociaż na chwilę, aż niebezpieczeństwo spotkania Eleny minie.

Niestety, korytarz był pusty. Damon zaklął pod nosem i już poważnie rozważał skok przez okno, kiedy usłyszał na schodach czyjeś kroki. Sądząc po ich odgłosie, nie była to ona. Wampir oparł się ramieniem o ścianę, założył ręce na piersi i przybrał swój najbardziej uroczy uśmiech.

Na korytarzu pojawił się mężczyzna. Nie jakiśtam facet, jeden z tych idiotów biegających po mieście w pelerynce i rajtuzkach (Damon nie był pewien, czy to, co niektórzy panowie mieli na sobie, kwalifikowało się już jako spodnie), to był prawdziwy mężczyzna z krwi, kości i mózgu. Co prawda, Damon nie wybrałby się w garniturze na codzienną przechadzkę, a już na pewno nie założyłby kapelusza, ale u tego mężczyzny wszystko pasowało idealnie. To jeden z tych koszulka-krawacik-mankiecik, ale w uroczy i nieirytujący sposób. I wtedy, nie wiedzieć czemu, w pamięci Damona zarysowała się postać Alarica. Uśmieszek zniknął z twarzy, ręce opadły wzdłuż tułowia i jeszcze moment, a Damon (stojąc) potknąłby się o własne nogi. Na szczęście głos nieznajomego wybił go ze wspomnień, a tym samym przywrócił do równowagi.

- W czymś mogę pomóc? - zapytał mężczyzna w kapeluszu, a kiedy Damon nie odpowiedział od razu, dodał - Stoi pan tuż obok mojego pokoju. Wnoszę, że ma pan jakąś sprawę? Informację?
- Tak, tak, tak właśnie, mam. - Damon ocknął się i przypomniał sobie język w gębie.
- Zapraszam więc do środka - Neal nie przewidział jednak tego, co się wydarzy dalej. Kiedy włożył klucz do zamka, by otworzyć drzwi pokoju, na schodach oboje usłyszeli kobiecy głos.
- %#%^ - zaklął Damon. - Może się pan pospieszyć? - warknął do Neala. Ten zmarszczył tylko czoło i wyjął klucz z zamka.
- Co to ma znaczyć? - zapytał.
Elena właśnie postawiła swoją stopę na ostatnim schodu. Dojrzała już Damona i krzyknęła:
- Damon! Tu jesteś! Wszędzie cię szuka... - i zamarła w pół słowa. Nie można jej się dziwić. Jeżeli ktokolwiek nie był w tym momencie zdziwiony, to pewnie tylko Mały Harry, którzy jako fan wampirów przyjechał na ten festiwal już po raz dwudziesty piąty i przestał się czemukolwiek dziwić.

Elena stała tak jak rażona piorunem. To, co zobaczyła, stanowiło dla niej terapię wstrząsową, z której ocknąć się chyba nigdy już nie ocknęła, chociaż trzeba przyznać, że starała się bardzo wrócić do normalnego życia. Damon, JEJ Damon (a przynajmniej tak sobie wmawiała) stał tam i całował... całował... kogo on właściwie całował? W sumie nieistotne. Nie całował bowiem jej, Eleny, a to już przechodziło ludzkie pojęcie. Odwróciła się na pięcie, a jej kroki rozbrzmiały echem po całym korytarzu.

Damon, sam nie mniej zaskoczony swoim zachowaniem, odsunął się nieco od Neala, lecz wciąż był na tyle blisko, by widzieć w jego oczach swoje odbicie. Zszokowany dziwnym zachowaniem nieznajomego Neal jakby wbił się w ścianę, a na samą myśl o tym, że pocałunek nie był przecież taki zły, przeszedł go dreszcz.

"Mystic Falls... nic dziwnego, że tak nazwali to miasteczko" - przeleciało mu przez myśl, a potem szybko zniknęło. Nieznajomy mężczyzna stał zdecydowanie za blisko. Mógł zobaczyć swoje odbicie w jego oczach.

Całą sytuację uratował przypadkowy przechodzień. Któryś z ześwirowanych fanów wampirów wracał właśnie, by założyć nową pelerynę (stara zahaczył o krzew róży i była teraz w strzępach, bo zamiast spokojnie się wyplątać, zaczął się drzeć i wyczyniać dziwne tańce-połamańce). Damon odskoczył od Neala w momencie, kiedy złorzeczący na dzikorosnące kwiaty człowiek pojawił się na korytarzu.

- Tak... no... to by było na tyle - powiedział w końcu i już miał odejść, kiedy nieznajomy złapał go za ramię i zapytał:
- A te informacje, które podobno pan ma?
- Informacje? Nic takiego nie mówiłem - odparł mu Damon, wypróbowując swój urok na Nealu.
- Ależ mówił pan, chociaż w świetle nowych okoliczności, rad bym poznać twoje imię - odrzekł wówczas Neal, zbijając Damona nieco z tropu. - Zapraszam do środka. - otworzył drzwi do pokoju i gestem zaprosił wampira.

Damon nie miał wyjścia (prócz oczywiście opróżnienia Neala do ostatniej kropelki krwi, a tego robić nie chciał). Wszedł więc do pokoju.

- Nie dosłyszałem imienia - powiedział Neal, kiedy zamknął za sobą drzwi i zdjął kapelusz.
- Damon. Salvatore - mruknął wampir po nosem i usadowił się na fotelu. - A twoje, kochasiu?

Neal roześmiał się głośno. Damon pomyślał, że ma bardzo ładny uśmiech.

- Ty na korytarzu dosadnie pokazałeś, kto tu jest kochasiem - odpowiedział, kiedy już przestał się śmiać. - Neal, Neal... Eisenhower.
- I to jest oczywiście twoje prawdziwe nazwisko - rzekł Damon, uśmiechając się ironicznie pod nosem.
- To nie jest kwestia dyskusyjna - odparł na to Neal. - Whisky?
- Z lodem.

Kiedy już lód podzwaniał w szklankach napełnionych trunkiem, Neal usiadł wygodnie naprzeciwko Damona i zagaił:
- Powiedz mi, Damonie, co cię napadło? Czyżby dziewczyna z hollu niepokoiła cię zanadto?
- Boże, co to za język? - zaśmiał się Damon. - Nie możesz mówić po ludzku?
- To miasteczko tak na mnie działa. Wszystko tu jest jakby z innego stulecia - Neal wzruszył ramionami. - A ty tylko potwierdziłeś moją hipotezę. Co ci zrobiła ta biedna dziewczyna? Szok na jej twarzy... - Caffrey pokręcił głową. - Musiała ci zaleźć porządnie za skórę.
- Nie trzeba zrobić wiele, żeby MI zaleźć za skórę - odrzekł mu na to Damon. - A co ciebie sprowadza do Mystic Falls? Tylko nie próbuj mi wmówić, że przyjechałeś na festiwal, bo... nie uwierzę.
- Damonie, na pewno nie uwierzysz, ale przyjechałem na festwial. - ze powagą wymalowaną na twarzy odpowiedział Neal. A widząc niedowierzanie malujące się na twarzy rozmówcy, dodał: - Pracuję.
- Przy festiwalu? Mogę prosić więcej whisky?
- Częstuj się - odparł Neal. - Jak to się stało, że z ciebie przeszliśmy na mój temat? To chyba ja mam prawa żądać wyjaśnień.
- A ja jestem wampirem, więc uważaj, co mówisz. - rzucił Damon śmiertelnie poważnie. W zamierzeniu miał to być żart, lecz los inaczej chciał.
- Jeszcze kilka godzin temu uznałbym, że zwariowałeś. - powiedział tajemniczo Neal.

Damon o mało nie zakrztusił się swoim drinkiem.

- C-co? - zapytał, gdy już doszedł do siebie.
- Gdy chcę, mogę dowiedzieć się wszystkiego. - wyjaśnił Neal, a po chwili dodał: - Często też dowiaduję się wszystkiego, gdy nie chcę. To był jeden z tych przypadków.

Rozmawiali tak do późnych godzin nocnych.

* * *
Zegar na kościelnej wieży wybił godzinę trzecią nad ranem. Peter już chrapał w swoim pokoju, Neal słyszał go przez ścianę. Whisky dawno się już skończyło, dlatego też z barku powoli znikały inne alkohole, a Damon wcale nie kwapił się do wyjścia. Nie, żeby Neal chciał się go pozbyć.

Kiedy już Caffrey usłyszał historię Eleny, Stefana, Alarica i przekonał się na własne oczy, że kły Damona nie są żadnymi sztucznymi wyrobami zaaplikowanymi mu przez mniej lub bardziej wykwalifikowanego dentystę, sam postanowił uchylić rąbka swojej tajemnicy. Nie było to trudne, bowiem z Damonem od pierwszej chwili znalazł wspólny język (i to nie tylko w przenośni). Opowiedział więc o ucieczkach, Mozziem, Peterze, oszustwach (aczkolwiek tutaj postanowił zachować szczegóły dla siebie, magik nie dzieli się swoimi tajemnicami), warunkowym zwolnieniu i jego zasadach.

W końcu i barek zaświecił pustkami, dlatego też obaj mężczyźni postanowili zejść do baru. Mimo późnej godziny, bar wcale nie był opustoszały. Skoro noc jest domeną wampirów, nie dziwota, że wszyscy ich fanatyczni miłośnicy właśnie w nocy postanowią świętować rozpoczęcie kolejnego festiwalu.

Damon znalazł stolik dla nich gdzieś w kącie, podczas gdy Neal zamówił trunki. Kiedy wracał do stolika, z głośników usłyszeli:

- A teraz, proszę państwa, coś dla miłośników gangnam style!

To była już TA pora i TE ilości alkoholu, które sprawiły, że Neal wyciągnął, a Damon dał się wyciągnąć na parkiet. Caffrey puścił mu oczko, gdy zbliżał się do stolika, a wampir nie dał się długo prosić. Za chwilę wywijali w rytm oppa oppa oppa, podczas gdy wszyscy inni goście baru przyglądali im się zszokowani (cóż, podług ich mniemania wampiry nie piją, a już na pewno nie alkoholu, dlatego też w barze panowała wzorowa trzeźwość). Nikt nie wiedział również, że nad ich głowami krążył spokojnie duch Alarica, zacierając ręce z zadowolenia.

- Tak, tak, tak być powinno, dalej chłopcy, dalej! - mruczało do siebie widmo.

- Damon?
- Tak?
- Myślę, że polubiłbyś Nowy York.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez evi dnia Sob 15:19, 22 Wrz 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alumfelga
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 28 Lis 2009
Posty: 1927
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: D.G.
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 14:58, 22 Wrz 2012    Temat postu:

Ja też nie mam uwag
Tak się podekscytowałam fandomami, że nie zerknęłam, do którego fik jest prompta i na końcu padłam ze śmiechu. Pierwszy raz chyba nie zrobiło mi się też smutno na wspomnienie Ricka. Cały fik przypomina mi w swoim klimacie "Międzynarodowy Zjazd Wampirów", który czytałam dawno temu i chyba nawet podawałam linka, i to jest właśnie klimat, jaki w fikach lubię najbardziej - niepoważny, z licznymi mrugnięciami do czytelnika (Eisenhower ) i z zawartym fanserwisem (czyż nie po to ostatecznie piszemy i czytamy? Dla doświadczenia w wyobraźni tego, czego w serialu nie dostaniemy?), a wszystko ładnie opakowane ("to był prawdziwy mężczyzna z krwi, kości i mózgu" ). Bo kogo obchodzi, co Neal naprawdę robi w Mystic Falls, ważne, że tańczy w barze z Damonem, i mówię tu absolutnie serio. Fanfictionizm w najczystszym wydaniu.

PS Nie lubimy Eleny, prawda?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Rory Gilmore
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 11 Lip 2011
Posty: 6312
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Westeros
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:33, 22 Wrz 2012    Temat postu:

Awww ossom! Neal i Damon i gangnam style! Bosko! Świetnie napisane i miło się czytało a także można było się uśmiechnąć z tej niecodziennej znajomości Podoba mi się!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 23:27, 22 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 11
Tytuł: Lista Parker
Autor: evi
Fandom: White Collar, Leverage
Uwagi: brak spojlerów, brak uwag
A/N: W odcinku 4x03 White Collar Neal powiedział do Petera: "I'm a criminal". To jedno zdanie sprawiło, że powstał ten fik.



Wakacje. Zasłużyła sobie na nie. Miesiąc słodkiego... och, gdzie tam, żadnego lenistwa! Cały rok spisywała na kartce wszystkie eksponaty, które zamierza ukraść, kiedy wreszcie postanowią zawiesić działalność na miesiąc i odpocząć z dala od siebie. Czekała na ten czas z utęsknieniem. Jej lista miała już co najmniej sto pozycji i wciąż dochodziły nowe. W ciągu miesiąca się z nią nie uwinie, nie ma takiej możliwości. Sam fakt, że kolejne rzeczy z listy znajdują się w muzeach położonych od siebie o kilka godzin lotu, czynił jej zadanie awykonalnym. Uparła się więc, by zdobyć chociaż pięćdziesiąt pierwszych pozycji. Na pierwszym miejscu znajdował się jeden z obrazów Rafaela. Sama nie wiedziała, dlaczego uparła się, by go zdobyć. La Madonna dei Garofani, nie wiedzieć czemu, zrobiła na niej niesamowite wrażenie, gdy po raz pierwszy ujrzała to dzieło. I przyrzekła sobie, że kiedyś będzie w jej posiadaniu.

Wyciągnęła bilet do Londynu. Czekała ją długa podróż.

* * *
Nie lubił angielskiej pogody - za dużo deszczu, zbyt gęsta mgła, wilgotność powietrza powyżej rozsądnej, a do tego wszystkiego ruch lewostronny i nabożny szacunek do królowej - to nie jego działka. Zdecydowanie lepiej czuł się w Paryżu, a najchętniej wróciłby do Stanów, swojej ojczyzny, jednakże skandal, jaki wybuchł po jego ostatnim skoku, wciąż jeszcze odbijał się szerokim echem w pewnych kręgach, których zainteresowania raczej nie chciał wzmagać. Barry (ten jego przyjaciel miał zawsze tendencję do wymyślania dziwnych aliasów i to właśnie był jeden z nich) zaproponował Londyn, który był idealnym miejscem do okradzenia. The British Museum, National Gallery... To drugie miejsce odwiedzał średnio raz w tygodniu i nie mógł się zdecydować, który obraz wybrać. Owszem, były tu Słoneczniki Van Gogha, ale stwierdził, że to zbyt tendencyjne. W końcu któregoś dnia zobaczył go. Zobaczył obraz, który musiał posiąść. Wyciągnął telefon.

- Mozzie, jest robota.

* * *
National Gallery? Co to dla niej! Miała dokładnie opracowany plan, plan bez najmniejszej skazy, przygotowana na wszystko, chociaż była pewna, że żadnych problemów mieć nie będzie. Któż może jej przeszkodzić w zrealizowaniu planu?

* * *
Plan opracowywali wspólnie. Odkąd opuścili Stany, postanowili pracować wspólnie. Tylko przez jakiś czas. Wzajemna pomoc okazała się nieoceniona. Ich plan nie miał żadnej słabej strony. Przewidzieli trudności i zawczasu im zapobiegli. Nikt nie przeszkodzi im w zrealizowaniu planu.

* * *
Sądna noc w końcu nadeszła. Plan, w gruncie rzeczy, był prosty. Wejść, zabrać obraz, wyjść. Nim ktokolwiek się zorientuje. Rankiem kustosz będzie miał problem, a ona będzie już daleko stąd, planując kolejny skok.

Ich plan też był prosty. Wejść, podmienić obraz, wyjść. Nim ktokolwiek się zorientuje. Rankiem nikt nawet nie zauważy zniknięcia obrazu, tyle że zamiast oryginału, będą się wpatrywać w idealną kopię. A oni będą planować, co by tu ukraść następnego.

Nie wiedzieli tylko, że nie ma planu idealnego.

* * *
Znalazła się tutaj! Naprzeciwko dzieła, które zaraz miało wejść w jej posiadanie. Teraz należało szybciutko złapać obraz, zwiniąć się na linie i schować się w jednym z otworów wentylacyjnych, który znajdował się dokładnie nad nią. Szczęście było tak blisko, na wyciągnięcie ręki!

Podeszła do obrazu, omijając lasery, którymi usiana była podłoga. I już, już miała zabrać się za zdejmowanie obrazu, kiedy nagle wszystkie lasery wokół niej zniknęły. Rozejrzała się wokoło niespokojna. Nie słyszała jednak żadnych kroków, oddechów czy innych podejrzliwych odgłosów. Znów poświęciła całą swoją uwagę obrazowi, gdy...

- Hej! - usłyszała czyjś krzyk za sobą.

Popatrzyła się na krzyczącego i już wiedziała, że nie ma do czynienia z kustoszem, policją czy inną osobą, która byłaby w stanie wpakować ją za kratki za próbę kradzieży. Przed nią stał po prostu inny złodziej.

- Krzycz głośniej, a zaalarmujesz całe miasto - ofuknęła go. - A teraz wybacz, ale muszę zdobyć ten obraz - dodała. - Byłabym wdzięczna, gdybyś poszedł sobie kraść gdzieś indziej.

Lecz nim zdołała zabrać się z powrotem do pracy, mężczyzna już stał koło niej i mówił:
- To ty wybacz, ale zamierzam przywłaszczyć sobie właśnie ten obraz.
- Ale to jest MÓJ obraz! - oburzyła się ona.
- To się okaże - odpowiedział jej on.
- Łapy precz! Muszę mieć ten obraz! - warknęła.
- Nie wyglądasz na specjalnie nim urzeczoną...
- Na jaką wyglądam, to wyłącznie moja sprawa. A to jest MÓJ OBRAZ. Nie waż się go dotykać! - stanęła przed obrazem, rozkładając szeroko ramiona, jakby chciała go obronić przed tym... tym bezcześcicielem!
- O ile dobrze kojarzę, to jest obraz Rafaela. A teraz przesuń się, nie pozwalasz mi pracować - odparł jej mężczyzna i chciał ją przesunąć, ale przeliczył się. Nie była może ona najlepsza w sztukach walki, ale on o sztukach walki nie wiedział nic. Tak też nie minęło pięć sekund, kiedy leżał na podłodze, próbując poskładać się w całość. Tymczasem ona zabrała obraz, zwinęła go i właśnie zaczęła przymocowywać linę do swojej uprzęży, by skorzystać z przyjemnego i ciasnego przewodu wentylacyjnego.
- O nie, nie uciekniesz z moim obrazem! - krzyknął on i złapał ją za nogę. W ostatniej chwili. Jeszcze moment, a zniknęłaby na zawsze z Rafaelem, który on zapragnął mieć w swojej kolekcji.
- Za nic w świecie go nie dostaniesz! - pisnęła, zakręciła się wokół liny, ale Rafaela z ręki nie wypuściła. Był zbyt cenny.

Walczyli tak kilka minut. W końcu oboje zakleszczyli się w swoich objęciach, a żadne z nich nie było w stanie zrezygnować z obrazu, dla którego tu przyszli.

- A właściwie... po co ci ten obraz? - zapytał on.
- Po... bo tak. - odpowiedziała ona.
- To rzeczywiście dobry powód - skomentował on.
- Nie twój interes - odparowała ona.

Walczyli znowu, ale szala zwycięstwa pozostawała w równowadze.

- Nudzi mnie już to - powiedziała ona.
- W takim razie zrezygnuj - odparł on.
- Nigdy w życiu!
- Znajdą nas tu rankiem... - zaczął on.
- Weź sobie cokolwiek innego! - zaproponowała ona. - Pomogę ci wykraść...
- Nie. Chcę Rafaela. - odrzekł on tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Nie dostaniesz Rafaela, bo jest mój. Byłam tu pierwsza! - zauważyła ona.
- To nie ma znaczenia.

I znów walczyli, ale ich położenie się nie zmieniało.

- To już tak przy okazji... - zaczął on.
- Co? - przerwała mu ona, nie spuszczając z oczu JEJ Rafaela.
- Może poznam twoje imię? Żeby na przyszłość nie wchodzić ci w drogę - dodał szybko.
- Parker - powiedziała ona i wzruszyła ramionami.
- Parker...? - powtórzył on, jakby oczekiwał czegoś więcej.
- Po prostu Parker. A ty, który śmiałeś spróbować ukraść MÓJ obraz? - zapytała ona.
- Neal... Caffrey. Po prostu Neal Caffrey. - odpowiedział jej on.

I znów kilka kroków w lewo, kilka w prawo, zmiana ręki, zmiana nogi. Stan równowagi.

- Oddaj... mi... ten... obraz... on... jest... mój! - krzyknęła Parker. Miała dość tej walki, ale zadanie musi zostać wykonane. Obiecała sobie pięćdziesiąt pozycji, nie mniej, nie mogła zawieść siebie samej.
- Co chcesz za ten obraz? Oddam wszystko - w chwili słabości zaproponował Neal.

Uścisk Parker na Rafaelu jakby zmalał.

- Wszystko? - zapytała.
- W granicach rozsądku - odparł Neal.
- Mojego czy twojego?
- Mojego.
- Och, nie sądzę, widzisz, to ja mam cię w szachu - powiedziała Parker.
- W szachu? Nie żartuj sobie, moja droga.
- Ale wiesz co? Mam dziś dobry dzień - zaczęła złodziejka. - Mam też plan.
- Zamieniam się w słuch - odrzekł jej Neal. - Albo raczej zamienię się, jak znajdziemy się w bezpieczniejszym miejscu. Naprawdę sądzisz, że powinniśmy tu odbyć dyskusję?
- Proponuję dach - powiedziała od razu Parker.
- Dach? A niby jak się stamtąd później wydostanę?
- To niech będzie już na mojej głowie.
- Zaufać ci? Chyba śnisz.
- Nie dostaniesz Rafaela... - zaczęła Parker i Neal przystał na jej zasady. Mógł dać się złapać za włamanie i próbę kradzieży lub nie dać się złapać w ogóle, nawet jeśli Rafael ostatecznie nie trafi w jego ręce (na razie). Druga opcja jest zdecydowanie lepsza.

* * *
Na dachu Parker wyciągnęła z kieszeni kartkę wyrwaną najprawdopodobniej z jakiejś książki. Neal zerknął jej przez ramię, by dowiedzieć się, co na niej jest, ale wcale nie musiał się uciekać do fortelu. Parker podała mu jakąś listę, na której było co najmniej sto pozycji, począwszy od Rafaela, którego trzymali właśnie w dłoniach.

- Moja propozycja jest taka... - zaczęła Parker.
- Zamieniam się w słuch - odparł jej Neal.
- Pomożesz mi ukraść wszystkie pozycje z tej listy w ciągu miesiąca, a Rafael będzie twój. - powiedziała na jednym oddechu.
- Chyba sobie żartujesz...

Ale Parker nie wyglądała, jakby żartowała. Neal starał się szybko rozważyć wszystkie za i przeciw.

- Dobrze - skapitulował w końcu. - Rafael jest twój - puścił tubkę z obrazem.

Parker nie wyglądała jednak na zadowoloną i Neal nie mógł zwyczajnie odejść i zostawić ją na tym dachu, samotną, z Rafaelem, z niespełnionym marzeniem (bo już zdążył zauważyć, że lista składająca się z tych wielu, wielu pozycji była jej marzeniem). W końcu musiał się ugiąć.

- Po ponownym namyśle... - nie zdążył nawet dokończyć, bowiem Parker z dzikim piskiem rzuciła mu się na szyję.
- Jesteś kochanykochanykochany! - krzyknęła i pocałowała go prosto w usta. - Kochany! - krzyknęła raz jeszcze, a Neal zaczął się zastanawiać, kiedy będzie tego żałować.

Miał się przekonać, że nigdy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Rory Gilmore
Jazda Próbna
Jazda Próbna


Dołączył: 11 Lip 2011
Posty: 6312
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Westeros
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 23:38, 22 Wrz 2012    Temat postu:

awww! Jakie ossom zakończenie! Fik superowy! Zabiła mnie ta wymiana zdań przed obrazem Jak małe dzieci się kłócą o grabki i szpadelek tak Parker z Nealem o obraz Super!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ave
Dzida Kutnera


Dołączył: 23 Mar 2008
Posty: 7239
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 28 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z sypialni Wilsona
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 0:30, 23 Wrz 2012    Temat postu:

Bomb in the pocket


Cytat:
Pamiętał jeden raz, gdy próbował wysłać sms'a. Chwilę później Neal zadzwonił do niego, pytając, czy przypadkiem nie jest pijany i nie leży gdzieś w rynsztoku, mając nadzieję, że pomoc skądś nadejdzie. Więcej Peter nie pisał.



evi, na początku myślałam, że chcesz zabić Petera... ostatecznie zabiłaś Neala. Niefajnie.
Ale fik fajny. Lubię takie mocne uderzenie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 16:09, 23 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 8
Tytuł: Misja "Kawa"
Autor: evi
Fandom: Pingwiny z Madagaskaru
Uwagi: brak spojlerów
A/N: Pomysł na wykorzystanie tego fandomu przyszedł już daaaaawno temu. Wprowadzenie go w życie nie okazało się tak problematyczne, jak na początku sądziłam. Chyba jestem zadowolona z tego, co powstało. Indżoj


- Szefie, szefie, szefie! - machając skrzydełkami, Szeregowy wpadł do pingwiniej jamki. Gdyby miał te skrzydełka nieco większe, na pewno oderwałby się już dawno od ziemi i poszybował w przestworza - tak bardzo coś go zaintrygowało lub też przeraziło. Po pierwszych słowach nie można było rozróżnić uczuć nim targających. - Szefieeeeeee! - zaskrzeczał w końcu, nadając swojemu głosowi brzmienie jeszcze bardziej piskliwe niż zwykle.

Skipper podniósł się ze swojego łóżeczka, odrzucił książkę, której lekturze się poświęcał w porze sjesty.

- Szeregowy, spokój! - zaskrzeczał szef i założył skrzydełka na piersi. - Co i jak bardzo strasznego się stało, że ośmielasz się przerwać mój poobiedni odpoczynek?

Szeregowy zasalutował Skipperowi i wciąż machając skrzydełkami, zaczął opowiadać.

- Szefie, ojej, ojej, stało się coś strasznego! Ojej, ojej, naprawdę strasznego!
- Tak, tak, tego już się domyśliłem - przerwał mu Skipper. - Szeregowy, opowiadać mi natychmiast! Bez owijania w banany, jak to robią człekokształtne!
- Szefie, ojej, ojej - Szeregowy złapał się za głowę. - Strażniczka Alice... ona... ona... ojej, ojej, zabrała nam automat do kawy!
- Ożesz kopytko! - krzyknął Skipper. - Dopiero teraz mi o tym mówisz?! - szef podbiegł do czerwonego przycisku znajdującego się na ścianie. - Ogłaszam czerwony alarm, ogłaszam czerwony alarm - krzyknął do megafonu umiejscowionego tuż obok, po czym wcisnął przycisk. W pingwiniej jamce dało się słyszeć przeraźliwe "io io io", które przywołało Kowalskiego i Rico.
- Szefie, czerwony alarm? Czy to człekokształtne wysysają mózgi? Inwazja kotów o czerwonych oczach? A może nowy odcinek "Czerwonego anioła"?
- Blableoujeooo - zaskrzeczał do duetu Rico. Miał nadzieję, podobnie jak Kowalski, że wreszcie telewizja pokaże kolejny odcinek ich ulubionego serialu. Ostatni zakończyli, ożesz kopytko, takim cliffem, że od tygodnia w zoo wszyscy chodzili lekko poddenerwowani. Najbardziej z nich wszystkich stresowała się Marlenka, która codziennie zaglądała do pingwiniej jamki co najmniej trzy razy, pytając się "Czy jest już nowy odcinek? Czy jest już nowy odcinek?" i odchodziła zła i smutna, ze zwieszoną głową.
- Kowalski, nic z tych rzeczy... - ale nim Skipper zdążył coś jeszcze wyjaśnić, głowa Marlenki pojawiła się w drzwiach.
- POMOCY! - wrzasnęła, aż wszystkie pingwiny (nawet zachowujący zwykle w takich sytuacjach zimną krew Rico) podskoczyły.
- Marlenko, kontrolujemy sytuację - powiedział Skipper, gdy tylko pierwszy szok minął. Podszedł do Marlenki, poklepał ją po plecach i zdecydowanym ruchem odprowadził z powrotem do drzwi, gdyż wydra zdążyła już opanować całą jamkę.
- Nic nie rozumiesz! Zobacz, co się dzieje! - pisnęła Marlenka i złapała Skippera mocno za skrzydełko. Pociągnęła go ze sobą na powierzchnię, a ich oczom ukazał się smutny widok. Wszystkie zwierzęta leżały na swoich terytoriach jak bez życia. Z różnych stron dochodziły dziwne odgłosy. Tylko zawsze pełen energii Mort biegał w tę i z powrotem, śpiewając "Stopa Króla Juliana piękna jest, oho!".
- Marlenko, pozwól się tym zająć zawodowcom - odpowiedział jej Skipper, który patrzył niewzruszony na ospałe zoo. - Nie bez powodu ogłosiłem czerwony alarm! - dodał dumnie.
- Czerwone co? - Marlenka bez swojej dziennej dawki kofeiny miała nieco opóźnione kojarzenie.

Skipper puścił pytanie mimo uszu i nim wydra była w stanie się zorientować, już go koło niej nie było.

- Panowie, operację "Kawa" czas zacząć! Zoo bez niej funkcjonować nie może! Strażniczka Alice nas pozbawiła należnych nam przywilejów! Kowalski, plan!

Kowalski wyskoczył do przodu, rozwinął rulonik, który miał przygotowany na kryzysowe sytuacje i począł objaśniać zawarte na nim oznaczenia.

- To jest strażniczka Alice. To jest automat z kawą. Strażniczka Alice zabiera automat z kawą w nieznane miejsce. Po dodaniu średniej ilości zużytej kawy na produkcję jednego kubeczka trunku dziennie i pomnożeniu tego przez ilość wody w litrach, jaka jest przepompowywana w miesiącu przez tzw. kran kawowy, oraz wyliczeniu prawdopodobieństwa zwrotu kosztów naprawy naszego starego radioodbiornika przy przyjęciu założenia, że... - Kowalski coś tam jeszcze pod nosem poopowiadał, ale reszta pingwinów na słowie "dodaniu" zdążyła już się wyłączyć. - Trzysta pięćdziesiąt dni i dwadzieścia osiem godzin! Za tyle czasu powinniśmy odzyskać automat z kawą bez naszej boskiej ingerencji. - podsumował w końcu Kowalski.
- Kowalski, to nie jest odpowiedź, jaką chcieliśmy usłyszeć! - krzyknął Skipper.
- Szefie, obliczenia nie kłamią... - odparł mu Kowalski.

Skipper wyrwał kartkę z obliczeniami Kowalskiemu z łapki i podał ją Rico. Wszyscy domyślamy się, co z kartką się stało.

- Panowie, plan jest taki...

* * *
- Szefie, nic nie widzę! - zapiszczał Szeregowy i zamachał przy tym zwyczajowo łapkami.
- Bo nie masz włączonego noktowizora, ośle! - odparł mu Skipper i skrzydełkiem zamachnął się na Szeregowego.

Była noc. Kowalskiemu w końcu, po zastosowaniu skomplikowanych obliczeń, udało się zlokalizować automat do kawy. Znajdował się on w jednym z magazynów, niedaleko terytorium człekokształtnych. Zdobycie automatu nie wydawało się karkołomnym zadaniem.

- Panowie, nim się obejrzymy, automat będzie już na właściwej pozycji - powiedział im Skipper. O dziwo, ich plan był tym razem bez skazy i tak też zadziałał. Rico wypluł kilka kluczy, z których jeden okazał się pasować idealnie do drzwi magazynu. Kowalski idealnie obliczył wagę automatu do kawy i przygotował odpowiednie urządzenie do przenoszenia. Nim się wszyscy obejrzeli, automat znów znajdował się w swoim zwykłym miejscu.

Był tylko jeden problem...

- Dlaczego to głupie pudło nie robi kawy? Gdzie jest moja kawa? Nie słyszę buczenia machiny, czy to dobrze? Przedtem zawsze słyszałem! - zwierzęta z zoo, gdy tylko ujrzały, że automat jest na miejscu, podniosły swoje ciężke tyłki i powolnym krokiem, angażując ostatki sił, powlokły się w kierunku automatu. Jakież więc było ich zdziwienie, kiedy po naciśnięciu przycisku odpowiadającego wybranemu napojowi nic się nie stało.
- Gdzie jest kawa? Życie bez kawy jest życiem straconym! - lamentowali wszyscy bez wyjątku.

Kowalski postanowił podejść do sprawy, jak zwykle, naukowo. Opukał, ostukał automat i w końcu zakrzyknął:
- Aha! Wiem, w czym leży problem!

Wszystkie zwierzęta popatrzyły na niego jak na archanioła.

- Kawa się skończyła! - powiedział i otworzył drzwiczki, za którymi powinny znajdować się ziarenka rzeczonej kawy.

Zwierzęta podniosły larum. Nawet koty, którym obojętny był los automatu i doprawdy nie rozumiały całego tego poruszenia spowodowanego utratą obrzydliwego, w ich mniemaniu, trunku, przyłączyły się do ogólnego zamieszania. Liczyły być może, że któraś z antylop zgubi swoje stado i wpadnie im w ręce. Łapy. Zęby. (Nad antylopami jednak coś/ktoś czuwał, ostały się całe i zdrowe.)

- Ciszaaaaaaa! - krzyknął Skipper. - Rozejść się! - rozkazał. - Już my się zajmiemy sprawą kawy... - dodał nieco ciszej, a potem powiedział szeptem, który usłyszały tylko inne pingwiny - węszę tutaj jakiś spisek... Panowie! Do roboty! Naszym przeznaczeniem jest czuwanie nad tym zoo!

Reszta nocy upłynęła pingwinom na planowaniu, podglądaniu, szyfrowaniu, rysowaniu, budowaniu i innych dziwnych czynnościach, o których nikt nie chciałby wiedzieć. Gdy tylko wzeszło słońce dnia następnego, spracowane pingwiny padły ze zmęczenia jak muchy. Brak kawy wychodził im bokiem.

Kiedy się przebudzili, południe było w pełni. Słońce mocno przygrzewało, zoo dawno już było otwarte dla zwiedzających, a zwierzęta, mimo braku codziennej dawki kofeiny, jakoś dawały sobie radę. Skipper wezwał swoich towarzyszy na tajne zebranie, ostatnie przed rozpoczęciem akcji "Kawa". Wtem...

- Blablajeojenataje! - zawył Rico i podbiegł do telewizora.
- Czerwony alarm? Rico, co się stało? - Skipper próbował uspokoić pingwina, który wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć.
- Czerwonyblablaiojemajeto aniołbleblajejeje! - udało się wykrztusić Rico.

Kowalski natychmiast podbiegł do czerwonego przycisku i wołając przez megafon, ogłosił:
- Czerwony anioł, nowy odcinek, powtarzam, NOWY ODCINEK!

Nim się obejrzeli, w jamce pingwinów zaroiło się od różnych gości, fanów serialu, którzy oczekiwali z utęsknieniem kolejnego odcinka. Nikt by nie podejrzewał, że zwierzęta wyglądające na zmęczone (ach, ten niedobór kawy) potrafią się tak szybko przemieszczać.

- Włączaj! - rozkazał Skipper i na ekranie pojawił się nie kto inny, ale Czerwony anioł we własnej osobie.

- Jaśniepan Ameryk kazał zameldować...

I tak spisek kawowy odszedł w niepamięć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alcusia
Alice in Downeyland


Dołączył: 18 Kwi 2011
Posty: 2838
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 30 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:21, 23 Wrz 2012    Temat postu:

evi napisał:
- Szefie, szefie, szefie! - machając skrzydełkami, Szeregowy wpadł do pingwiniej jamki.


Skrzydełka? a byłam pewna, że pingwiny to nieloty

Bardzo mi się podoba fik szybka akcja, zabawne teksty - czyli to, co w pingwinach najlepsze intryguje mnie tylko ten Czerwony Anioł gdzie można obejrzeć?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Alcusia dnia Nie 20:21, 23 Wrz 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
evi
Messi Oosom Łajf
Messi Oosom Łajf


Dołączył: 05 Lip 2008
Posty: 8577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: skądinąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:33, 23 Wrz 2012    Temat postu:

HMF WSKAZÓWKA NR 7
Tytuł: Road to hell
Autor: evi
Fandom: The Avengers
Uwagi: spojlerów niewiele, bo jakieśtam są, ale raczej do Thora niż do filmu z fandomu
A/N: Nie miałam wena, nie miałam, aż tu nagle oświeciło mnie i bum! Fik jest. Indżoj. (Eriśsiowi dedykuję )


Puk. Puk.

- Proszę wejść! - dr Abernathy krzyknęła z głębi swojego gabinetu. - Czekałam na pana, proszę zamknąć drzwi - dodała, kiedy jej pacjent wszedł już do środka.

Rzeczony pacjent popatrzył na dr Abernathy krytycznie. Włosy w nieładzie, zero makijażu, stara garsonka (zaraz, zaraz... skąd on znał takie słowa? Zaniepokoił go ten fakt), buty na płaskiej podeszwie (jasne, były wygodne, ale kobieca stopa potrzebuje szpilki od czasu do czasu. Dr Abernathy nie wyglądała na kobietę, która obeznana jest z tym wynalazkiem ludzkości. I znowu pacjent przeraził się swoją wiedzą. Bezużyteczną zgoła). Dr Abernathy z pewnością jest samotną kobietą, mieszkającą w kawalerce, pielęgnującą kilka roślinek na parapecie. (Teraz pacjent wydawał się zaskoczony swoimi umiejętnościami dedukcji. Ludzie nie byli jego "area of expertise".)

Teraz przyszła pora na inspekcję gabinetu. Kilka obrazków na ścianach (kto by chciał coś takiego wieszać? Może na człowieka dobrze działają te... motywatory, kto tam zna do końca rasę ludzką? Patrzcie! Kolejny argument na to, by ich zniewolić.) Żadnych zdjęć (pacjent zauważył, że ludzie mają ten irytujący nawyk, by wszystko, ale to wszystko dokumentować zdjęciami. Okropieństwo. Poćwiczyliby pamięć, a nie przesuszali sobie mózg, używając tego całego... APARATU.), za to dużo różnych dyplomów (i kto tu ma manię wielkości i przerośnięte ego?) i nagród (jak wyżej). I sofa. Skórzana (skóra jest całkiem w jego stylu. Odkąd ubrali go we flanele, nie mógł się pozbyć wrażenia, że jest nagi - co na pewno spodobałoby się tej Ziemiance spod trzynastki, ilekroć przechodził koło jej pokoju, a przechodzić musiał, bo na końcu korytarza znajdowała się łazienka, mrugała do niego i uśmiechała się, pewnie w swoim mniemaniu zalotnie. A jego przechodziły ciarki.).

- Dobrze, panie... panie... - zaczęła dr Abernathy, podczas gdy pacjent wciąż stał przy drzwiach, zastanawiając się, jak do cholery odzyskać swoje jestestwo. - Jak pan by chciał, by się do pana zwracać? - skapitulowała w końcu dr Abernathy.
- Wierzę, że masz w aktach moje imię, przeklęta Ziemianko - mruknął pacjent w odpowiedzi.
- Nie ma powodu, by się unosić, panie... Loki - powiedziała dr Abernathy z wyższością. I pomyślała: "Nic dziwnego, że ten człowiek ma problemy psychiczne. Jak można pozostać w stanie równowagi psychicznej, kiedy rodzice dadzą dziecku tak na imię?".

Pacjent zwany Lokim wzruszył tylko ramionami. Na Odina, jaka ta Ziemianka jest beznadziejna. Miał do czynienia z wieloma różnymi osobnikami człowieczymi, ale to już przesada. Te dyplomy i nagrody rozdają tu chyba na jakimś targu staroci. (Fakt, że wiedział, co to jest targ staroci, napawał go grozą. Zbyt długo siedział na Ziemi, zbyt długo.)

- Pozwoli pan, że rozpoczniemy sesję. - zawyrokowała dr Abernathy. - Będę zwracała się do ciebie po imieniu, Loki, jeśli ci to nie przeszkadza, a wierzę, że tak nie jest. - Loki wyglądał, jakby chciał coś wtrącić, ale dr Abernathy nie była w ciemię bita, nie dała sobie przerwać. - Nazywam się Amelia Abernathy, możesz się do mnie zwracać po prostu Mia.

Ludzie są dziwaczni. Ta kobieta ma na imię Amelia czy Mia? Nic dziwnego, że ma jakieś zaburzenia emocjonalne, skoro nawet nie umie się identyfikować z jednym imieniem. Pewnie ma tą... to całe rozdwojenie jaźni, na które również cierpi John-Johanna spod piątki. (Dlaczego przyszło mu do głowy to porównanie? Poczuł, że traci grunt spod nóg. A co, jeśli naprawdę nabawił się jakiejś choroby psychicznej?)

- Och, co ze mnie za gapa! - zawołała Amelia-Mia. (Gapa? No co ty nie powiesz?) - Usiądź, proszę, jak ci wygodnie! Cała sofa jest twoja. (Moja? Okej, w takim razie żądam takiej w moim pokoju. Natychmiastowo. Niech no tylko odzyskam trochę swoich mocy, a zrobię z niej porządne wdzianko.)

- Dobrze, zacznijmy.
- Mam wrażenie, że już dawno zaczęliśmy, ale plotłaś trzy po trzy, więc nie chciałem ci przerywać, AMELIO. - odparł na to Loki, sadowiąc się wygodnie na kanapie.
- Widzę, że pojawiła się u ciebie chęć podyskutowania. Bardzo dobrze. Podziel się ze mną tym, co cię trapi.
- Co mnie trapi? - śmiech Lokiego wypełnił cały gabinet. - Ziemianko! (Nagle uświadomił sobie, że to słowo brzmi bardzo zbliżenie do "ziemniaku" i prawie zjechał z sofy, nagły atak śmiechu był nie do powstrzymania.) Nie masz zielonego pojęcia, jak skomplikowane i trudne jest moje życie! Nie sądzę, byś kiedykolwiek zrozumiała reguły rządzące moim światem. - popatrzył na nią z powątpiewaniem.
- Wypróbuj mnie - zachęciła go dr Abernathy. - Jaki jest ten TWÓJ świat? - zapytała, a w swoim notesiku zapisała "urojenia".
- Nędzne są te twoje sztuczki. Nie zmusisz mnie do mówienia. Już ja wiem, co ty z tą swoją wiedzą zrobisz. Chociaż w sumie... dlaczego nie? Przyleziecie na moją planetę, to was wykończymy, zanim powiecie "jestem w domu!". Chociaż kto tam wie Thora, on pała do was miłością. Spłoniecie od tej miłości... - Loki rozkręcił się, a kiedy on się rozkręca, trudno przerwać potok słów dobywających się z jego strun głosowych.
- Kim jest Thor? - wtrąciła się Amelia, kiedy Loki przerwał, by nabrać powietrza.
- To mój żałosny starszy brat. Przyrodni.
"Kompleks niższości" - zanotowała dr Abernathy.
- A rodzice?
- Nie znam.
- Jak to? Chyba ktoś cię wychowywał? - zdziwiła się Amelia-Mia.
- A. To. Tak. Para bogów, którzy nieustannie faworyzowali mojego brata. W końcu ich rodzony. I doprawdy nie rozumiem, po co im ja byłem.
- Na pewno rodzice cię kochali.
- Sugerujesz, że już przestali? - oczy Lokiego zwęziły się niebezpiecznie.

Dr Abernathy nie znała jeszcze pacjenta, ale gdyby uważniej prześledziła stronę trzysta osiemdziesiątą piątą jego akt (oczywiście, nie można jej winić, że ponad tysiąc stronicową historię choroby Lokiego przebiegła tylko wzrokiem, skupiając się uważniej jedynie na najnowszych wzmiankach), wiedziałaby, że tak zwężone oczy nie zapowiadają niczego dobrego. Mogło dojść do rękoczynów. (Chociaż, prawdę powiedziawszy, Loki nie bardzo chciał dotykać dr Abernathy swoimi dłońmi. Gdyby tylko miał rękawiczki...)

- Ależ nie, nie! - zaprzeczyła dr Abernathy (nie otrzymała tych dyplomów i nagród na ładne oczy). - Miałam wrażenie, że mówisz o rodzinie w czasie przeszłym.
- Czas przeszły? Nie przypominam sobie. - Loki nie dał się tak łatwo zwieść. Nie ufał tej kobiecie. Ba! Nie ufał w sumie żadnemu Ziemianinowi. Oni nadawali się tylko do rządzenia, na Odina, co za idioci!
- Wróćmy do opowieści...
- Ależ ja nic nie opowiadałem. Odpowiadam na pytania, podobno tak się tutaj robi.
- Tutaj?
- Na Ziemi. (Słowo daję, Ziemianie nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać swoją głupotą. Na pewno łatwo by ich było zniewolić. Przed oczami stanęła mu pani spod trzynastki. A takich ludzi, jak właśnie ona, nie musiałby nawet zniewalać. Miał wrażenie, że zrobiłaby wszystko, o co by ją poprosił. Teraz dopiero przyszło mu do głowy, żeby to wykorzystać. Tak. To dobry początek.)
- Sugerujesz, że pochodzisz z innej planety?
- NIC NIE SUGERUJĘ - wycedził przez zęby Loki. - Przyswój to sobie: ja POCHODZĘ z Asgardu. Właściwie to mój przybrany ojciec wykradł mnie z Jotunheim, o którym teraz nie mam zamiaru wspominać, więc przyjmijmy, że jednak Asgard.

Dr Abernathy podkreśliła grubą krechą "urojenia" i dopisała "problemy rodzinne".

- W tym... Asgardzie... jak wyglądało twoje życie?
- Na Odina, jesteś ciekawska. A jak się panu spało? A jak się dziś czujemy? A tableteczki wzięliśmy? A smakował obiadek? - Loki próbował przedrzeźniać pielęgniarkę, która zajmowała się nim i, szczerze, udało mu się to setnie.
- Dlaczego nie chcesz rozmawiać o przeszłości?
- Dlaczego TY chcesz rozmawiać o mojej przeszłości? - odparował jej Loki.
- Leży mi na sercu wyłącznie twoje zdrowie.
- Nagle wszyscy się mną interesują. Gdybym wiedział, że choroba psychiczna sprawia, iż wszyscy są tacy... milusi i słodzisi (aż zatrząsł się wewnętrznie, wymawiając te słowa), to bym chyba zaczął ją insynuować już w wieku lat pięciu. Może wtedy ojciec kochałby mnie mocniej niż Thora. W końcu byłbym CHORY.
- Sugerujesz, że teraz NIE jesteś?

Loki niecierpliwie wzruszył ramionami.

- Zrozum, Ziemianko, że BOGOWIE, a tak się składa, że jestem jednym z nich, NIE chorują. Nie licząc oczywiście ran odniesionych w bitwach. No i tych, jak to wy tu nazywacie? O, śpiączek! W jedną zapadł mój ojciec.
- Czyli, jeśli cię dobrze rozumiem, to wszystko to...?
- Uwzięliście się na mnie - mruknął Loki. - Jakbym nie wiem CO wam zrobił. A ja tylko chciałem, całkiem słusznie, zająć się wami, jak należy. Widać, że daleko wam do geniuszu. Przydałaby się silna ręka. Inteligentny mózg.
- I ty miałbyś nim być?
- Ja nim JESTEM, Amelio.
- Inteligentny mózg nie straszy ludzi, lecz daje im nadzieję i zachęca do działania.
- To dlatego macie tu taki chaos - odparł Loki. - Szczypta przerażenia i zaczniecie chodzić jak w zegarku. Wtedy nawet zniknie problem głodu i braku wody pitnej w Afryce. (Na Odina, skąd on brał te argumenty? W tych różowych tabletkach, które dawali mu co wieczór do kolacji, musiały być jakieś dziwne związki chemiczne. Czyżby oni go próbowali UCZŁOWIECZYĆ?)
- Nie sądzę, by to była kwestia silnej ręki.
- Nie? A kto wydaje miliony dolarów (jaka śmieszna nazwa waluty! Jakby nie można było płacić złotem.) na do niczego nieprowadzące wojny w Iraku i Afganistanie? (Okej, teraz już naprawdę był przerażony.)
- Czy coś cię zaniepokoiło? - zapytała się dr Abernathy, albowiem nie chciała przyznać, że coś w tym ostatnim argumencie Lokiego było. Świr (nigdy nie nazywała swoich pacjentów świrami, ale wybaczcie, TEN się sam o to prosił) zauważył... nie! O nie, nie będzie teraz rozmyślać nad wziętymi z księżyca argumentami swojego pacjenta.
- Dlaczego miałoby mnie coś zaniepokoić? - Loki przyjął postawę obronną.
- Niepokój zarysował się na twojej twarzy.

(Jasne. I co jeszcze? Odin zmaterializował się za jego plecami?)

- Ach, oczywiście, że jestem niespokojny. Zamknięto mnie tu wbrew mojej woli!
- Tak działają szpitale psychiatryczne, kiedy ktoś zagraża bezpieczeństwu swojemu i innych.
- Więc zrozumcie wreszcie, że, przyznaję, ta część planu jest troszeczkę... do poprawy, po inwazji na Ziemię, zapewniłbym wam wszystkim bezpieczeństwo, jakie się wam nigdy nie śniło. A moje dobre intencje zostały niedocenione. Zupełnie. - krzyknął Loki.
- Loki, wybacz, że pytam, ale czy ty miałeś kiedyś... kobietę?
- Hę?
- Czy obcowałeś z nią...? - dr Abernathy, nie wiedzieć czemu, nie czuła się komfortowo, pytając o to tego pacjenta. (Oj, po prostu nie chciała przyznać, że tak jak tysiące kobiet na tej przeklętej planecie, Loki zwyczajnie ją pociągał. Zły facet w skórze? Hej! Która by nie zwariowała na jego punkcie! Ziemianie...)
- Nie widzę związku - odparł Loki.

Dr Abernathy zapisała "napięcie seksualne" oraz "wstrzemięźliwość?", a także "czy on jest prawiczkiem? DOWIEDZIEĆ SIĘ!".

- O. - Amelia spojrzała na zegarek. - Widzę, że nasz czas już minął. Muszę ci powiedzieć, Loki, że to była bardzo dobrze spożytkowana godzina. Jesteśmy na dobrej drodze do całkowitego wyleczenia. To twoja droga do szczęścia, pozwolę sobie tak to ocenić.
- Chyba do piekła, Amelio Ziemianko, do piekła - mruknął Loki.
- Nie bądź taki negatywnie nastawiony! - krzyknęła dr Abernathy. - A teraz możesz już wrócić do siebie. Jutro zapraszam o tej samej porze.

Loki wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami. (O nie, znów będzie musiał przejść koło trzynastki. Na Odina, ta kobieta przyprawiała go o mdłości! Musi zacząć dopracowywać swój plan ucieczki. Nie wytrzyma tutaj kolejnych dwudziestu czterech godzin. No, chyba, że go uczłowieczą. A to by była niepowetowana strata dla ludzkości.)


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez evi dnia Nie 20:59, 23 Wrz 2012, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Konkursy / Fikaton Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin