Forum House M.D Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Przekraczając granice + Bonus [Z]
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 15:32, 22 Lut 2011    Temat postu: Przekraczając granice + Bonus [Z]

Kategoria: friendship

<i>Zweryfikowane przez Agusss</i>

Ekhm...
[Rozgląda się niepewnie. Pusto. Głucho. I dużo krzeseł na widowni. A obok kosze z pomidorami. Rozgląda się jeszcze raz niepewnie. Chrząka i zaczyna]
Ekhm..
To mój debiut na Horum więc proszę mnie nie bić i nie obrzucać pomidorami ani salaterkami. (Tak, jestem świadoma, że niektórzy je noszą przy sobie) Proszę jednak o szczerą opinię i równie szczere komentarze – nawet te bolesne. A może zwłaszcza takie. Opowiadanie – cytując Tygrysolkę – jest oryginalne i nietypowe (czy jakoś tak ).
Betowałą a_capella, za co niech jej będą dzięki.

Edit: Niestety nie wiem jak wstawić emotke z odpowiednim znaczkiem wiekowym, ale opowiadanie mieści sie raczej w +13. Prosiła bym bardzo żeby ktoś bardziej oświecony, albo i samo moderatorstwo gdyby mogło mi powiedziec lub zrobić za mnie to byłabym wdzięczna.
A ta data przy tytule to data wstawienia (narośle z Mirriel).

Przekraczając granice

Wszystko sprowadza się do linii. Linia mety na końcu stażu, czekanie w kolejce do szansy na operację. I wreszcie, najważniejsza, linia oddzielająca ciebie od ludzi, z którymi pracujesz. Niedobrze jest zbyt się spoufalać, zawierać przyjaźnie. Potrzebne się granice między tobą i resztą świata. Inni ludzie są zbyt zagmatwani. Wszystko sprowadza się do linii. Rysowanie linii na piasku i modlenie się, żeby nikt ich nie przekroczył. [...] W pewnym momencie musisz podjąć decyzję. Granice nie oddzielają innych ludzi od ciebie. One odgradzają ciebie. Nasze życie jest pokręcone. Tak już zostaliśmy stworzeni. Więc możesz marnować czas na rysowaniu granic albo możesz żyć, przekraczając je. Ale niektóre granice... są zbyt niebezpieczne, by je przekraczać. Jednak jeśli odważysz się zaryzykować, widok po drugiej stronie jest spektakularny.

Chirurdzy, Meredith

Prolog

Gregory House zaczął podrzucać piłeczkę do góry. Pacjent w tym momencie był stabilny, ale w każdej chwili mogło się to zmienić. House zmarszczył brwi, automatycznie łapiąc piłkę. Dalej nie wiedział, co go zabija. Diagnosta złapał po raz ostatni zabawkę i ruszył w stronę gabinetu Wilsona. Bezceremonialnie otworzył drzwi i wparadował do środka. Nie zdążył jeszcze nawet usiąść na wygodnej kanapie Jimmy’ego, kiedy zadzwonił jego telefon. Wyciągnął go szybko i zerknął na ID. Zbladł. Nie spodziewał się, żeby ta osoba dzwoniła o tej porze. Żeby w ogóle dzwoniła. Odebrał, nie przejmując się siedzącym za biurkiem Wilsonem.

- Tak?

Słuchał przez chwilę marszcząc brwi, a z jego twarzy odpłynęła cała krew, co nie uszło uwadze Wilsona.

- Zaraz będę.

Rozłączył się.

Przez chwilę siedział wpatrzony niewidzącym wzrokiem w drzwi, kiedy nagle wstał. Otwierając je, usłyszał Wilsona.
- Kto dzwonił? Gdzie idziesz? Coś się stało?

Zatrzymał się w progu. Wzdychając obrócił się w stronę onkologa. Był blady i denerwował się. Wiedział, że zbycie natręta nie wyjdzie mu zbyt naturalnie, ale musiał chociaż spróbować.

- Dziwka. Powiedziała, że czeka na mnie pod szpitalem. Znowu pomyliły jej się adresy - powiedział obracając się i zamykając za sobą drzwi.

~ * ~

Następnego dnia nie zjawił się w szpitalu. Zadzwonił jedynie do Cuddy i powiedział, że bierze zaległy urlop z zeszłego roku i uszczypnie trochę z bieżącego. Na pytanie, kiedy wróci, zamilkł. Wolał nie odpowiadać. Tym bardziej, że faktycznie nie wiedział, ile może to potrwać. I czy w ogóle wróci...

~ * ~

Rzecz jasna, wrócił. Może nie w światłach jupiterów, ale był żywy. Kiedy po raz pierwszy, po przeszło półrocznej przerwie, przekraczał próg PPTH, poczuł, jakby z ramion zabrano mu olbrzymi ciężar. W końcu mógł odetchnąć pełną piersią. Co prawda nie na długo, ale cieszył się chociaż z tej krótkiej chwili. Wszedł spokojnie do windy i wcisnął przycisk swojego piętra. Stojąc, po części modlił się, żeby nie wpaść na Wilsona i Kaczuszki, a z drugiej strony miał ochotę z kimś tak po prostu porozmawiać, powyzywać, poobrażać, nie bojąc się przy tym, że ten ktoś wpakuje ci kulkę. Było to na swój sposób pocieszające. Wiedzieć, że są ludzie, którzy pewnych granic nie przekroczą. Choć i tak pewnie nie obejdzie się bez pytań.

Westchnął wychodząc z windy i ruszył korytarzem w stronę swojego gabinetu. Po drodze minął gabinet Wilsona. Zatrzymał się kilka kroków od niego. Pewna myśl przyszła mu do głowy. Z diabelskim uśmiechem odwrócił się i pokuśtykał w stronę gabinetu onkologa. I podobnie jak pół roku temu, nie pukając, uchylił drzwi i powiedział do zdziwionego lekarza:

- Wróciłem.

Po czym zatrzasnął drzwi i ruszył z powrotem w stronę własnego gabinetu. Był w połowie drogi, kiedy James otrząsnął się z szoku i wyskoczył z pokoju, prawie wyrywając przy tym z zawiasów drzwi, i krzyknął za nim:

- House!

Diagnosta się uśmiechnął. Brakowało mu tego. Zatrzymał się i poczekał, aż onkolog podbiegnie do niego. Nie wiedział co prawda, jak odpowiedzieć na grad pytań, który zaraz na niego spadnie. Wiedział jedynie, że strasznie się cieszy z tego, że wrócił. I że widzi Wilsona. Cała reszta niewiele go obchodziła.

James popatrzył się na przyjaciela z zainteresowaniem, które po chwili przerodziło się w czyste przerażenie. House wyglądał, jakby zderzył się z pędzącym tirem, a później jeszcze pokłócił się z jego kierowcą. Ciało przy każdym ruchu drżało, a noga musiała przechodzić przez własne Siedem Bram. Przez całą jego twarz biegła obrzydliwa szrama. Tak, jakby ktoś próbował zdjąć mu z twarzy skórę, ale się później rozmyślił i postanowił obciąć mu nos, ale drgnęła mu ręka i przejechał nożem w dół policzka aż do obojczyka.

Wilson otworzył usta, żeby zadać pytanie, ale House go ubiegł.

- Nie pytaj. Po prostu przyjmij do wiadomości. Tak będzie prościej.

Onkolog popatrzył na niego dziwnie.

- Prościej? Prościej dla kogo? Dla ciebie?

- Nie, nie dla mnie. Tak będzie prościej dla wszystkich. Wszystkich...

James zmarszczył brwi. Nie rozumiał...

~ * ~

Chociaż od czasu, kiedy House wrócił do pracy, minął już miesiąc, to historiom, jakie narosły wokół jego niesamowitego zniknięcia i jeszcze bardziej niesamowitego powrotu, nie było końca. Większość z nich powodowała u diagnosty śmiech i utwierdzała go w przekonaniu, że ludzie to idioci. Za to inne kazały mu mieć się na baczności. W każdym razie, House się cieszył, że nie jest zmuszony brać przymusowego urlopu i że wreszcie dali mu spokój. Przynajmniej na razie...

Był razem z Wilsonem i Kaczuszkami w trakcie rozwiązywania dość trudnego i popieprzonego przypadku, w którym objawy nachodziły na siebie albo zamieniały się nagle miejscami, kiedy do pokoju konferencyjnego weszła najmniej oczekiwana przez diagnostę osoba. Kobieta podeszła do niego i wypowiedziała słowa, które spowodowały, że House’owi zakręciło się w głowie.

- Cześć, wujku!

C.D.N.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Czw 12:11, 24 Lis 2011, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agusss
Członek Anbu
Członek Anbu


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 2867
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: bierze się głupota?

PostWysłany: Wto 15:41, 22 Lut 2011    Temat postu:

Witaj wśród Hilsonek! *otwiera szeroko ramiona!*
Po pierwsze proszę o uzupełnienie kwalifikacji wiekowej Po drugie zastanawiam sie po co ta data w tytule?

Ale ok. Historia jest ciekawa sama w sobie. Jest w niej teraz wielkie niedomówienie, co plusuje Masz dobre słownictwo i styl pisania! [pozazdrościć!] Poza tym to ostatnie zdanie: "Cześć, wujku!". Zapowiada coś. Zapowiada początek. Dobra nieważne xD Lepiej nie wchodzić w mój umysł xD
Sił, chęci do pracy

Weny


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 18:45, 23 Lut 2011    Temat postu:

Na samym początku dziękuje Ci za zweryfikowane, Agusss. Dalej. Ludzie, którzy widzą House'a jako twardziela i nie placzącego faceta, proszeni są o przymknięcie oczu w pewnym momencie- momentach - House okazuje się ludzki... (Tak, wiem, powiało chłodem)

Podziękowania dla a_capella -

Cią dalszy nastąpił...


Rozdział 1

Imponderabilia

House wiedział, kim jest nieznajoma kobieta i, rzecz jasna, nie był jej wujkiem. Nie byli nawet spokrewnieni, choć w pewnym sensie byli rodziną. Albo przynajmniej tak się czuli. W tej pracy wszyscy prędzej czy później zżywają się ze sobą i uważają za rodzinę, podobnie było z nimi. A przez to, że znał jej ojca, został ochrzczony „wujkiem Gregiem”. Natomiast cała reszta znała go jako jej ojca chrzestnego, którym oczywiście nie był. Tom miał czasem dziwne pomysły, co, jak się okazało, przeszło w genach na córkę. House zmarszczył brwi. Co jednak spowodowało, że Evelyn Moore przyszła do niego do pracy i otwarcie nazywała go wujkiem? Postanowił się tego dowiedzieć i to szybko.

- Co się stało, Evy?

Nie patyczkował się. Nie bawił się również w tańce dworskie. Po prostu spytał. Po minie swojej rzekomej chrześnicy szybko domyślił się, że sprawa jest poważna. Na tyle poważna, że lepiej przenieść rozmowę do drugiego pokoju albo od razu do niego do domu. I tak byłoby najlepiej. Na to drugie jednak w danej chwili nie mógł sobie pozwolić. Pacjent wymagał opieki medycznej, a najlepiej wyleczenia, albo od razu pogrzebania żywcem. Cmoknął ustami i rzucił szybkie spojrzenie na tablice. Nie miało to sensu, ale...

- Zróbcie mu rezonans. Pobierzcie krew i zbadajcie go na wszystko, co przyjdzie wam do głowy, co ma ręce i nogi. Sio!

Machnął ręką na Wilsona i Kaczuszki, po czym skierował się w stronę swojego gabinetu.

Moore poszła za nim. Kiedy drzwi do gabinetu konferencyjnego zamknęły się za kobietą, House spytał, bezwiednie powtarzając zadane wcześniej pytanie:

- Co się stało, Evy?

~ * ~

House stuknął opuszkiem palca o podłokietnik fotela. Raz. Drugi. Trzeci. Denerwował się. Nie był to jednak normalny stres, jaki towarzyszył mu za każdym razem, kiedy miał lecieć samolotem. Było to bardzo specyficzne zdenerwowanie. Popatrzył na siedzącego obok niego Wilsona. Onkolog był spokojny, a przynajmniej za takiego próbował uchodzić. Wprawne oko starszego lekarza szybko wychwyciło kropelki potu na czole i nieznaczne drżenie rąk. Zresztą, jak zawsze. Nie każdy wiedział, że doktor Wilson boi się latać.

Diagnosta oparł się wygodnie i zamknął oczy. Gdyby mógł, wyszedłby z tego pieprzonego samolotu już, teraz, natychmiast. Niestety, nie mógł sobie na to pozwolić. Jego kontrakt ze szpitalem zawierał co najmniej dwie konferencje w roku, a biorąc pod uwagę to, że Cuddy powiedziała, że przez tydzień nie będzie musiał odwiedzać kliniki... Zrozumiały było fakt, że on, doktor Gregory House, leci teraz na konferencję dotyczącą chorób zakaźnych do Waszyngtonu. Z Wilsonem jako niańką, rzecz jasna.

Przez chwilę pozwolił swoim myślą błądzić bez celu. Miał nadzieję, że jak tylko wróci do PPTH, plotki na jego temat nieco ucichną. Nie miał nic przeciwko plotkom na swój temat, ale po tym, jak był zmuszony wyjechać na pół roku, a później przyjechała do niego Evelyn, House poczuł, że robi się zmęczony. I wręcz cieszył się z tego, że wyjeżdża. Westchnął bezgłośnie, a jego myśli powędrowały w zupełnie innym kierunku. Pewnie Alan, jak tylko się dowiedział od Petera, że przyjeżdża do stolicy, odwołał już jego rejestrację w hotelu. Z tego właśnie powodu powiadomił trzy dni wcześniej Alice, że przyjedzie. Wiedział, że hotelem zajmie się Irving. Uśmiechnął się delikatnie, niedostrzegalnie, a jego ciało rozluźniło się. Wracał do domu. Do rodziny i przyjaciół.

~ * ~

Wychodząc z lotniska, wpadli niemalże w objęcia prasy. Przed wejściem stał Alan Irving razem ze swoim gabinetem i coś wygłaszał. Znając go, pewnie coś co umożliwiłoby im, rządowi lub Białemu Domowi, bez znaczenia, zgrabniejsze zagrania polityczne. House żył w tym, rozumiał to, ale nie chciał tknąć polityki nawet końcem swojej laski. Zresztą, nie bez racji. Diagnosta pociągnął zaszokowanego Wilsona w bardziej ustronne miejsce. Zatrzymali się niedaleko. Opierając się na lasce, ordynator diagnostyki popatrzył i przysłuchiwał się. Był ciekawy, a to była jedyna wada (łamane przez zaletę), której nie umiał się oprzeć.

Tak, jak przypuszczał, z ust Irvinga wylewały się hektolitry obłudy doprawione do smaku liczbami z giełdy i obietnicami nie do spełnienia. A wszystko tylko dlatego, że sztabowi prezydenta ujawniło się kilka niejasnych faktów. Przez przypadek, rzecz jasna. Oczywiście i tak nie miało to zbyt wielkiego znaczenia. Przynajmniej nie teraz. House wiedział z doświadczenia, że Biały Dom sam sobie poradzi z kretem, kapusiem czy jakkolwiek by go nazwali lub sam by się nazywał. Można by powiedzieć, że uważał to wręcz za rutynę. Kątem oka zauważył, że stanął koło nich mężczyzna ubrany w czarną marynarkę i tego samego koloru krawat. Prychnął w myślach.

- House...

Uciszył Wilsona ręką. Wiedział, iż przyjaciel się niecierpliwi, a stojący obok nich mężczyzna wygląda groźnie i może powodować obawy u onkologa, ale on wiedział, że prawda jest troszeczkę bardziej (a nawet o wiele bardziej) zawiła. Przez chwilę stali w całkowitej ciszy, aż w końcu diagnosta postanowił się odezwać, ostatecznie nieznajomy nie był tak do końca nieznajomym.

- Alan jak zwykle pierdoli. Kto układał mowę? Harris? Bo na Alice to nie wygląda.

Nieznany Wilsonowi mężczyzna popatrzył na House’a twarzą bez wyrazu i kiwnął głową.

- Nie wierzę! Pozwoliliście temu beztalenciu układać mowę?! A później temu idiocie ją wygłaszać?! Świat schodzi na psy... Nie obrażając Jesse’ego.

Diagnosta wyglądał na oburzonego, ale tylko przez chwilę, ponieważ zaraz zaczął się cicho śmiać. Nieznajomy prychnął i przewrócił oczami, ale w gruncie rzeczy zgadzał się z lekarzem. Nikt zdrowy psychicznie nie pozwalał Jackowi Harrisowi układać mowy. Niestety, ale jego brat nie należał do tych szczęściarzy, a poza tym bardzo chciał pomóc młodemu beztalenciu.

- Jesteś tu z jakiegoś powodu, Pet? Czy może twoja siostra kazała ci po mnie przyjechać?

Nie mógł się powstrzymać od krzywego uśmiechu.

Obydwaj wiedzieli dobrze, że Alice nie należy się sprzeciwiać. Swoje niezadowolenie potrafiła pokazać na tysiąc różnych sposobów, a każdy był gorszy od poprzedniego, mimo że miała opinię damy. House prychnął w myślach. I co z tego, skoro pokazywała swoje prawdziwe i mroczne „ja”, gdy tylko wracała do domu?

- Alice uznała, że tak będzie lepiej. Nie pytaj – powiedział, widząc pytające spojrzenie diagnosty. – Chodzi o ten burdel ze stycznia. Sprawa jeszcze nie jest zamknięta. Niestety.

House kiwnął ze zrozumieniem głową. Zmarszczył brwi i zerknął na Wilsona, który dziwnie mu się przyglądał. Westchnął w duchu. Pora dokonać prezentacji.

- Wilson, to jest Peter Irving. Szef CIA.

Poczekał spokojnie, aż szczęka Jimmy’ego pozbiera się z ziemi.

- Pet, to jest Wilson. Onkolog.

Obydwaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce.

- To co, jedziemy? Jestem głodny – powiedział, łykając vicodin.

Przez całą drogę Wilson dziwnie mu się przyglądał. A to przecież nie był jeszcze koniec rewelacji na dzisiaj! House uśmiechnął się tajemniczo do przyjaciela.

~ * ~

Podczas jazdy James czuł się bardzo nieswojo i niepewnie. House rozmawiał z szefem CIA, jakby znali się od dawna. Do tego jeszcze to zachowanie diagnosty - było takie inne, przyjazne. House nie zachowywał się jak House. Było to dla niego dziwne, wręcz niepokojące. Jak się później przekonał, nie był to koniec nowości o szalonym diagnoście.

~ * ~

Kiedy przyjechali do domu, House poczuł, jak całe napięcie tych kilku miesięcy z niego uchodzi i zastępuje je spokój. Peter podjechał pod bramę, która otworzyła się niemal natychmiast. Kiedy wychodził z samochodu, podbiegło do niego kilku ubranych na czarno ludzi.

- Witamy w domu, doktorze House. Pani House już na was czeka.

Diagnosta kiwnął głową i ruszył powoli w stronę drzwi. Za nim podążyli Wilson i Irving. Nie przeszli nawet dziesięciu kroków, kiedy drzwi się otworzyły i wybiegła z nich kobieta. Diagnosta przystanął, rozłożył ramiona i poczekał, aż kobieta do niego przybiegnie. Nieznajoma rzuciła mu się na szyję i mocno uścisnęła. Po chwili, nie przejmując się innymi, zaczęli się namiętnie całować. Zapewne trwałoby to dłużej, gdyby nie Irving.

- Hej, gołąbeczki!

House i jego żona oderwali się od siebie. To był swego rodzaju zwyczaj. Oni, którzy dawno się nie widzieli i zachowują się jak nowożeńcy, oraz szwagier, który stawiał ich do pionu, co nigdy tak naprawdę nie trwało długo. Wystarczyło, że Peter tylko gdzieś wyszedł, a rzucali się na siebie wygłodniali. Głodni siebie i swoich ciał. Obejmując Alice w talii, diagnosta obrócił się do Jamesa.

- Wilson, to jest moja żona, Alice. Nie muszę ci chyba mówić, kim jest.

Tym razem nie czekał, aż onkolog odzyska mowę, zamiast tego kontynuował:

- Kochanie, to jest właśnie Wilson.

Alice House uśmiechnęła się do niego ciepło.

- Miło mi pana w końcu poznać, doktorze Wilson. Greg tyle o panu mówił.

Jimmy rzucił diagnoście niedowierzające spojrzenie. Nie mógł uwierzyć, że House opowiadał o nim komukolwiek ze swojej rodziny. Wiedział, że jego matka o nim wie, ale to było coś innego. Nie spodziewał się... Właściwie nie wiedział, czego spodziewał. Na pewno nie czegoś takiego. Odwzajemnił słaby uśmiech.

- Mi również miło panią poznać.

~ * ~

Kilka dni później House wygłosił wykład. Diagnosta miał tę wątpliwą przyjemność być tego dnia jednym z głównych mówców. Właściwie Wilsona średnio interesowało, o czym i jakiej długości było przemówienie. Onkolog był zbyt zaszokowany prawdą, jaką odkrył o swoim przyjacielu, a i to pewnie nie była jeszcze cała prawda. James przekonał się o trafności swoich przemyśleń trzy dni przed wyjazdem, na uroczystej kolacji.

~ * ~

Gregory House nigdy nie gotuje. Było to ogólnie znane. Mężczyzna nie gotował jednak dlatego, że nie umiał, tylko dlatego, że mu się nie chciało. Poza tym ma Wilsona. Jednak tego szczególnego dnia już rano zaszył się w kuchni i nie wychodził z niej aż do wieczora. Wyłonił się dokładnie kilka minut przed przyjściem gości. Uścisnął Alice i poszedł do sypialni się przebrać. Na jego ustach gościł smutny uśmiech.

Wszyscy wiedzieli, że ten dzień jest szczególny. Zwłaszcza dla państwa House. W domu już od rana czuć było tę szczególną atmosferę. Nie włączano głośnej muzyki, co, biorąc pod uwagę fakt, że w domu tym mieszkał Gregory House i jego potomkowie, było już dziwne samo w sobie. Wybierano ubrania o ciemnych barwach, najlepiej czarne. I w każdym pokoju paliła się jedna biała świeczka, z niekiedy postawionym obok niej małym aniołkiem w różowej lub białej sukieneczce.

~ * ~

Zawiązał krawat i obejrzał się w lustrze. Kiwnął z aprobatą głową i chwycił laskę. Wszyscy na niego czekali. Przeszedł jednak tylko kilka kroków i się załamał. Tak było zawsze. Rok w rok. Zaciskając z całej siły prawą rękę na lasce, upadł na kolana i zaczął bezgłośnie krzyczeć, a po jego policzkach płynęły dwie pojedyncze łzy. Lewa ręka zaciśnięta w pięść uderzyła w podłogę.

Jakby wyczuwając to, że się załamał, w tym momencie do ich sypialni weszła Alice. Ona też płakała. Przez chwilę patrzyli się na siebie. Rozumieli. Każdy z nich wiedziało, co czuje drugie. Nagle w tym samym momencie nastąpiły dwie czynności: laska wyślizgnęła się mężczyźnie z ręki i z cichym „tup” upadła na dywan. Kobieta rzuciła mu się na szyję. Objął ją, zaplatając jedną z dłoni w jej włosach.

- Greg... Ja... Ja nie dam rady. Już nie... Nie mogę... Nie potrafię... – powiedziała łamiącym się głosem, chowając twarz na piersi męża.

House wiedział, że to nieprawda. Zawsze tak mówiła. Od lat. I jeszcze nigdy do tego nie doszło. Wiedział, że teraz też do tego nie dojdzie. Westchnął. Chciał jej tyle powiedzieć, ale wiedział, że to nie o to chodzi. Wielu ludzi uważało go za zimnego, wrednego sukinsyna bez serca, którym de facto był. Nie zaprzeczał. Ale gdyby ktoś się bardziej postarał i zobaczył, kiedy jest wrednym, zimnym sukinsynem bez serca! Zobaczyłby wtedy, że jest nim, kiedy trzeba. I tak naprawdę potrafi okazywać uczucia. Nie jest pod tym względem ułomny. Wplótł palce we włosy żony i zaczął ją uspokajać.

- Ciii...

Żadne słowa nie mogły zagłuszyć tego, co oboje czuli w głęboko w swoich sercach.

~ * ~

Kiedy weszli do jadalni, okazało się, że wszystko jest już gotowe i że czekali już tylko na nich. Byli tu wszyscy. Przyjaciele i bliscy. Były ich dzieci. Billie z żoną i małą Lucy. Tony. Nawet Susan, chociaż nie spodziewali się jej zobaczyć jeszcze długo po wypadku. Byli szwagrowie. Peter, Alan i Adam z żonami i dziećmi. Był też Tom z Evelyn, chociaż nie musieli tu być. I w końcu był James Wilson. Ktoś, kogo tak naprawdę House nigdy nie spodziewał się na tego typu uroczystości zobaczyć. Było to dziwne, ale również pocieszające. Zwiastowało zmiany. Nie wiadomo było, czy na dobre, czy na złe. Tak naprawdę wolał się nad tym nie zastanawiać.

Przy stole usiedli tak, jak zawsze przy tego typu uroczystościach. Gregory House na szczycie. Po jego prawej Alice, a po lewej Billie wraz z małżonką i jego córką. Koło pani House zostało puste miejsce, a dalej siedział Tony. Następne krzesło, koło żony Billa, zajęła Susan. Dalej, na przemian, siedzieli Moore z córką, Wilson i żony i dzieci Irvingów. Na drugim krańcu stołu usiadł Adam Irving – przyjęło się, że zajmuje to zaszczytne miejsce z racji tego, że jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. Po jego prawicy siedział Alan, a po lewicy Peter. A obok niego jego żona. Tak samo jak koło Alana siedziała jego małżonka.

Wszyscy patrzyli na pana domu. House uścisnął rękę swojej żony i wstał. Był to rytuał. Popatrzył się na wszystkich jeszcze raz i podszedł do fortepianu, kuśtykając. Zaczął grać. Melodia był przeraźliwie smutna. Zamknął oczy. Oddawał ona targające nim emocje. Po chwili do samotnej melodii dołączyły ciche kobiece głosy. A zaraz potem dwa męskie. Melodia kończyła się nagle i urywanie. Za szybko. Tak samo jak za szybko skończyło się życie osoby, dla której ten utwór został napisany.

W pokoju jeszcze przez jakiś czas było przeraźliwie cicho. W tym momencie nikt nie wstydził się łez. Nawet House. A może zwłaszcza on. Diagnosta zapłakał gorzko i schował twarz w dłoniach.

~ * ~

Był już późny wieczór i każdy w domu już albo smacznie spał, albo spać powinien. James Wilson nie mógł zasnąć. Tego dnia zdarzyło się tyle dla niego niejasnych zdarzeń, że jego umysł zaczął się buntować. Najgorsze było jednak to, kiedy zobaczył, jak House płacze. Nie rozumiał dlaczego i nie był pewien, czy chce wiedzieć. Zawsze myślał, że szalony diagnosta nie potrafi tak po prostu płakać, a tu nagle...

Wilson wiercił się jeszcze przez jakiś czas w łóżku, aż w końcu postanowił wstać i zejść na dół do kuchni. Kiedyś, kiedy był mały, pomagała mu szklanka mleka, może teraz też pomoże? Nie liczył na to, ale przynajmniej nie będzie się wiercił. Poza tym zawsze może wykorzystać alternatywę. House zawsze częstował go alkoholem przed snem. Zarzucił na piżamę szlafrok i wyszedł z pokoju.

Nie spodziewał się, że zastanie kogoś w kuchni o tej porze, więc kiedy zobaczył sączące się spomiędzy drzwi światło, przystanął i zastanowił się jeszcze raz, czy naprawdę chce się napić mleka. Chciał. Przede wszystkim dlatego, że chciał zasnąć. Oblizując suche wargi, nacisnął klamkę i wszedł.

W środku za kuchennym stołem siedziała najmłodsza latorośl House’ów - Susan. Była ślepa. Kiedy po raz pierwszy dowiedział się, że jest ona niewidoma i że jest córką House’a, zesztywniał. Nie mógł w to uwierzyć. Raz, że House ma w ogóle dzieci. Ale to był już inna kwestia. Dwa, że jedno z nich nie widzi. Szok trafił go na miejscu i nie potrafił opuścić. Tylko pogłębiał swój stan. Miał właśnie zrezygnować, kiedy dziewczyna się odezwała:

- Kto tam jest?

Nie odpowiedział. Zapomniał nagle, jak się mówi.

- Wiem, że tam jesteś. Słyszę twój oddech.

Jeszcze raz oblizał usta i potarł ręką kark.

- Jestem James Wilson. Jestem przyjacielem twojego ojca.

Słowo ojciec w odniesieniu do House’a brzmiał dziwnie w jego ustach. Tak obco i nierealnie. W kuchni zapadła cisza. Żadne z nich nie wiedziało, jak ją przerwać. Wilson tarł bezwiednie ręką kark. Po kilku minutach cisza zaczęła ciążyć.

- Nie może pan spać? – zapytała tylko po to, aby przełamać pierwsze lody. Jej również było niezręcznie.

- Tak. Myślałem, żeby napić się mleka... Nie przypuszczałem, że zastanę tu kogoś o tej barbarzyńskiej porze.

Jakby na potwierdzenie tych słów zegar na przedpokoju zaczął wybijać godzinę trzecią rano. Susan uśmiechnęła się.

- Wybiła godzina duchów. Tego dnia jest ona szczególnie ważna. Wie pan dlaczego?

Wilson pokiwał przecząco głową, ale szybko się zreflektował i zapytał.

- Nie. Czemu?

- Ponieważ tego dnia, dwadzieścia siedem lat temu, umarła moja siostra.

James się zachłysnął. Nagle zrozumiał. Stojąc w kuchni zrozumiał, co dzisiaj miało miejsce w domu House’a i dlaczego jego przyjaciel tak dziwnie się zachowywał. Nagle odeszła mu ochota na mleko. Zapragnął jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Musiał sobie to wszystko poukładać, przemyśleć. Pożegnał się z córką diagnosty i wyszedł z kuchni. Nie pamiętał, jak trafił do swojego pokoju. Pamiętał tylko, że idąc przez główny korytarz usłyszał znajomą melodię. Tę samą, co dzisiejszego dnia na obiedzie...

C.D.N.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Pon 14:18, 28 Lut 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 8:34, 26 Lut 2011    Temat postu:

zaiste, krzeseł pełno, a wszystkie puste Trudne czasy nastały dla Hilsonowych fikopisaczy, więc tym bardziej Ci życzę, żebyś się nie zniechęcała z powodu braku reakcji I oczywiście witam w naszym gronie

Zacznę od tego, że KOCHAM ten kawałek o granicach z "Chirurgów". Daje do myślenia. Żeby tak jeszcze dawał odwagę do przekraczania granic...


Prolog
Pierwsze, co mi się nasunęło po jego przeczytaniu (a także kilka razy w trakcie czytania) to OMG!!! i WTF??? Z racji mrocznych fików, które przewinęły mi się przez ręce, mam jak najgorsze przypuszczenia, a zniknięcie House'a na pół roku, opis jego twarzy po powrocie i wspomnienie o "dostaniu kulki" wcale a wcale mnie nie uspokajają... Jedyne, co mnie pociesza to świadomość, jak wielkie oparcie House znajduje w Wilsonie i w zwyczajności, którą Wilson ze sobą niesie
Mocno zaczyna się Twój fik. Przerażająco, aż ciarki człowieka przechodzą. Zwykle uwielbiam takie niedomówienia i tajemniczość (szczególnie jeśli sama je piszę i wiem, co się pod nimi kryje ), a tutaj... tutaj już w połowie myślałam, że zejdę na zawał. Ale obiecuję, że kiedy już wszystko dobrze się skończy - bo skończy się dobrze, prawda? prawda? - to też je będę uwielbiać.


Rozdział 1
*otwiera szeroko oczy, zamiast je przymykać, bo kocha momenty z ludzkim House'em, i zabiera się za czytanie*

uh-huh... TEGO się NIE spodziewałam. W życiu. A czytanie o tym, że House ma żonę (mniejsza o dzieci, powiązania z CIA i Białym Domem), było najdziwniejszym doświadczeniem, jakie mnie dotychczas "z ręki" fika spotkało
Hm. Sytuacja wygląda trochę lepiej, niż po Prologu, ale jestem równie zagubiona w tym wszystkim, co Wilson. A propos Wilsona - w tej dziwacznej (jak na fikowe realia, do których przywykłam) zbieraninie ludzi, on jeden wydaje się być puzzlem, który nie pasuje do reszty układanki. Czyżby tylko zbieg okoliczności sprawił, że towarzyszył House'owi właśnie tym razem, czy było to z góry zaplanowane przez House'a w jakimś konkretnym celu...?
Jedyne, czego mi zabrakło w tym rozdziale, to jakiejś rozmowy chłopaków, bo nie mogę uwierzyć, że Wilson to wszystko ot tak zaakceptował i nie próbował wydusić z House'a, co się do cholery dzieje. Ale to pewnie zostawiłaś na inną okazję


Podsumowując, ten fik ma w sobie coś. Styl, charakter, zagmatwaną fabułę... Naprawdę, niewiele czytałam fików, które byłyby na tak wysokim poziomie - czy może raczej na zupełnie INNYM poziomie, niż większość fików. Krótko mówiąc - liga mistrzowska
Oby tak dalej!


PS. Wszystko na temat klasyfikacji wiekowych i innych takich znajdziesz tutaj


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 19:16, 26 Lut 2011    Temat postu:

Z racji mrocznych fików, które przewinęły mi się przez ręce, mam jak najgorsze przypuszczenia

Zaiste, Richie obawy są słuszne. Jestem wredna i z częściowym sadystycznym podejściem do naszego drogiego diagnosty. Ale to później... Co do Wilsona to, ekhm... Nasz drogi onkolog wcale nie jest taki zwyczajny za jakiego chciałby uchodzić. Proszę, wierzcie na słowo.
Mam nadzieję, że rozdział przyniesie trochę odpowiedzi, bo że przyniesie nowe pytania, to dla mnie oczywiste. Nie umiem amortyzować upadków, więc prosze obłożyć miejsce siedzenia jakimiś poduszkami albo materacem, albo odrazu usiąść na podłlodze
Tytuł rozdziału uprzedza przed wstrząsem -

Betowała, jak zwykle nie zastąpiona, a_capella - Niech Moc Będzie z Tobą

Edit: Za korektę, powyrzej i ponizej, dziękuję Richie.

Ciąg dalszy nastąpił...

Rozdział 2

Wszyscy diabli, krewni i znajomi

Następne dni mijały spokojnie. Wilson wolał nie drążyć tematu o zmarłej córce. Wiedział, że prędzej czy później, House sam mu powie. Natomiast sam diagnosta zniknął dwa dni przed wyjazdem. O dziwo, na nikim z domowników nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Jakby u House’a była to norma i nie należało się tym przejmować. Onkolog miał na ten temat zupełnie inne zdanie. Zasada była prosta. Jeżeli House’a nie ma, oznacza to kłopoty, większe niż wtedy, kiedy jest. Zasada ta była podparta ich wieloletnią przyjaźnią oraz nieproporcjonalną do lat znajomośc, częstotliwością, z jaką diagnosta pakował się w kłopoty, z których wyciągał go właśnie Wilson. Teraz też je wyczuwał.

~ * ~

Rzecz jasna, zdążył na samolot. Nie było mowy, żeby nie zdążył. Co prawda w stosunku do poprzedniego lotu wiele się zmieniło. I nie chodziło tu o to, że Wilson wie, że ma rodzinę, ani nawet o to, że dowiedział się, że jedno z jego dzieci nie żyje. Nie miał za złe Susan, że mu powiedziała. Był jej nawet trochę wdzięczny. Dzięki niej onkolog następnego dnia nie zasypał go gradem pytań. Oczywiście i tak to zrobi, ale dopiero i jedynie wtedy, kiedy on uzna to za stosowne. Wysypał na rękę dwie tabletki vicodinu i połknął je bez popijania.

Na szczęście, lub na nieszczęście, sprawami prywatnymi będzie mógł zająć się dopiero za jakiś, bliżej nieokreślony, czas. Czasami poważnie się zastanawiał, co go skusiło do takiego trybu życia. Czy fakt, że jest lekarzem, już mu nie wystarcza? Potrzeba mu jeszcze na dokładkę spraw wagi państwowej! Ma czterdzieści osiem lat, do cholery, i chyba już nigdy nie wyrośnie ze strzelanek!

Potarł dłonią twarz. Był zmęczony. Nie spał od przeszło czterdziestu ośmiu godzin. Westchnął i ułożył się wygodniej w fotelu. Miał zamiar złapać kilka godzin snu, zanim dolecą do New Jersey.

~ * ~

Od ich przyjazdu do Princeton minęło już kilka miesięcy. Każdy z nich wydawał się zapomnieć o tym, co wydarzyło się w Waszyngtonie i starał się skupić na sprawach bieżących szpitala, co patrząc na House’a, wydawało się porównywalne z wyzwaniem całej armii trojańskiej na bój. Oczywiście nie uszło to uwadze Cuddy, która niczym Helena, zamiast sama dać się porwać, starała się porwać diagnostę w wir pracy w przychodni. Z marnym skutkiem.

Tego typu sielanka zapewne trwałaby dłużej, gdyby nie to, że, zdaniem diagnosty, jest nudna oraz dlatego, że pewne sprawy w życiu ordynatora onkologii zaczęły przybierać nieciekawy obrót. Być może również dlatego, że jednego dnia House odebrał bardzo ważny telefon, który to zburzył spokój, ład i harmonię panującą w życiu szpitala. Chociaż, patrząc na to z perspektywy czasu, nie wiadomo, czy owy spokój, ład czy też harmonia kiedykolwiek przekroczyły próg Szpitala Klinicznego Princeton-Plainsboro.

~ * ~

House zatrzasnął z wściekłością klapkę swojego telefonu i ruszył wstronę gabinetu onkologa. Nie przejął się tym, że jego Kaczuszki coś za nim krzyczą ani nawet tym, że byli w trakcie rozwiązywania bardzo trudnego, a dzięki temu i ciekawego, przypadku. Był wściekły na Wilsona. Był perfidnie wkurwiony. A zawsze uważał się za człowieka anielskiej cierpliwości! Ale tym razem onkolog przegiął. Na całej linii.

Diagnosta nie zapukał. Otworzył drzwi z taką siłą, że uderzyły o ścianę. Nie przejął się tym, że w środku był pacjent. Ładna kobitka po trzydziestce. Rzucił tylko Wilsonowi to swoje wściekłe spojrzenie, przy okazji zahaczając nim też o kobietę. Wystarczyło.
Pacjentka wyszła, nie mówiąc nawet do widzenia, a Wilson to zaciskał, to rozluźniał pięść. Był wściekły.

Gregory zamknął drzwi i podszedł do drzwi balkonowych. Wziął kilka uspokajających oddechów. Nienawidził tego, że będzie musiał przeprowadzić tego typu rozmowę ze swoim przyjacielem. Jednak musiał to zrobić, nie miał wyboru. Jeszcze raz wziął głęboki oddech i zaczął.

- Od jak dawna przechodzą u ciebie narkotyki?

Wilson popatrzył się na niego zszokowany. Skąd? Jak?

- Tak, wiem o tym – kontynuował. – Wiem nawet, komu je pierzesz. Nie wiem tylko dlaczego i po co? Przecież wiesz, że za takie coś pójdziesz siedzieć na kilka dobrych lat. Stracisz prawo wykonywania zawodu. – Skrzywił się i mlasnął z niesmakiem - Znając ciebie, musisz mieć cholernie dobry powód. Więc? Słucham.

Usadowił się wygodnie na kanapie i popatrzył wyczekująco na onkologa. Miał czas. Onkolog z kolei nie. Poza tym lepiej, żeby powiedział. Mając go po swojej stronie, wiele zyskuje. Czekał.

Wilson patrzył przez chwilę na diagnostę. Był w szoku. Nie myślał, że ktokolwiek się dowie. Sprawdzał wielokrotnie papiery. Kiedy pojawiały się błędy, szybko je korygował, żeby nikt się nie domyślił. Najbardziej się bał, że jego przekręt znajdzie jedna z pielęgniarek albo Cuddy, ale nigdy nie przypuszczał, że znajdzie go House! Przełknął ślinę i, chowając twarz w dłoniach, zaczął opowiadać. Z dwojga złego wolał, żeby pierwszy dowiedział się o tym diagnosta. Bądź co bądź, był w końcu jego przyjacielem.

- Pamiętasz, jak ci opowiadałem, że mam jeszcze jednego brata, ale on uciekł i od przeszło dziesięciu lat nie mam z nim kontaktu?

- Pamiętam. To ten, który mieszka na ulicy. Ma schizofrenię, prawda?

Onkolog kiwnął głową i odjął ręce z twarzy.

- Tak. To on. – Znów przełknął ślinę. – Dwa lata temu nawiązał ze mną kontakt... A przynajmniej tak myślałem... Poprosił mnie o spotkanie. Zgodziłem się. Kiedy przyjechałem, okazało się, że od kilku lat współpracuje z handlarzami narkotyków. Robił wszystko. Był chłopcem od brudnej roboty. Za wykonane zadanie płacili lekami. Mieli go dzięki temu na smyczy... Co za ironia. Uciekł z domu, ponieważ nie chciał brać leków. A skończył gdzie...? Danny, mój brat, nie okazał się jednak zbyt mądry. Okazało się, że kiedyś po kilku głębszych wygadał się, że ma brata onkologa. Kilku ludzi złożyło dwa do dwóch i postanowili to wykorzystać. Zagrozili mi, że jeżeli chcę, żeby Danny i reszta mojej rodziny żyła, to mam przepuszczać przez swoje biuro narkotyki. Dokładnie miało być tak, jakby wychodziły one ode mnie.

Zadrżał z obrzydzenia do samego siebie.

House kiwnął głową. Rozumiał już. Każdy, komu zagrozi się bronią, że zamorduje się jego rodzinę, zrobi wszystko, ażeby do tego nie dopuścić. Wilson nie był tu wyjątkiem. Nie oznaczało to oczywiście, że był z niego dumny. Bynajmniej. Wolałby się dowiedzieć od niego samego, a nie z telefonu, na który, notabene, dał wcześniej zlecenie. Potarł w zamyśleniu czoło. Jego żona często powtarzała, że nie należy płakać nad rozlanym mlekiem, tylko ratować, co się da. Taki miał zamiar, tylko nie wiedział jeszcze dokładnie jak. Miał też tylko blade pojęcie o wielkości kałuży, jaka powstała po przewróceniu kartonu z napisem „James Wilson”. Opierając się ciężko na lasce, wstał i skierował się ciężkim krokiem w stronę drzwi. Nagle przystanął i obrócił się w stronę onkologa.

- Kiedy masz się z nimi spotkać?

James schował twarz w dłoniach.

- Za dwa dni. O północy.

Diagnosta ponownie kiwnął głową i wyszedł. Wrócił na chwilę do swojego gabinetu. Cierpliwie wysłuchał narzekań Kaczuszek, poczym kazał im zająć się przypadkiem. Ponownie cierpliwie wysłuchał, tym razem tylko Foremana, reszta nie wiedziała, co powiedzieć. Następnie wyszedł, na odchodnym pouczając ich, żeby się dobrze sprawowali i „żeby nie przysporzyli tatusiowi wstydu oraz kłopotów mamusi”. Zwłaszcza to ostatnie było mu nie na rękę. Cuddy bywała czasami niewyżyta, a on był w końcu żonaty...

~ * ~

Było już grubo po drugiej w nocy, kiedy ktoś zapukał do jego nowego mieszkania. House podszedł do drzwi i otworzył je. Na zewnątrz czekał przerażony i blady jak trup James Wilson oraz Jones. Kiwną temu ostatniemu głową. Jones odkiwnął i, uśmiechając się do Wilsona, obrócił się na pięcie i zniknął w czekającej na podjeździe czarnej półciężarówce. Diagnosta popatrzył na przerażonego onkologa. Wpuszczając go do środka badał go wzrokiem, szukając ewentualnych zranień. Odetchnął, kiedy nic nie znalazł. Jimmy był jedynie w szoku, a z tym sobie poradzi sam. No, może przy drobnej pomocy antydepresantów. Na szczęście obejdzie się bez jeszcze większej jego interwencji. Nalał
sobie burbonu i podszedł do okna.

Znalezienie tego mieszkania i zorganizowanie akcji zajęło mu niecałe dwa dni, półtora dnia, a żeby być dokładnym, także kilkaset tysięcy dolców w gotówce. Oczywiście przez ten czas był niedostępny dla szpitala, więc kiedy wieczorem drugiego dnia mógł w końcu spokojnie usiąść, bardzo szczegółowo przesłuchał swoja skrzynkę głosową. O dziwo, była tylko jedna wiadomość od Wilsona z pytaniem gdzie jest i ostrzeżeniem, żeby nie robił nic głupiego, a całą resztę zajmował szpital, Kaczuszki i Cuddy. Tej ostatniej było, jak się można było spodziewać, najwięcej.

Wziął łyk bursztynowego napoju i zerknął na Wilsona. Siedział na kanapie. Nadal ubrany w płaszcz, z rozchylonymi ustami i otwartymi z przerażenia bądź szoku oczami. House westchnął wewnętrznie i upił jeszcze łyk. Doskonale wiedział, co się wydarzyło. Na początku sam był w szoku. Nie zakładał, że spokojny Cud Chłopiec Onkologii jest w stanie zabić z zimną krwią człowieka. Wychylił do końca szklaneczkę i powoli zaczął obracać ją w dłoniach. Z drugiej strony nawet dobrze się składało. Teraz wystarczyło wyrobić Wilsonowi papiery na broń, kupić mu ją i nauczyć go z niej strzelać. Uśmiechnął się do siebie. Póki co, będzie jednak musiał zadzwonić do Cuddy i powiedzieć, że on i Wilson nie pojawią się w pracy do końca tygodnia.

~ * ~

Od tamtego dnia zaczęło się odliczanie. Było wiadomo, że tama puści i wpuści do spokojnego do tej pory życia diagnosty wszystkie diabły i ich krewnych. Zaczęło się, jak zawsze, niepozornie. Nagle wszystkie papierkowe roboty przestały się, jak zwykle, gubić i razem z cotygodniowymi raportami sprzed kilku bądź kilkunastu miesięcy w końcu zaczęły trafiać na odpowiednie biurko. Powodowało to u House’a białą gorączkę. W życiu nie był tak zakopany w papierach. Zazwyczaj topienie się w makulaturze było domeną jego żony, a nie jego. Rzecz jasna, o wszystkim, o czym aktualnie czytał, dowiadywał się w taki bądź inny sposób, ale nigdy na papierze. Bywały też oczywiście problemy, o których nie miał zielonego pojęcia, ale się ich domyślał. Zdarzały się też, nie mógł zaprzeczyć, sprawy, które go faktycznie interesowały, a do który nie miał wcześniej praktycznego dostępu bądź o których w istocie nie wiedział, a wiedza o nich bardzo by mu się przydała.

Nie uszło to uwadze Kaczuszek. Dzieci niespodziewanie szybko (jak na nie) zaczęły zauważać, że tatuś dostaje coraz więcej korespondencji i, co dziwne, nie wyrzuca jej jak zwykle do kosza, tylko skrupulatnie chowa do swojej torby. Ewentualnie czyta ją, kiedy oni próbują bezbłędnie wyartykułować cały alfabet znanych sobie chorób, słuchając ich jednym uchem i komentując jadowicie ich starania, kiedy zaczną się mylić lub jeżeli głupota ich pomysłów zacznie się już krystalizować na stole.

Nawet Cuddy wydawała się zaniepokojona. Nie było to przecież normalne, że House dostawał tyle listów. Owszem, zdarzała mu się czasem większa korespondencja niż cztery listy, ale nigdy aż tyle. Zaintrygowana, któregoś dnia spróbowała podebrać mu jedną z kopert, ale została przyłapana na gorącym uczynku. Nie straciła jednak pionu i zapytała, skąd dostaje tyle wiadomości, otrzymała jednak odpowiedź godną House’a:

- Mój ściśle tajny fanclub postanowił się w końcu ujawnić, ale nie mów o tym nikomu, bo jeszcze się obrażą i przestaną wpadać na szybki numerek. Pokazałbym ci, ale nie chcę, żeby rozniosło się po całym szpitalu, że molestuję bliźnięta.

Uśmiechał się przy tym w taki zbereźny sposób, że Cuddy postanowiła nie wnikać, kto faktycznie wysyła mu te listy. Nie oznaczało to oczywiście, że przestało ją interesować zamieszanie wokół House'a. Przeciwnie. Postanowiła podejść zbzikowanego diagnostę z innej strony. Wychodząc od ordynatora diagnostyki, od razu skierowała swoje kroki w stronę gabinetu Wilsona. Co prawda od jakiegoś czasu zachowywał się dziwnie, ale nikt nie jest w stanie zbyt długo pozostać normalnym, zadając się z Gregorym House’em. A onkolog był w końcu jego najlepszym przyjacielem. Bywał z nim najdłużej, więc był najbardziej narażony na działanie złego wpływu diagnosty, z tego też powodu powinien wiedzieć, co się, do diabła, dzieje.

Spotkała się jednak z całkowitym brakiem zrozumienia. Wilson powiedział jej wprost, że nie wie, co się dzieje z House’em, że go to tak średnio interesuje, i że nie, nie będzie House’a naciskał. Jak zechce, to sam powie. Szok, jaki dziekan medycyny w tym momencie przeżyła, nie był porównywalny z żadnym dotychczasowym. Kiedy natomiast wychodząc stwierdziła,
że się zmienił, odpowiedział jej, że ona też by się zmieniła i żeby nie wnikała, bo nie jest jeszcze na to gotowy. Kiwnęła wtedy tylko głowa i wyszła. Będąc już u siebie w gabinecie, doszła do wniosku, że miesiąc temu coś traumatycznego musiało się wydarzyć w życiu onkologa i że House musiał mieć w tym jakiś udział.

~ * ~

Pomysł, żeby zejść do bufetu, był autorstwa Wilsona. Gdyby od niego to zależało, nie ruszyłby się z gabinetu aż do wieczora, a lunch przyniosłaby mu Trzynastka albo Kutner. Jednak Jimmy uważał, że dość ma siedzenia i jedzenia posiłków w samotności, więc wyrywa jego i siebie do szpitalnej stołówki. I on stawia. Tak naprawdę to ostanie stwierdzenie przekonało House ostatecznie. Wiadomo - jeśli masz możliwość zajrzeć i coś wyciągnąć z kieszeni Wilsona, to po prostu to robisz. Obydwaj siedzieli więc przy swoim stoliku i wyśmiewali plotki na swój temat – zarówno te krążące już po szpitalu, jak i te nowo narodzone.

~ * ~

Kiedy nazywasz się Gregory House, czas wolny jest dla ciebie ograniczony, a stwierdzenie „Jestem na lunchu. Nie przeszkadzać” przestaje obowiązywać wraz z pierwszą zjedzoną frytką. Było tak zawsze i teraz też nic nie wskazywało na to, że będzie inaczej. Chyba że w tym gorszym znaczeniu.

~ * ~

Był w trakcie jedzenia drugiej lub trzeciej frytki, kiedy do ich stolika przyszły Kaczuszki. Niczym czterej muszkieterowie otoczyli stolik, a Foreman wyciągnął metaforyczną szpadę w postaci akt pacjenta i zaczął groźnie machać mu nią przed twarzą. Nie przejął się tym. Sięgnął natomiast po kolejną frytkę i zaczął ją jeść. Był głodny, zmęczony i miał dosyć wszystkiego, co wyglądało jak akta bądź raporty. Ogólnie rzecz biorąc, miał dosyć papierów. Westchnął
w duchu. Z rozczuleniem wspominał chwile, kiedy to Cameron zajmowała się biurokratyczną stroną jego osoby, a Chase udawał niezdolnego do samoobrony kangura, na którym mógł się powyżywać. Kutner ani Taub się do tego nie nadawali. Ten pierwszy przyjmował to jako komplement, a drugi miał go głęboko w dupie. Ponownie westchnął i, wycierając tłuste palce o spodnie, wyrwał akta z ręki neurologa.

Miał właśnie otworzyć teczkę, kiedy zamarł w pół ruchu, a jego oczy nieznacznie się rozszerzyły. Kaczuszki z Wilsonem na czele przez chwilę patrzyły na niego ze zdziwieniem, aż w końcu podążyły za wzrokiem House’a. W wejściu do bufetu stała Cuddy razem z jakimś wojskowym, którzy, gdy tylko ich zauważyli, ruszyli ich stronę. Kątem oka Wilson zauważył, jak diagnosta się spina. Przelotnie rzucił mu zaintrygowane spojrzenie. Nie wiedział, co ani dlaczego wywołało taką reakcję u przyjaciela, ale domyślał się, że jest to coś ważnego.

Cuddy wyglądała, jakby starała się z całych sił nie pokazać, jak strasznie jest zdenerwowana, a kiedy podeszła do stolika, przez jej twarz przemknęło coś, co onkolog zinterpretował jako żądzę mordu na niekoniecznie niewinnym diagnoście. Na jej twarzy pojawił się jednak uśmiech, kiedy miała przedstawiać swojego gościa.

- Kapitan Daniel O’Neill. Lotnictwo.

Mężczyzna ubiegł ją i uśmiechnął się przepraszająco do administratorki.

Cuddy odwzajemniła uśmiech i dokonała prezentacji własnego personelu. Kiedy jednak doszła do House’a, ten wstał i, patrząc się spod zmrużonych oczu na kapitana, ruszył w stronę swojego gabinetu. Znał tego wojskowego. Znał aż za dobrze i domyślał się, jakie wieści niesie... Nie przejął się krzykami Cuddy, że ma natychmiast wracać... Nie pierwszy raz robił u niego za gońca... Ani nawet krzykami Wilsona, który krzyczał coś podobnego do Cuddy. Nie chciał ich w to mieszać. Chciał to załatwić po cichu. Jak zawsze. Zatrzymał się gwałtownie dopiero wtedy, kiedy krzyknął za nim O’Neill, a jego ramiona nieznacznie opadły. Przymknął oczy. Dużo by teraz dał za możliwość teleportacji albo chociaż możliwość wymazania kilku ostatnich sekund. Obrócił się.

- Komandorze – powtórzył O’Neill. – Komandorze House, jest pan potrzebny.

W wyciągniętej prawej ręce kapitana znajdowała się koperta, na której widniała pieczątka Pentagonu. Odbierając ją od mężczyzny, House popatrzył na twarze Wilsona, Cuddy i Kaczuszek, na których malował się szok, niezrozumienie i coś jeszcze, czego nie umiał sprecyzować. Westchnął. Wiedział, że prędzej czy później do tego dojdzie. Jeżeli weźmie się wszystko pod uwagę, to i tak długo zagrzał tu miejsce jako zwykły lekarz. A przecież w międzyczasie tyle się zmieniło...

- O’Neill.

Kapitan kiwnął mu głowę i, uśmiechając się do administratorki, wyszedł.

Obracając kopertę w dłoniach, House przez chwilę patrzył na swoich współpracowników i szefową. Nagle obrócił się i rzucił przez ramię:

- Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy.

I, ciężko kuśtykając, wyszedł z bufetu. Wszyscy popatrzyli po sobie. Nikt nie wiedział, co się dzieje i co miały znaczyć słowa wypowiedziane przez House’a.

C.D.N.

Mam nadzieję, że nikogo nie zabiłam ani nie połamała
[/i]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Pon 14:34, 28 Lut 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 8:42, 27 Lut 2011    Temat postu:

Ksenia Duchowlow napisał:
Jestem wredna i z częściowym sadystycznym podejściem do naszego drogiego diagnosty.
oh my... Witaj, bratnia - tzn siostrzana - duszo

Ksenia Duchowlow napisał:
Ale to później...
mi się nie spieszy

Ksenia Duchowlow napisał:
Nasz drogi onkolog wcale nie jest taki zwyczajny za jakiego chciałby uchodzić.
a to dopiero intrygujące Zatem zgaduję, że to dlatego Wilson bardziej się przejmuje i interesuje dziećmi House'a, niż jego wysoko postawionymi przyjaciółmi. Jestem blisko?
Btw, ile razy przypomniałam sobie wczoraj kawałek:
- Wilson, to jest Peter Irving. Szef CIA.
Poczekał spokojnie, aż szczęka Jimmy’ego pozbiera się z ziemi.
- Pet, to jest Wilson. Onkolog.

tyle razy śmiałam się jak głupia Taaak, to przedstawienie było na wskroś w stylu House'a

Ksenia Duchowlow napisał:
Nie umiem amortyzować upadków, więc prosze obłożyć miejsce siedzenia jakimiś poduszkami albo materacem, albo odrazu usiąść na podłlodze
*zerka na usłaną psią sierścią podłogę i postanawia zaryzykować pozostanie na fotelu*


Jeżeli House’a nie ma, oznacza to kłopoty, większe niż wtedy, kiedy jest.
takie proste i oczywiste stwierdzenie, a wyróżnia się w tekście, jak rodzynka w babeczce

Cuddy, która niczym Helena, zamiast sama dać się porwać
...tylko kto by chciał ją porywać Biedni porywacze musieliby potem błagać na kolanach, żeby móc ją oddać... (wybacz, nie mogłam się powstrzymać )

Od jak dawna przechodzą u ciebie narkotyki?
*Richie potrzebuje chwili, żeby pozbierać się do kupy*

jeśli masz możliwość zajrzeć i coś wyciągnąć z kieszeni Wilsona, to po prostu to robisz.
urocze A jeszcze gdyby Wilson miał dziurawą kieszeń i tego właśnie dnia nie włożył bielizny...

Komandorze – powtórzył O’Neill. – Komandorze House, jest pan potrzebny.
whoa!!!


no, muszę przyznać, że nie przesadziłaś z tym ostrzeżeniem o spadaniu z siedzeń Na szczęście w ostatniej chwili udało mi się przytrzymać firanki, uff
Piszesz w tak genialny sposób, że brakuje mi słów zachwytu. (a poza tym zżera mnie zazdrość, ale mniejsza o to ) Metafora z przewróconym kartonem "Jamesa Wilsona" była cudna A kłopoty w jakie wpakowałaś Jimmy'ego... cóż, powiem tylko, że moja szczęka jeszcze dynda w okolicach podłogi

Nie mogę się już doczekać na kolejny rozdział


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anai
Lekarz Rodzinny
Lekarz Rodzinny


Dołączył: 26 Lut 2011
Posty: 834
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 11:25, 27 Lut 2011    Temat postu:

To twój pierwszy fik ?
* zielenieje z zazdrości *
Co ja bym dała, żeby coś takiego wyprodukować
Pomysł oryginalny i cholernie wciąga, nie mogę się doczekać, żeby dowiedzieć sie o co chodzi.
Richie117 napisał:


jeśli masz możliwość zajrzeć i coś wyciągnąć z kieszeni Wilsona, to po prostu to robisz.
urocze A jeszcze gdyby Wilson miał dziurawą kieszeń i tego właśnie dnia nie włożył bielizny...


Naszły mnie zue myśli

Z rozczuleniem wspominał chwile, kiedy to Cameron zajmowała się biurokratyczną stroną jego osoby, a Chase udawał niezdolnego do samoobrony kangura, na którym mógł się powyżywać. Kutner ani Taub się do tego nie nadawali. Ten pierwszy przyjmował to jako komplement, a drugi miał go głęboko w dupie.

Kangur Chase


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 6:19, 28 Lut 2011    Temat postu:

Anai napisał:
Richie117 napisał:
jeśli masz możliwość zajrzeć i coś wyciągnąć z kieszeni Wilsona, to po prostu to robisz.
urocze A jeszcze gdyby Wilson miał dziurawą kieszeń i tego właśnie dnia nie włożył bielizny...

Naszły mnie zue myśli

i bardzo prawidłowo

***

A wracając do ficzka na moment, konkretnie do fragmentu o kupieniu Wilsonowi broni i nauce strzelania...
To już się odbyło w przemilczanym międzyczasie, czy można liczyć na coś więcej o tym w przyszłości? Bo naszła mnie bardzo kosmata wizja, w której House we własnej osobie udziela Wilsonowi lekcji, a że Wilson jest bardzo opornym uczniem, to już prosta nauka postawy strzeleckiej zmusza House'a do nomen-omen przekroczenia granic przestrzeni osobistej i zademonstrowania Wilsonowi co i jak, bo słowne instrukcje okazują się zupełnie niezrozumiałe dla Wilsona. Mrrrrrrrr...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agusss
Członek Anbu
Członek Anbu


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 2867
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: bierze się głupota?

PostWysłany: Wto 19:54, 01 Mar 2011    Temat postu:

Zaczęłam czytać fic, bo mnie zaintrygował na początku, ale im dalej w niego brnę[znaczy czytam] to zdaje mi sie coraz mniej realistyczny. Owszem jest dobry język, styl, ale nie potrafię sobie tego wszystkiego wyobrazić a wiele potrafię! Dlatego podziwiam za ten pomysł. Mimo tego wciaż czytam. Coś tutaj jest. Chociaż no naprawdę nie widzę House'a jako ważniaka xD I jakoś podwójne życie. Ale ok! Każdy może mieć swoje zdanie.
No będę czytać dalej, bo mimo to ciekawi mnie dalsza część i cóż sie tam wydarzy Myślę, że jeszcze wieeele niespodzianek mnie czeka

Weny


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 14:07, 03 Mar 2011    Temat postu:

Anai, kochanie, to nie mój pierwszy fic. To mój debiutancki fic na Horum, to prawda, ale nie pierwszy. Pisałam w innym fandomie i uwierz mi, mój pierwszy fic to straszne stworzenie, którego niedobitki jeszcze gdzieś tam błądzą i grasują w odmętach mojego komputera. A z wyprodukowaniem, to nie wiem czy Ci to pomoże, ale polecam oglądanie i czytanie strasznych zuch rzeczy. Mi to pomaga.

Co do zabijania bety, Richie, to szczerze, ale było by mi żal. Ale nie powiem, jeżeli chcesz to daj mi trochę czasu, a coś wymyślę. Wiesz, że potrafię.

Ludziom delikatnych nerwach proponuję ominięcie kilku pierwszych akapitów. Po za tym, proponowałabym nie jeść ani nie pić oraz może tym razem usiąść na podłodze – bo tym razem firanka może nie wystarczyć.

[Ksenia stawia przed wejściem do sali kosz z poduchami i solami trzeźwiącymi.]

Betowała Richie117 – Niech Moc Będzie Z Tobą

Ciąg Dalszy Nastąpił...

Rozdział 3

Pożegnanie z Princeton

Nie pomylił się. Akcja, na jaką go skierowali, odbywała się w najniebezpieczniejszym kraju świata, w którym Amerykanów zabijało się tylko za samo obywatelstwo. A on był Amerykaninem z krwi i kości. Co gorsza, był Amerykaninem z krwi i kości, który trafił do niewoli jako szpieg obcego mocarstwa. Byli dla niego szczególnie okrutni. Zanim dał się schwytać, zabił ich sześciu towarzyszy. W tym bratanka jednego z dowódców. Nie istniała kara, na którą by nie zasłużył. Głodzony. Upokarzany. Bity do nieprzytomności. Chłostany. Wystawiony na widok publiczny zamknięty w dybach. Obrzucony pomidorami. Zziębnięty na kość. Topiony. Poparzony. Ukrzyżowany. Kopany prądem. Powieszony do tego stopnia, żeby w ostatnim momencie dało się go uratować. Wielokrotnie gwałcony. Torturowali go, na przemian zadając mu pytania. Chcieli wiedzieć, czego szukał i czego się dowiedział. Milczał, a kiedy wreszcie dotarło do nich, że nic nie powie, obcięli mu język. Mówiąc przy tym, że skoro im nic nie chce powiedzieć, to nie powie już nic. Nigdy. Od tego dnia wiedział, że jego dni bądź tygodnie, zależy jak szybko się im znudzi, są policzone.

Nie wiedział, kiedy jest dzień, a kiedy noc. Dni tygodnia rozpoznawał po rodzaju tortur. Zawsze w poniedziałek wrzucali go związanego łańcuchami do beczki i zalewali wodą. We wtorki przykładali mu do skóry rozgrzany do białości pogrzebacz. W środę związywali mu ręce, wieszali na ścianie i kopali prądem do nieprzytomności. W nocy z czwartku na piątek krzyżowali go. W piątek popołudniu zakładali mu na ręce i nogi dyby i wystawiali na rynek. Był pokrzywką i atrakcją dla ludu. W sobotę, nadal będąc w dybach, chłostano go. Najbardziej ze wszystkich dni nienawidził niedzieli. W nią zawsze ciągnięto go w ciemne miejsce i gwałcono do wczesnych godzin rannych. I wszystko zaczynało się od nowa... Kilka razy paru z nich zdobyło się kreatywność. Zamiast chłosty albo łamania kości obcinali mu palce u rąk i nóg, a pewnego razu nawet całą dłoń. Raz chcieli wyłupić mu oczy, ale coś ich powstrzymało. Za co dziękował Bogu.

W końcu, jednego dnia jego serce odmówiło w końcu posłuszeństwa. Była to najwspanialsza rzecz, jaka mogła się mu przytrafić. Był martwy przez całe dwie minuty. Najwspanialsze dwie minuty w życiu. Nic go nie bolało. Nikt nie krzyczał. Nikt go nie bił... Czuł się wolny. To wystarczyło. Jego oprawcy uznali go za martwego. Ocknął się zawinięty w folię w jakiejś dziwnej ładowni. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Obrócił głowę i po raz pierwszy od bardzo dawna zobaczył niebo. Nie wiedział, jak długo się tak w nie wpatrywał, w którymś momencie stracił przytomność. Odzyskiwał ją i tracił. Jego ciało było nadal zbyt obolałe i ranne, a brak pokarmu nie ułatwiał sprawy. Raz lub dwa udało mu się złapać szczura, ale było to za mało, żeby nadrobić jego niedożywienie i wspomóc gojenie się obrażeń.

Któregoś dnia, kiedy był nieprzytomny, wyrzucili go na ląd. Zanim jeszcze otworzył oczy, wiedział, że w końcu jest wolny. Rozkoszował się świeżym powietrzem, delikatnym wietrzykiem, który obmywał mu ciało. Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Nie wiedział, gdzie jest, a był zbyt słaby, żeby móc wyruszyć w jakąś dalszą eskapadę. Był wolny, ale przed nim była jeszcze daleka droga.

Przyciągając do piersi kikut lewej ręki, wyciągnął przed siebie okaleczoną dłoń i złapał kamień, dzięki któremu podciągnął się do przodu.

~ * ~

W taki sposób podróżował przez następne kilka dni. Starał się omijać miasta lub jakiekolwiek ludzkie osady. Jeszcze nie ufał ludziom. Wiedział, że jest to głupie, niedorzeczne, w końcu w tym kraju jest bezpieczny. Względnie, ale jednak. Tu nikt go nie zabije za samo obywatelstwo. Jednak się bał. Wiedział dlaczego. Był w niewoli ponad półtorej roku (raz miał szczęście trafić na gazetę, a jeszcze innym razem słyszał jak w jednej z radiostacji mówili datę). To dużo czasu, a będzie potrzebował go dwa razy tyle, żeby dojść do siebie. Nocami budził się zlany potem z koszmarów, a w dzień ruszał mozolnie się czołgając w stronę domu. Nie wiedział gdzie jest. W jakim stanie. Więc parł przez siebie. A kiedy czuł się na siłach, kradł jedzenie, raz ukradł ubranie. Kiedy wiedział, że nie podniesie nawet ręki, jadł trawę. Któregoś dnia miał szczęście. Zdołał ukraść kilka dolarów i jeden mężczyzna zaproponował, że podwiezie go do Princeton, bo jedzie akurat w tamtym kierunku. Zgodził się. Wiedział nareszcie, gdzie się znajduje. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł coś w rodzaju szczęścia. Nie było to pełne szczęście, ale jego mała iskierka zapłonęła w jego sercu. Nadzieja jaśniała na jego horyzoncie...

~ * ~

Kierowca był miły. Nawet bardzo miły. Zapytał House'a czy ma na myśli jakiś konkretny adres w Princeton, bo on może go z przyjemnością podwieźć. Nie spieszy mu się. Diagnosta był zbyt wyczerpany, ażeby nie skorzystać. Dlatego opierał się teraz ciężko o latarnię i patrzył na zapalone w salonie światła. Nie wiedział, jak Wilson zareaguje na jego pojawianie się. Nie było go w końcu ponad półtorej roku. Coś przez ten czas w życiu onkologa mogło ulec zmianie. Mógł na przykład ponownie się ożenić albo mógł tak po prostu sprzedać dom. Zamknął oczy i objął mocniej latarnię. Strasznie kręciło mu się w głowie, a nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Powoli zsunął się na chodnik. Opierając jeszcze raz głowę o uliczną lampę, jakby w niemej prośbie do niej, żeby go nie zostawiła i żeby Wilson jednak był w domu. Najlepiej sam. Ruszył powoli czołgając się po chodniku. Zagryzł zęby, kiedy rany na nogach i ręce zostały podrażnione, bądź ponownie otwarte.

Wydawało mu się, że czołga się godzinami. Bał się, że zaraz zobaczy, jak Wilson, czy ktokolwiek kto mieszka teraz w domu, zgasi światło i pójdzie spać. Że zostanie znowu sam bez ukojenia i pomocy. Rozpłakał się, kiedy jego dłoń dotknęła drzwi. Płakał jak dziecko – z ulgi. Opierając się całym ciałem o drzwi, zaczął się podnosić. W którymś momencie jego ręką zahaczyła o klamkę, a drzwi się otworzyły. Niemalże wpadł do środka. Wisiał na drzwiach trzymając się kurczowo klamki.

Nie minęła nawet minuta, kiedy do przedpokoju wpadł Wilson. Gdy go zobaczył skamieniał, a później rzucił się, aby mu pomóc. Kiedy House poczuł, że otaczają go delikatne ramiona onkologa, stracił przytomność. W końcu od bardzo, bardzo dawna poczuł się naprawdę bezpiecznie.

~ * ~

Ocknął się już w szpitalu. Wiedział o tym, zanim jeszcze otworzył oczy. Charakterystyczna aura, jaka otaczała każdy szpital, była nie do pomylenia z czym innym. Spróbował się uśmiechnąć, ale poczuł, że coś ma w ustach i gardle. Zapewne go zaintubowali. Otworzył ociężale oczy i rozejrzał się dookoła. Na krześle obok jego łóżka siedziała Alice, a w kącie na kanapie spała Susan. Cieszył się w tym momencie, że jest niewidoma. Nie chciał, żeby którekolwiek z jego dzieci widziało go w tym stanie. Nie, nie był wcale zdziwiony ich obecnością. Spodziewał się tego. W końcu Wilson pewnie powiadomił ich, że wrócił. Że żyje. Przymknął ponownie oczy, był zmęczony i tak strasznie chciało mu się spać...

~ * ~

Przez następne kilka dni House odzyskiwał to ponownie tracił przytomność. Czasami, kiedy spał, jego ciało zwijało się w pozycję embrionalną, a z ust uciekał szloch. Nikt nie wiedział, co mu się śni, ale wszyscy się tego domyślali. Biorąc pod uwagę stan w jakim trafił do szpitala...

Plotkom i hipotezom, co się stało, nie było końca. Jednak apogeum pomysłów, co mogło przytrafić się znienawidzonemu diagnoście, sięgnęło zenitu, kiedy w szpitalu - tydzień po tym jak przyjechała żona i córka House'a - pojawili się szefowie Agencji Wywiadu, Biura Federalnego i jakaś kobieta. A fakt, że ordynator onkologii witał się z obydwoma panami, jakby ich znał, wcale nie ułatwiał sprawy. Wręcz przeciwnie. Komplikował ją jeszcze bardziej. Wszyscy czekali z niecierpliwością, aż kaleka odzyska przytomność i powie wreszcie, co się stało. Tylko nieliczni wiedzieli, że mówić już nie może...

~ * ~

Obudziły go szepty. Na początku ciche, a później coraz bardziej namolne. Wbijały się w jego uszy i raniły obolałą już głowę. Wiedział, że w pokoju znajdowało się więcej ludzi niż tylko jego żona i córka. Wiedział, że jest tam jeszcze Moore, Evelyn, Peter i, co go zdziwiło, Wilson. Spodziewał się, że kiedy się tylko obudzi, każą mu wyjść, a on będzie musiał złożyć raport. Nie wiedział nawet, jak to zrobi. Nie potrafił jeszcze trzymać w ręce długopisu i pisać. Jego ręce były złamane w kilku miejscach i czuł, że włożono mu je do gipsu. Tak samo jak resztę obolałego ciała.

Odkaszlnął, chcąc zwrócić uwagę innych, że już nie śpi. Uśmiechną się niemal natychmiast po tym, kiedy Alice ścisnęła jego nadgarstek, a drugą ręką zaczęła głaskać go po policzku. Dopiero teraz zauważył, że jest on ogolony. Przymknął oczy, było mu dobrze...

- Jak się czujesz, House? - Pytanie zadał Wilson, podchodząc do niego i świecąc mu latarką po oczach.

Chciał trzepnąć onkologa w ten, zdawałoby się, pusty łeb, żeby zabrał tę pieprzoną latarkę z jego oczu, ale wiedział, że jest to niewykonalne. Był zbyt słaby. Dlatego ograniczył się tylko do spojrzenia. Wielce mówiącego spojrzenia. Natomiast Wilson, widząc to, tylko prychnął. Znali się zbyt długo, ażeby takie coś na niego działało. Chociaż, czy na pewno się znali? Miał wątpliwości. To znaczy, House na pewno zna jego, ale czy on zna tak naprawdę diagnostę?

- Greg, ty skończony idioto! - nie przejmując się Jimmym, do ataku przystąpił Irving: - Nie mogłeś dać nam znać, że mają cię jak na widelcu? I nie, nie chcę słuchać o tym, że nie wiedziałeś, a później było za późno. Bo w istocie było za późno, ale nie mów mi, że ty, geniusz zbrodni, nie wiedziałeś, albo chociaż się nie domyślałeś się, że cię odkryli?

Po tych zarzutach w sali zapadła cisza. Jak miał im odpowiedzieć, że a i owszem nie wiedział, i że został zdradzony. Sprzedany, żeby być dokładnym. I to za co! Za jakieś pomniejsze informacje dotyczące ilości produkowanej w Korei broni palnej. Rzygać mu się chciało, jak o tym pomyślał, ale jak miał im to powiedzieć? Nie był w stanie pisać, mówienie nawet nie wchodziło w rachubę. Zmarszczył brwi. Zostały dwie możliwości. Alfabet Morse'a albo czytanie z ruchu warg. Stukać nie był w stanie, a biorąc pod uwagę obecność Wilsona, to pewnie weźmie to za jakiś atak. Tak więc...

Popatrzył się na Moore'a i Irvinga jak na idiotów i zaczął mówić. Poruszał ustami wolno, tak żeby go zrozumieli i tak żeby się nie zmęczyć. Mówienie bez języka było dość trudne i męczące. Kiedy był w trakcie informowania ich, że mają kreta w mrowisku szef FBI i CIA krzyknęli jednocześnie :

- Co takiego! Kto?!

Odpowiedział. Jego odpowiedź, jak się można było domyśleć, nie spodobała im się. Z resztą, co tu było do podobania. Właśnie powiadomił ich, że w rządzie znajduje się zdrajca, który sprzedaje wrogiemu mocarstwu mniej lub bardziej ważne informacje dotyczące ich kraju. Coś takiego nie napawa to optymizmem. Kiedy dwaj szefowie byli w stanie przetwarzania nowych wiadomości, popatrzył z czułością na żonę i z wdzięcznością na onkologa. W tym momencie cieszył się, że nie zadają mu więcej pytań i pozwolili mu samemu mówić oraz że pozwolili pozostać Alice i Wilsonowi. Jakkolwiek obecność tego drugiego jego zdaniem była trochę kontrowersyjna w danym momencie, ale nie zamierzał zwracać na to uwagi. Zamknął oczy, był zmęczony...

~ * ~

W końcu, po kilku tygodniach, Wilson postanowił, że może House'a wypisać ze szpitala, ale diagnosta ma się stawić za miesiąc na badaniach kontrolnych. Mówiąc to, onkolog zwrócił się bardziej do żony diagnosty niż do niego samego. Pani House oczywiście kiwnęła głową i powiedziała: "przypilnuję Grega. Prawda, kochanie?". W tym momencie Jamesowi zrobiło się trochę żal przyjaciela, ale tylko trochę. Obiecał też, że wpadnie za jakiś czas sprawdzić, jak się miewa niemowa.

~ * ~

Minęło następnych kilka miesięcy, zanim House pojawił się w szpitalu na swoim oddziale, ponownie jako szef diagnostyki. Było to dziwne, widzieć, że jest, ale nie słyszeć jego kąśliwych albo sprośnych uwag. Diagnosta ograniczał się do spojrzeń, gestów, stuknięć i kaszlnięć. Stał się tylko jedną z wielu figur w świecie medycyny, a przynajmniej wszyscy tak myśleli. Po tygodniu okazało się, że wrócił tylko po swoje rzeczy i żeby pożegnać się ze swoim miejscem pracy, a później wraca z powrotem do Waszyngtonu. Podobno tam traktowali go normalnie, a przynajmniej na tyle normalnie, na ile normalnie można traktować House'a. Nie wspominał on ani nikt z jego znajomych, dlaczego był w Princeton. Jakie wykonywał tam zadanie - bo to, że jakieś wykonywał, każdy, kto wiedział, kim tak naprawdę jest diagnosta, się domyślał. W końcu, jednego dnia, jak się pojawił, tak zniknął z życia Szpitala Klinicznego Princeton-Plainsboro.

C.D.N.

Tym razem raczej na pewno kogoś połamałam.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Czw 14:21, 03 Mar 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anai
Lekarz Rodzinny
Lekarz Rodzinny


Dołączył: 26 Lut 2011
Posty: 834
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 17:41, 04 Mar 2011    Temat postu:

Ksenia Duchowlow napisał:
polecam oglądanie i czytanie strasznych zuch rzeczy


Trzebaby jeszczce sprecyzować, w jakim sensie strasznych.

Ksenia Duchowlow napisał:
Ludziom delikatnych nerwach proponuję ominięcie kilku pierwszych akapitów. Po za tym, proponowałabym nie jeść ani nie pić oraz może tym razem usiąść na podłodze – bo tym razem firanka może nie wystarczyć.


Nie wiesz, że zakazany owoc najbardziej kusi ?
Czytałam już tego typu rzeczy, ale i to było ... wstrząsające.
No i House bez języka ? Jak mogłaś mu to zrobić.
Twój fik mnie wykończy psychicznie. Potrzebuję pilnie jakiegoś optymistycznego akcentu, mogę na coś liczyć ? Chociaż taki malutki.
*Ładnie proosi*
(House wróci do Princeton,prawda?)
Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 9:18, 06 Mar 2011    Temat postu:

Mnie też by było żal umierać, przynajmniej dopóki się nie dowiem, do czego ten fik zmierza Potem, kto wie, może się do Ciebie zgłoszę


Taaa... moja wewnętrzna sadystka żałuje, że wątek tortur nie został bardziej rozwinięty Za to empatyczny rozdądek zachodzi w głowę, jak to możliwe, że House w takim stanie będzie zdolny do dalszego funkcjonowania i sprostania wyzwaniom, które na pewno jeszcze przed nim postawisz...

(Spokojnie, Rozsądku, Ksenia na pewno coś wymyśli...)

Szczerze mówiąc, nie pomyślałam o tym, że House wykonywał w Princeton jakieś zadanie. Jakoś tak zakładałam, że chciał jedynie przez chwilę żyć normalnym, spokojnym życiem. A tu jakaś tajemnicza niespodzianka się kroi

*wzdryg, wzdryg*
Nadal nie mogę przywyknąć do tego, że House ma wokół siebie tylu bliskich ludzi. A Wilsonowi mam ochotę skopać tyłek, że "tylko trochę" żal mu przyjaciela O tym, że już chcę, żeby chłopaki byli znów razem, a nie oddzieleni od siebie setkami kilometrów chyba nie muszę wspominać?

*czeka niecierpliwie na następny rozdział*


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 15:58, 06 Mar 2011    Temat postu:

Anai, nie wiem czy to uznasz za coś ciut optymistyczny akcent tego fica, ale się starałam. House wraca do PPTH w tym rozdziale, ale nie jestem pewna, czy o takie wracanie Ci chodziło.

O samym rozdziale tylko tyle, że jak rozdział wyżej, proponuję się mocno trzymać fotela i być może niekoniecznie pić cokolwiek o jedzeniu nie wspominając – zadławienie grozi śmiercią. Więc jeżeli ktoś chce spróbować, to nie ponoszę odpowiedzialności za uszczerbek na zdrowiu bądź całkowitym zejściu z tego świata danej osoby. Och, no i pojawia sie motyw chorego Wilsona oraz pojawiają sie wulgaryzmy.

Richie, kochanie, proszę bardzo, chciałaś ciąg dalszy – masz ciąg dalszy.

[Ksenia i jej mali pomocnicy stoją przed wejściem na salę i rozdają wchodzącym hełmy oraz butelki z nalewką walerianową. Jeden z pomocników trzyma transparent z ostrzeżeniem: NISKO LATAJĄCE C4. WCHODZISZ NA WŁASNE RYZYKO”. A drugi trzymając w łapce papierowe worki wskazuje strzałkę z napisem: TOALETA (panie na prawo panowie na lewo).]

Betowała a_capella – Niech Moc Będzie Z Tobą

Edit: Poprawiała Richie117

UWAGA!

PROSZĘ, ZAŁOŻYC HEŁM.

NISKO LATAJĄCE C4!


Ciąg Dalszy Nastąpił...

Rozdział 4

Bombowy Zajączek Wielkanocny

Opuszczenie Princeton było prostsze, niż na początku myślał. Na pewno fakt, że nie był już znany tylko jako lekarz, ale również znane były jego inne funkcje, miał wpływ na to, że łatwiej było mu zamknąć ten rozdział w swoim życiu. Jednak jeszcze dużo wody musiało upłynąć w Missisipi, zanim tak naprawdę pożegna się ze szpitalem. I nie chodziło tu o to, że nowy szef diagnostyki, którym uczynili Foremana, dzwonił do niego przynajmniej raz w tygodniu odnośnie konsultacji przypadku, co było głupotą, bo i tak nie mógł mu odpowiedzieć, ale wydawało się, że ten mało istotny fakt Foremana średnio interesuje, a właściwie mu przeszkadza. Ani nawet o to, że Cuddy, która jeszcze jakby nie do końca wierzyła, że go nie ma, dzwoniła do niego i próbowała go namówić do powrotu. Nie chciał wracać. Nie czuł się gotowy na... Na to wszystko, co gwarantował mu szpital. Poza tym nie cierpiał tych litościwych albo przerażonych spojrzeń kierowanych w jego kierunku.

Był mocno oszpecony. Miał tego pełną świadomość. Nie potrzebował, żeby zachowanie innych dodatkowo mu o tym przypominało. Wystarczyło, że jego wnuczka, jak zobaczyła go po raz pierwszy, schowała się przestraszona w piersi ojca, płacząc. To bolało. Bolało sto razy mocniej, niż kiedy obcinali mu palce czy rękę. Bardziej niż w tedy, kiedy go gwałcili. Bardziej niż zawał mięśnia. Bardziej niż cokolwiek, co go w życiu spotkało. A bylo tego wiele.


Dlatego właśnie na samym początku postanowił skupić się na tym, co mu pozostało. Rodzinie, przyjaciołach, aż w końcu na pozycji, jaką miał w Waszyngtonie. To i tak było dla niego dużo. Wiedział, że o wiele za dużo, jeśli weźmie się pod uwagę to, co przeszedł, ale wiedział również, że musi w końcu ruszyć z miejsca. Pół roku bezczynności to wystarczający czas na rekonwalescencję.

Dlatego też, mimo sprzeciwów żony i dzieci, jednego dnia odpowiednio ubrany ruszył do pracy. Na samym początku było mu ciężko. Już sam fakt, że musiał pracować z ludźmi, był dla niego trudny, a sprawy nie ułatwiało to, jak ci na niego patrzyli. Ale poradził sobie. Każdego dnia zmuszał się do wstania z łóżka, pójścia do biura i pokazania im (i samemu sobie), że potrafi, że jest w stanie. Po pewnym czasie przestał nawet zauważać spojrzenia, jakie kierowane był w jego stronę. W taki sposób minęło mu kilka miesięcy. Nawet nie zauważył, kiedy minął rok od jego powrotu do kraju, a on sam wydawał się całkowicie zdrowym i szczęśliwym człowiekiem. Tylko jego żona wiedziała, że to nie do końca prawda. Niezliczoną ilość razy budził ją ze snu swoimi jękami lub krzykami pełnymi bólu i cierpienia. Oczywiście z miesiąca na miesiąc było ich coraz mniej, ale nadal pozostawały...

~ * ~

House nienawidził tej daty. Piętnasty kwietnia tego roku. Nie chodziło o to, że jutro jest Wielkanoc i czysto teoretycznie powinien być już w domu z żoną i dziećmi. Niestety, ale chodziło o coś innego i, gdyby mógł, wymazałby tę datę z kalendarza i od razu z czternastego przeszedłby do szesnastego. A przecież nie mógł. Praca biurowa ma to do siebie, że każdy dzień jest skrzętnie notowany, a terminarz spotkań pęka w szwach. Nawet dni teoretycznie wolne od prace były zapełnione po brzegi. A co wydawałoby się dziwne, jego terminarz również nie świecił pustkami. Bywali ludzie, zapewne desperaci, którzy sprzedaliby własną matkę tylko po to, żeby się z nim spotkać. Faktem było to, że większość owych ludzi należała do rządu i innych instytucji rządowych, ale zdarzały się czasem swego rodzaju rodzynki i do jego biura przychodzili cywile lub, co miało miejsce tego feralnego dnia, to on musiał „ruszyć tyłek do klienta”, jak miała w zwyczaju mawiać jego sekretarka. Nawet, jeżeli owym hipotetycznym klientem okazałoby się jego dawne miejsce pracy w Princeton, a zwłaszcza wtedy, kiedy na karcie zleceniodawcy widniałoby jego nazwisko. Matka Fortuna lubi płatać figle...

~ * ~

Kiedy wszedł do lobby, od razu zauważył, że przez prawie dwa lata jego nieobecności praktycznie nic się nie zmieniło. Nawet posadzka, mimo że wymagała remontu, była ta sama. Pewnym krokiem, na ile pozwalały mu na to dawne obrażenia ciała, ruszył w stronę gabinetu Cuddy.
Jak za dawnych lat wparował do gabinetu administratorki z uśmiechem na twarzy i bez pukania. Mina pani endokrynolog była bezcenna. Od złości, przez zdziwienie i zaszokowanie do szczęścia i wielkiego uśmiechu. Kiedy podeszła, żeby go przytulić, chciał się cofnąć, ale nie zrobił tego i jedynie drgnięcie ręki zdradzało jego zamiary. Pozwolił się uściskać. Nie wyzbył się jeszcze całkowicie lęku, że zostanie skrzywdzony, ale strach przed Cuddy uważał za głupotę. No, chyba że będzie chciała zadusić go swoimi bliźniętami. Uśmiechnął się na tę myśl, a kobieta, widząc to, odwzajemniła uśmiech i cofnęła się o kilka kroków. Chciała go lepiej zobaczyć.

Zmienił się. Nie chodziło tu o wygląd, bo ten oczywiście się zmienił, nie przypominał House’a sprzed niewoli, a jeszcze dalej było mu do House’a sprzed zawału, ale raczej o sposób... Właściwie nie wiedziała, jak to ująć w słowa. Czuła, że się zmienił i tyle. Przekrzywiła głowę, a jej myśli pobiegły własnym obranym torem.


Brakowało go jej i nadal brakuje, ale na swój sposób rozumie, czemu mężczyzna postanowił odejść. Chociaż nie uważała, że sposób, jaki wybrał, był odpowiedni. Miała do niego tyle pytań, a on po prostu zniknął. Przez wiele tygodni nie miała o nim wieści i dopiero Wilson powiedział jej, że House ma się dobrze i że nie zmienił numeru telefonu. To było jak dar Boży. Zaczęła do niego dzwonić i dopiero za którymś tam razem doszło do niej, że House nie odpowie. Że nie może. Wiedziała o tym, ale dopiero wtedy to do niej dotarło. Przestała dzwonić, zamiast tego wysyłała mu wiadomości tekstowe. Kiedy odebrała od niego pierwszą odpowiedź, była taka szczęśliwa, że dopiero za szóstym razem zrozumiała, co do niej pisze. Dalej potoczyło się już z górki...

Gregory odkaszlnął, kiedy zaczął czuć pewien dyskomfort. Lekarka uśmiechnęła się do niego przepraszająco i zaproponowała mu fotel. W końcu, kiedy obydwoje wygodnie już siedzieli, zaczęła rozmowę.

- Co cię do mnie sprowadza?

Podał jej pismo, które dostał kilka dni temu. Przeczytała. Widział, jak jej brwi marszczą się bardziej z każdą przeczytaną linijką. Po pewnym czasie oddała mu dokument, patrząc na niego z przerażeniem w oczach.

- To prawda? – wyszeptała.

Pytanie było retoryczne. Wiedziała, że to prawda, ale i tak kiwnął głową na potwierdzenie.

- Właśnie dlatego tu jesteś?

Jak zwykle stwierdziła fakt oczywisty, ale nie uszło jego uwadze, że w tonie jej głosu pobrzmiewał… Właśnie, co to było? Żal? Smutek? A może nadzieja? Wolał, żeby nie robiła sobie złudnych nadziei. Bo on nie zamierza wracać. Odsuną te myśli od siebie i ponownie kiwnął głową.

- Co w związku z tym zamierzasz?

W odpowiedzi posłał jej jeden ze swoich firmowych uśmiechów i wstał. On już wiedział, co zamierza, ale na razie nie chciał robić z tego wielkiego halo. Prawdą było, że im później Cuddy dowie się o planie, tym lepiej. Kiwając na pożegnanie głową, wyszedł z gabinetu.

~ * ~

Wilson był jedyną osobą poza jego zespołem, która znała plan. Zresztą nie było to nic zaskakującego. Raz, onkolog był traktowany jak rodzina, ojciec chrzestny – bo ojcem był, rzecz jasna, House – małej dziesięcioosobowej gromadki nazywanej pieszczotliwie (przez Wilsona) i potocznie, prawie obraźliwie (przez resztę biura) Kaczuszkami. Dwa, swego czasu James sam siedział głęboko zanurzony w tym gównie, o którym dowiedziała się Cuddy. Trzy, był kimś w rodzaju informatora House’a, więc mężczyzna był cały czas na bieżąco w tej sprawie.
Kiedy diagnosta wszedł do gabinetu onkologa, wcale nie zdziwił się obecnością dzieci, a jako że było ich dość sporo, zajęli większą część podłogi, kanapę oddając całkowicie do jego dyspozycji. Położył się na niej wygodnie i zaczął obserwować znajdujących się w gabinecie ludzi.

O kanapę opierała się powabna blondynka, Sandra Porter, czytając jak zwykle jakąś książkę i niewiele przejmując się wrzawą, jaka panowała w pokoju. Jak zwykle najwięcej hałasu robili Frank Lowell, John Keynes, Barbara Kerr, Adam Dalton, Izaak Iago i Daniel Bowen, rozmawiając o czymś głośno i z ożywieniem. Gestykulując niekiedy tak gwałtownie, że jedno musiało łapać drugiego za rękę, żeby nie stracić oka lub nie oberwać w twarz zbyt mocno. Natomiast na kolanach Wilsona siedziała tegoroczna gwiazda zespołu, Clara Hamilton i bezwstydnie obściskiwała onkologa w miejscach, gdzie dobrze wychowana panienka obściskiwać nie powinna. Za nim [House’m], jak można się było spodziewać, siedzieli bliźniacy Mackenzie, Peter i Patric, zajmując miejsce niedaleko drzwi balkonowych, gdzie z nabożnym wręcz namaszczeniem czyścili swoje zabawki. I to byli już wszyscy. Osobno tworzyli oni nieszablonowe wręcz indywidua, razem natomiast byli zgranym zespołem, który pod jego, House’a, przewodnictwem wychodził z największych opresji, a czasami tylko cudem udawało im się nie dostarczyć nekrologu swojej rodzinie.

Przymknął oczy. Nie sądził, że jeszcze kiedyś będzie leżał na wilsonowej kanapie i rozmyślał nad tym, co powiedział, bądź, jak to będzie od teraz, co przekazał Cuddy i jak ona na to zareaguje. Naprawdę, a nie wtedy, kiedy będzie udawała Panią Opanowania, która w ni w ząb nie jest. Westchnął w duchu. Mimo że ten etap w swoim życiu uważał za zamknięty, okazało się, że pewne wątki są niedokończone i niekończące się. Dosłownie...

~ * ~

Strzelanina nie była zaplanowana. Wybuchy C4 też. Ofiary w ludziach, a i owszem. Nie idzie się na wojnę, nie oczekując ofiar. Oczywiście w trakcie walki często wyskakują różnego rodzaju sytuacje, które, niestety, same nie potrafią się rozwiązać, a jeżeli już, to przyjmują one taki obrót, którego wolelibyśmy uniknąć. To była jedna z tych spraw. House nie wziął jej pod uwagę i niemal przypłacił to życiem, zresztą nie tylko on. Dopiero po pewnym czasie dochodzi się do wniosku, że faktycznie, istniała taka możliwość i trzeba było ją wziąć pod uwagę. Czego, rzecz jasna, się zawczasu nie zrobiło, a co powinno się zrobić.

~ * ~

Było już późno, kiedy Kaczuszki z House’em i Wilsonem opuszczały PPTH. Każde z nich myślami było już w domu przy wielkanocnym stole i razem z rodziną dzieliło się jajkami. Były diagnosta miał zamiar zaprosić Jimmy’ego do siebie na święta. Podchodzili właśnie do samochodu onkologa, kiedy padły dwa strzały. Ocalił ich refleks House’a. W tym samym momencie, w którym kule przecięły powietrze nad ich głowami, rzucił się na przyjaciela krzycząc coś, co w założeniu miało znaczyć „Padnij!”. Jedna z kul przeznaczona była dla byłego diagnosty, druga dla Jamesa. Wiedział to już wtedy, kiedy ciągnął Wilsona w bezpieczne miejsce, a jego trzy palce zaciskały się na broni i oddawały strzały. Zadziałał automatycznie. Dopiero po chwili, ochraniając onkologa i chowając się za czyimś samochodem, zdał sobie sprawę z tego, co w ogóle miało miejsce i z tego, co robi. Chroniąc się przed gradem kul skierowanych w jego stronę, uklęknął i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu swoich ludzi.

Chowali się za innymi samochodami. I trzymali się dwójkami, tak, jak ich uczył. Odetchnął, kiedy zdał sobie sprawę, że nikt z nich nie jest ranny. Nie wiedziałby, jak później wytłumaczyć to ich rodzinom. Miał właśnie odwrócić się do Wilsona i spytać, czy wszystko w porządku, kiedy gdzieś w tle usłyszał krzyk Iago, a następnie potężny wybuch. Upadł na ziemię, obejmując rękami głowę i próbując pozbyć się błysków przed oczami. Zamrugał kilka razy powiekami, odciągając ręce od głowy i czołgając się w stronę Wilsona.

- O kurwa...

Wilson nigdy nie przeklinał. House przyspieszył. Musiał się dowiedzieć, czy z onkologiem wszystko w porządku. Pociągnął przyjaciela za pasek od spodni w swoją stronę i zaczął na niego bezgłośnie krzyczeć, kiedy wiedział, że ten na tego patrzy.

- House... House, do cholery! Uspokój się i lepiej się zastanów, jak nas stąd wyciągnąć. Nas i całą resztę.

Brzmiało sensownie, ale nie miał zielonego pojęcia, jak to zrobić. Nie wiedział nawet, czy ktoś z jego ludzi przeżył. Przez chwilę siedział tak cholernie bezradny, że Wilsonowi zrobiło się go żal, aż nagle w oczach byłego diagnosty zalśnił ten charakterystyczny błysk. Błysk, który w otaczającej ich ciemności wydawał się stuwoltową żarówką.

~ * ~

Wilson był przygotowany na to, że pomysł House’a będzie oryginalny, szokujący, może – co było bardziej niż prawdopodobne - nawet szalony, ale nie przypuszczał, że jego przyjaciel potrafi stworzyć z kilku części samochodu bombę i do tego z taką łatwością, jakby robienie bomb było rzeczą całkowicie normalną i codzienną. Taką odskocznią od szarej rzeczywistości. Onkolog zachodził w głowę, gdzie były ordynator diagnostyki się tego nauczył i co jeszcze urywa ten pozorny kaleka.

~ * ~

James Wilson miał wiele tajemnic. Na przykład mało kto wiedział, że lubi moczyć nogi w jeziorze, albo że całując się z kobietą porównuje ich smak do wszystkich słodkich rzeczy, jakie jadł i że najbardziej lubi smak porzeczkowy. Albo że jedną z jego fantazji erotycznych jest zrobić to u niego w gabinecie. Były to jednak sekret o małym rozmachu. Te duże tajemnice doktor chował głęboko w sobie i bardzo rzadko pozwał im wypłynąć na wierzch. Jedną z takich tajemnic było na przykład to, że prał narkotyki. Wiedziało o tym niewielu ludzi, a wszyscy oni podlegali jego przyjacielowi, więc się nie martwił. Przynajmniej na razie. Istniał jednak jeszcze inny sekret, którego onkolog nie chciał zdradzić nikomu, a o którym wiedzieli nieliczni.

Niewiele osób wiedziało, że doktor James Wilson, ordynator oddziału onkologicznego w Szpitalu Klinicznym Princeton-Plainsboro, jest chory na epilepsję. Była to jedna z najbardziej chronionych tajemnic doktora Wilsona. Jednym z nieszczęśników, którzy mieli pełną świadomość istnienia choroby, był przyjaciel onkologa – doktor Gregory House.

~ * ~

House od razu zauważył, że coś jest nie tak z Wilsonem. Zawsze wiedział on, a później i jego żona, że odniesienie „coś nie tak” w stosunku do onkologa funduje niechciane wrażenia. Teraz też to wiedział. Wilson siedział nieruchomo, patrzył niewidzącymi oczami w jakiś punkt za diagnostą, a jego ręce drżały niekontrolowanie. Westchnął. Właśnie teraz Wilson musiał dostać ataku, nie mógł poczekać. To było głupie, wiedział o tym. Ostrożnie położył onkologa na asfalcie, podłożył mu pod głowę swoja kurtkę i jeszcze raz sprawdzając, czy nic sobie nie zrobi, ponownie zaczął strzelać. Teraz miał dodatkową motywację, a żeby wyjść z tego cało.

Obok jego nogi leżała ostatnia bomba...

~ * ~

Miejscowa policja usłyszy o strzelaninie i wyśle na jej miejsce swoich ludzi – to była tylko kwestia czasu. Kiedy więc na parking szpitala wjechała na sygnale policyjna furgonetka o numerze A-123 i z napisem SWAT na drzwiach, to żadnego z siedzących w środku funkcjonariuszy nie zdziwiły odgłosy wystrzelanych i przelatujących nieopodal kul. Spodziewali się strzałów, może czegoś jeszcze. Jednak jedyne, czego się nie spodziewali, a przez co siedzący za kierownicą policjant w ułamku sekundy musiał zrobić kaskaderski ruch maszyną, to bomby. Dokładnie jednej bomby, która przeleciała parę metrów przed maską policyjnego pojazdu i wybuchła kilka sekund później, podpalając stojące samochody.

~ * ~

House zaklął. Kończył mu się już trzeci magazynek, a zdawało się, że zamachowców nie ubywa. Wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że w ciąż ich przybywa. Jakby z każdym postrzelonym człowiekiem na jego miejsce wskakiwało kolejnych dwóch. Ponownie zaklął, kiedy jedna z bomb upadł niedaleko niego i Wilsona. Niewiele myśląc, złapał swój wyrób i zakrył wciąż nieprzytomnego przyjaciela własnym ciałem. Wybuch sprawił, że były ordynator diagnostyki ogłuchł na kilka minut, a przed oczami zobaczył nieznaną dotąd konstelację gwiazd. Kiedy ponownie mógł spokojnie patrzeć, podniósł się z ciała Jimmy’ego i ukrywając się za jednym z nietkniętych samochodów zobaczył, jak wygląda sytuacja. Nie podobała mu się. Zdecydowanie. Wprawdzie była ona tak daleka od podobania, jak myśl o Zajączku Wielkanocnym pożeranym przez głodnego wilka, którego nie zdążył jeszcze ustrzelić leśniczy, co prowadzi nas do tego, że raczej nie zdążą do domu na kolację. Ponownie zaklął.

Policyjna furgonetka leżała na boku kilka metrów od niego i Wilsona. Gdyby sytuacja była trochę mniej napięta, a powietrze nie było co chwila przecinane salwami wystrzelonych w jego stronę pocisków, to z pewnością pokiwałby z politowaniem głową. Chociaż musiał przyznać, że kierowca bardzo ładnie ocalił swoich ludzi przed spopieleniem, ale miło by było, gdyby ci stróże prawa od siedmiu boleści ruszyli swoje siedzenia i im pomogli. Nie, żeby sobie nie radził. Nie, skądże. Po prostu byłoby to z ich strony miłe.

~ * ~

Przyjazd policji zwiastował rychły koniec. Całe zajście, od kiedy ta przyłączyła się do strzelaniny, skońzyło się pół godziny, piętnaście magazynków, siedem trupów i jednego rannego funkcjonariusza później.

~ * ~

Później, kiedy było już spokojnie i względnie bezpiecznie, House musiał zająć się nieprzyjemnym dla każdego dowodzącego grupy sprawą: musiał oszacować straty. Stracił pond połowę ludzi. Większość została po prostu postrzelona, ale kilka osób albo to, co z nich zostało, musiała trafić jedna z bomb. Za każdym razem, kiedy stwierdzał zgon, House zaciskał ze złości i niemocy zęby, a w głowie odnotowywał, że musi się spotkać z rodziną zmarłego, aby przekazać im zwłoki.

Wciąż z zaciśniętymi ze złości zębami z pomocą kilku policjantów wpakował nieprzytomnego Wilsona do samochodu i ruszył w stronę domu onkologa. Wątpił w to, że dzisiaj zaśnie. Zamiast tego postanowił powiadomić Waszyngton i biuro. Później spakuje rzeczy Wilsona i obaj pojadą do niego na święta. A będąc w domu, spije się do nieprzytomności – jeżeli znajdzie czas, rzecz jasna.

C.D.N.

Żyjecie?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Pon 14:38, 07 Mar 2011, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Katty B.
Chodzący Deathfik


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 1819
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bunkier Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 16:22, 06 Mar 2011    Temat postu:

Ja żyję. I nawet zdołałam zjeść pół paczki ciasteczek.

Przeczytałam cały fik. Gratuluję pomysłu - o nim więcej za chwilę - i podjęcia się jego wykonania. Styl jest poprawny, jednak zdarzają się literówki. Choćby w ostatniej części - "pond" zamiast "ponad", "urywa" miast "ukrywa" itp. Generalnie jednak jest dobrze. Nieźle się czyta, narracja płynna.

I to są dla mnie plusy. Bo pomysł - choć nowatorski, to trzeba przyznać - nie przypadł mi do gustu. Prawdopodobnie moja głęboko zakorzeniona wizja postaci House'a nie pozwala mi przełknąć jego kreacji na posiadającego rodzinę super agenta. I z zupelnie innej strony, House-dziadek mnie zszokował. Ja WIEM, że operujesz zupełnie inną płaszczyzną czasową, ale mimo to.

A, i jeszcze troszkę zasmuciło mnie, że w pierwszym rozdziale Wilson nie wariował aż tak, jak się spodziewałam i oczekiwałam.

Ale podoba mi się opis strzelaniny.
Kat.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anai
Lekarz Rodzinny
Lekarz Rodzinny


Dołączył: 26 Lut 2011
Posty: 834
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:11, 06 Mar 2011    Temat postu:

Ciężo mi znaleźć w tej części coś optymistycznego, ale wybaczam, bo była ciekawa. Wciągająca i szybko się ją czyta.


porównuje ich smak do wszystkich słodkich rzeczy, jakie jadł i że najbardziej lubi smak porzeczkowy

Od kiedy porzeczki są słodkie ?

Mimo wszystko, jak dla mnie za dużo akcji a za mało wątków interpersonalnych ( tak, chodzi mi o House'a i Wilsona ). Ucieszyłabym sie, gdybyś trochę rozwinęła wspólne święta chłopaków.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 7:12, 07 Mar 2011    Temat postu:

Katty napisał:
I z zupelnie innej strony, House-dziadek mnie zszokował. Ja WIEM, że operujesz zupełnie inną płaszczyzną czasową, ale mimo to.
abstrahując od szokujących doznań, jakich mi również dostarcza wizja House'a-głowy rodu, to czasówki nie ma się co czepiać - House ma już 50 lat i dorosłe dzieci, więc może mieć też wnuki

***

Przyłączam się do zachwytów nad strzelaniną Piękna akcja, chociaż właściwie kto i czemu tak napadł na House'a, Wilsona i resztę? I gdzie Cuddy dostająca apopleksji na widok zniszczeń na parkingu?

Od strzelaniny bardziej przerażający był opis House'a-biurokraty. Oby święta z Wilsonem (tak, tak, popieram Anai - muuusisz to szczegółowo opisać ) pozwoliły mu zregenerować siły (niech po pijaku Wilson opowiada z zachwytem, jak mu było przyjemnie, kiedy House był jego żywą tarczą ).
A może Wilson zostałby tak w Waszyngtonie, co? Jako osobisty sek(s)retarz House'a?

Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anai
Lekarz Rodzinny
Lekarz Rodzinny


Dołączył: 26 Lut 2011
Posty: 834
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 15:25, 08 Mar 2011    Temat postu:

Richie117 napisał:
Jako osobisty sek(s)retarz House'a?


Właśnie, przecież wszyscy wiedzą, że szefowie często lubią swoje sekretarki ;>


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 18:04, 08 Mar 2011    Temat postu:

Po pierwsze, proszę mnie nie męczyć rozmową House vas Wilson – spokojnie do tego dojdziemy.

(W epilogu.)

Po drugie, zanim do tego dojdziemy musi się jeszcze coś wydarzyć.

Po trzecie, nie będzie opisu świąt. Bo nie. Pozostawiam pole do wyobraźni oraz zaznaczam – tak Richie, do ciebie mówię – że House i Wilson to tylko przyjaciele i House ma żonę.

Po czwarte, kto i dlaczego napadł na House i Wilsona będzie w przyszłym rozdziale, a jak na razie obstawiajcie – osobie która wygra stawiam piwo.

Po piąte, jeżeli zjesz dużo porzeczek wydaje ci się, że są słodkie, Anai. Poza tym, Wilson je lubi.

Po szóste, osobom lubiącą Roberta Chase’a proponuję uzbroić się w chusteczki i pluszowego kangura.

Po siódme, wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet!!!

Betowała Richie117 - Niech Moc Będzie Z Tobą

UWAGA! ŚMIERĆ POSTACI! UWAGA!

Rozdział 5

Inscenizacja

Po tym jawnym ataku na Wilsona, House postanowił, że onkolog ma dwa wyjścia. Pierwsze, odejdzie z Princeton i przeprowadzi się do Waszyngtonu. Co onkolog odrzucił od razu. Drugie, nieco mniej drastyczne zdaniem Jamesa, biuro House da mu ochronę. Nie obyło się, oczywiście, bez kłótni dwójki przyjaciół i negocjacji ze strony onkologa, ale koniec końców, Wilson wrócił kilka dni po świętach do PPTH. Natomiast House, zaraz po wyjeździe przyjaciela razem z ochroną, ruszył w „trasę kondolencyjną”.

~ * ~

Kolejne miesiące minęły względnie spokojnie. Nikt nie próbował ponownie ustrzelić ordynatora onkologii, więc - zdaniem House’a - wszystko mniej więcej grało. Nie licząc złego samopoczucia sekretarki, która spodziewała się potomka oraz związaną z tym koniecznością znalezienia zastępstwa na okres „tylko do rozwiązania” - jak często był zmuszony przypominać Britty. Dopiero pod koniec wakacji, kiedy to po raz kolejny wyciągał z teczki rysunek namalowany małą rączką swojej wnuczki i zastanawiał się jakim cudem jego najmłodszy pasożyt to zrobił, zaczęły się komplikacje.

Plotki o tym, że dyrektor DEA, Ian Bregger, postanawia iść na wcześniejszą emeryturę ze względu na zły stan zdrowia, krążyły po biurze już od roku. House w nie, rzecz jasna, nie wierzył. Bregger był kilka lat starszy od niego i był zdrowy jak koń. Diagnosta przypuszczał więc, że chodzi raczej o coś innego, związanego bezpośrednio z młodszą panią Bregger. Greg już dawno zauważył, że jego szef krąży wokół jego, House’a, sekretarki i wypytuje ją o różnego rodzaju rzeczy dla niemowląt. Tym tropem, prostą drogą dedukcji i własnego doświadczenia, były ordynator diagnostyki dowiedział się, że dyrektor zostanie dziadkiem. Mimo to, nie spodziewał się jego wizyty w środowe popołudnie.

~ * ~

Bregger wszedł do gabinetu House’a, wcześniej informując Britty, żeby nikt im nie przeszkadzał, zamknął drzwi i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Greg obserwował te poczynania znad okularów i z podniesioną brwią. Widząc, że dyrektor nie zamierza się odezwać wrócił do czytanego wcześniej raportu. Po kilku minutach wzajemnego nie zwracania na siebie uwagi, odezwał się Ian:

- Domyślasz się oczywiście, po co przyszedłem?

Właściciel gabinetu, którego nazwisko widniało na drzwiach, kiwnął głową, zdejmując okulary i opierając się wygodnie o fotel.

- Wiem, że nie jesteś zadowolony z tego wyboru i że chciałeś, żebym wyznaczył kogoś innego, ale nie mogę.

House uśmiechnął się półgębkiem i podniósł prawą brew.

- Och, zamknij się! Obydwaj wiemy, że nadajesz się do tego najlepiej. Kogo mam wyznaczyć?! Kerra?! Macmillana?! A może Beavera?!

Przy każdym wymienionym nazwisku, House, krzywił się coraz bardziej.

- No właśnie. Też tak myślę.

Niemowa prychnął.

- Mówiłem, żebyś się zamknął. Chodzi o to, że nikt nie ma tego typu doświadczeń. Tylko ty. Nikt z wymienionych nie był nigdy wcześniej dyrektorem. Ty byłeś.

Gregory popatrzył z politowaniem na rozmówcę.

- Och, wiem. Byłeś nim tylko dwa lata, a później oddałeś to stanowisko Moore’owi. Swoją drogą, zawsze zastanawiałem się, dlaczego? Byłeś jednym z najlepszych dyrektorów jakich miało FBI, czemu postanowiłeś oddać urząd?

Wicedyrektor DEA popatrzył z namysłem na Breggera. Po czym, jakby coś uzgodnił z samym sobą, kiwnął głową i zaczął pisać odpowiedź.

Zanim zostałem dyrektorem FBI, byłem łącznikiem z CIA. Później zostałem zwerbowany do Wywiadu i byłem ich łącznikiem z Federalnymi. Jednak dalej byłem Federalnym. Więc awansowałem, aż zostałem szefem. Dwa lata później, miałem dość siedzenia za biurkiem, a zarazem działań wywiadowczych. To tak, jakbyś próbował jeść po raz pierwszy karmelka, wiedząc, jak on smakuje. Nie potrafisz wtedy całkowicie się zachwycić jedzonym karmelkiem. A że wcześniej wyznaczyłem Moore’a swoim zastępcą, więc mogłem bez poczucia winy odejść z firmy na - coś w stylu – renty. Koniec historii.

Ian popatrzył na niego z zaskoczeniem.

- Nie wiedziałem.

Były dyrektor FBI kiwnął ze zrozumieniem głową i napisał:

Nikt nie wiedział. Uznaliśmy, że ta wiedza nie jest nikomu potrzebna, a mnie i moją rodzinę może postawić w niebezpieczeństwie.

- To zrozumiałe.

W pokoju zapadł cisza. Dyrektor Bregger nie wiedział, jak dalej pociągnąć rozmowę, a House nie miał zamiaru ułatwiać. Bregger doskonale znał jego pozycję i wiedział, że się nie zgodzi na dyrekturę. Niemniej jednak dalej próbował go wcisnąć na to miejsce. Diagnosta pokiwał z politowaniem głową. Jednak, koniec końców, pewnie i tak się zgodzi. Ian potrafił być upierdliwy jak wrzód na dupie. Westchnął, popatrzył na błądzącego w myślach przyszłego byłego dyrektora i napisał szybko na kartce:

Zgadzam się.

Przyszły dziadek popatrzył się na niego, kiedy to przeczytał i uśmiechnął się. Na jego twarzy odmalowała się prawdziwa ulga, a House poczuł, że wpakował się w niezłe kuku – jak mówiła jego wnuczka.

- Dziękuję, Greg – powiedział i wyszedł.

~ * ~

Tydzień później wszyscy w biurze już wiedzieli, że House będzie - a nieformalnie już jest - nowym dyrektorem Urzędu do Walki z Narkotykami. Natomiast sam przyszły dyrektor czuł się tak, jakby z dniem wyrażenia zgody połknął kij. Z doświadczenia wiedział, że to uczucie przejdzie za kilka tygodni. Wcześniej – kiedy został mianowany dyrektorem FBI - też się tak czuł. Niemniej jednak nie opuszczały go złe przeczucia.

~ * ~

Złe przeczucie przemieniło się w zły uczynek dwa dni po zaprzysiężeniu. Był w trakcie zapoznawania się z piastowanym urzędem oraz wybieraniem swojego zastępcy, kiedy zadzwonił do niego roztrzęsiony Wilson. Ten sam Wilson, który wiedział, że telefony do niego nie mają sensu, bo i tak nie odpowie. Na początku nie rozumiał nic z tego co onkolog mu mówi, dopiero po chwili pojął, o co chodzi. W tym samym momencie wstał gwałtownie i, wysyłając przyjacielowi uspokajającą odpowiedź, swojej sekretarce kazał przygotować śmigłowiec. Musiał jak najszybciej znaleźć się w Szpitalu Klinicznym Princeton-Plainsboro.

~ * ~

Niemalże wyskoczył ze śmigłowca i ruszył jak najszybciej do gabinetu Cuddy. W drzwiach do biura endokrynolog zderzył się z ludźmi z FBI. Ci patrzyli się na niego tak, jakby czekając, aż powie lub zrobi coś dziwnego. Byli za młodzi, żeby go pamiętać jako szefa. Tylko jeden z nich uśmiechnął się do House’a jak do starego znajomego i kiwnął mu głową, żeby wszedł pierwszy. Nie trzeba mu było tego dwa razy powtarzać.

W gabinecie, pomijając jego ludzi, był cały jego ostatni zespół oraz Cameron, która wtuliła się w zaszokowanego Foremana. Wszyscy byli roztrzęsieni. Tylko Cuddy, pomimo czerwonych oczu i rozmazanego makijażu, próbowała zachować jakiś spokój. Wilson siedział pochylony na kanapie z twarzą ukrytą w dłoniach. Jednak kiedy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, podniósł głowę. James przypominał sobą teraz zbieraninę wszelakich nieszczęść. Podkrążone czerwone oczy, z których ciekły dwa strumyczki łez, czerwony nos, którym co jakiś czas pociągał, i drżące z nadmiaru emocji ręce. Kiedy zobaczył, że w drzwiach stoi jego przyjaciel, nie przejmując się tym, co sobie o nim pomyślą inni, praktycznie rzucił się na byłego ordynatora diagnostyki.

Nowy dyrektor DEA skrzywił się, kiedy Jimmy zacisnął ręce na wokół jego pasa i zaczął moczyć mu koszulę. Nigdy nie był zbyt dotykalski, a po torturach unikał fizycznej bliskości jak ognia, niemniej jednak, nie odsunął od siebie onkologa. Bezradnie poklepał go po plecach protezą i skierował się – z uczepionym do niego ordynatorem onkologii – w stronę kanapy. Siedząc, wyciągnął komórkę i napisał do Moore’a. Co prawda Federalni już tu byli, ale on wolał jednak, żeby tą sprawą zając Tom albo któryś z jego ludzi. Istniało wtedy prawdopodobieństwo, że prowadzone przez jego biuro śledztwo nie pójdzie na marne. Poza tym, gdyby Tom zajął się tą sprawą, on byłby w nią wprowadzony. We wszelakie szczegóły. Westchnął i popatrzył na niemal leżącego na nim przyjaciela. Kiwnął głową na jednego ze swoich ludzi, przekazał mu tę kupkę nieszczęść, znaną wszystkim jako James Wilson, i wyszedł.

~ * ~

Zwłoki leżały tam, gdzie powiedział mu Wilson. Cały gabinet upaćkany był krwią, jakby pomimo odniesionych śmiertelnych ran ofiara nadal walczyła o życie. House podszedł ostrożnie do biurka onkologa, obszedł je dookoła i zatrzymał się przed fotelem, na którym ktoś położył zwłoki. Z poderżniętego gardła krew kapała na podłogę, a niewidzące oczy patrzyły na drzwi balkonowe. Greg odwrócił się w tamtym kierunku, a jego narządy receptorowe umożliwiające widzenie rozszerzyły się w szoku.

Na drzwiach, które swego czasu tak często przekraczał, ktoś napisał krwią denata:

TO TYLKO PRZEDSMAK TEGO CO CIĘ CZEKA

PRZESTAŃ WSPÓŁPRACOWAĆ Z POLICJĄ

BO NASTĘPNYM RAZEM NIE BĘDZIE OSTRZEŻENIA

BĘDZIESZ TO TY!


Z niektórych liter w trakcie pisania pociekła krew, tworząc po zakrzepnięciu makabryczny obraz zaproszenia Lucyfera. House obrócił się do siedzącego na krześle Jimmy’ego ciała Roberta Chase’a. Czym zawinił ten młody głupek, że zginął? Co wiedział? Albo widział? Bądź słyszał?

C.D.N.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ksenia Duchowlow dnia Wto 18:12, 08 Mar 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Katty B.
Chodzący Deathfik


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 1819
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bunkier Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 21:36, 08 Mar 2011    Temat postu:

Przepraszam za off.

Richie napisał:
House ma już 50 lat i dorosłe dzieci, więc może mieć też wnuki

Chica, kochanie, właśnie to mnie szokuje, ta pięćdziesiątka. I ja wiem, że dorosłe dzieci, ale moja MAMA jest w tym wieku (nawet starsza), a ja to szczun, którego dowód osobisty ma pół roku. xD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Czerwono-Zielona
Pediatra
Pediatra


Dołączył: 02 Kwi 2009
Posty: 736
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 23 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from unbroken virgin realities
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 21:41, 08 Mar 2011    Temat postu:

Najwyższy czas, abym się ujawniła
Ja też czytam, czytam od początku!
Twój fik zdecydowanie robi wrażenie Choć z początku nieco trudno było mi przywyknąć do House'a w tej jakże niecodziennej roli, jednak to właśnie oryginalność Twojego pomysłu sprawiła, że nie mogłam przestać czytać i zapewne nadal nie będę mogła Nie wiem jak Ty to robisz, bo ja zdecydowanie bardziej wolę czytać o uczuciach niż o morderstwach, torturach i polityce USA, ale u Ciebie nawet Chase z poderżniętym gardłem mi się "podoba" Może faktycznie brakuje mi trochę opisów przeżyć wewnętrzynych bohaterów, ale rozumiem, że taki właśnie ten tekst ma charakter - bardziej sensacyjny niż psychologiczny... A poza tym to ja na brak emocji podczas czytania zdecydowanie narzekać nie mogę To wszystko jest tak niemożliwe, że aż intrygujące Czekam na ciąg dalszy!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 4:35, 09 Mar 2011    Temat postu:

Ksenia napisał:
Pozostawiam pole do wyobraźni oraz zaznaczam – tak Richie, do ciebie mówię – że House i Wilson to tylko przyjaciele i House ma żonę.
ja tam nie widzę związku "Tylko przyjaciele" to też ludzie i mają prawo do odrobiny rozrywki. Żona mogłaby się przyłączyć - trójkąty i inne figury geometryczne to nie zbrodnia...
No i najważniejsze - w końcu Wielkanoc to czas dzielenia się jajkami

Btw porzeczek (tylko że nie o porzeczkach)...
Cytat:
całując się z kobietą porównuje ich smak do wszystkich słodkich rzeczy, jakie jadł
i tak wiadomo, że najsłodszy do całowania i nieporównywalny z niczym jest House - przez te wszystkie lizaki, które ciągle pochłania

***

Rozdział mrrrrrrrr... Mrrraśny przez Hilsonowego hugsa i mrrroczny przez to morderstwo i wiadomość na oknie.
W sumie liczyłam na to, że House zaproponuje Wilsona na dyrektorski stołek... Może jeszcze nie wszystko stracone?

***

Katty B. napisał:
Chica, kochanie, właśnie to mnie szokuje, ta pięćdziesiątka. I ja wiem, że dorosłe dzieci, ale moja MAMA jest w tym wieku (nawet starsza), a ja to szczun, którego dowód osobisty ma pół roku. xD
Mhm, I get it
Mnie to nie szokuje, bo mam wręcz przeciwną sytuację - matka ma 50 lat, ja o połowę mniej, a od blisko trzech lat mam psa, którego traktuję jak dziecko, więc - technicznie i ekonomicznie rzecz biorąc - moja matka ma 3-letniego wnuka (A że jestem złośliwa, to nazywam matkę "babcią" i mój Rexu doskonale wie, kogo mam na myśli )


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 19:13, 15 Mar 2011    Temat postu:

Richie, skarbie ty mój przeogromny, Wilson i dyrektura? Nie, przynajmniej nie we wcieleniu tego fica.

O rozdziale tylko tyle, że jest on rozdziałem ostatnim i że z następnym wywieszeniem wywieszam epilog. Od razu ostrzegam, że epilog będzie otwarty. Co biorąc pod uwagę zakończenie, skończy się pewnie moim ukamienowaniem. Ale wracając do rozdziału 6. Rozdział jest spokojny – jak na mnie. Nie ma żadnych trupów, strzelanek i innych tego typu sensacjach. Ale należy wziąć pod uwagę, że zakończam go również w ciekawym momencie. Nie bijcie – zbyt mocno.

Betowała, jak zwykle niezastąpiona, Richie117 – Niech Moc Będzie z Tobą

Ciąg dalszy nastąpił...

Rozdział 6

Deponens

Próba zabójstwa to jedno, ale zabójstwo dla przestrogi to zupełnie inna bajka. House wiedział to z własnego doświadczenia oraz z doświadczenia branżowego, kiedy to jeszcze pracował w branży związanej z morderstwami. Siedząc w śmigłowcu razem z Wilsonem, zastanawiał się, jak tę ofiarę losu ochronić. Za długo się znali, albo inaczej – on za dobrze znał Wilsona, by nie wiedzieć, że próby przeniesienia onkologa do innego szpitala – najlepiej w Waszyngtonie – spełzną na niczym. Nie mógł też cały czas mieć ordynatora na oku. Praca dyrektora wymagała od niego więcej poświęcenia i wysiłku. Bywało, że do domu wracał dopiero po dwóch dniach, kładł się do łóżka, a później wstawał i ponownie szedł do pracy. Nie miał już czasu nawet na swoje praktyki w szpitalu.

House rozluźnił krawat i rozpiął dwa górne guziki koszuli. Musiał szybko znaleźć jakiś kompromis, żeby Cud Chłopiec Onkologii mógł wrócić do pracy. PPTH z oczywistych przyczyn odpadało, ale - znając Wilsona - to nie zrezygnuje on tak łatwo. Trzeba będzie wykorzystać wpływy. Nie po to tyle lat harował, żeby nie mieć na starość jakichś przyjemności. Uśmiechnął się pod nosem.

~ * ~

Był początek października, kiedy do domu państwa House przyszedł list, który informował o tym, że doktor James Wilson został zawieszony w prawie wykonywania zawodu. Dyrektor DEA był wściekły, z resztą nie tylko on. Jego żona zamknęła się na jakiś czas w swoim pokoju, a przechodząc tamtędy później, można było usłyszeć szaleńczy stukot palców o klawiaturę i raz na jakiś czas śmiech zwariowanego naukowca. Co Roger – najmłodszy syn House’a - podsumował słowami:

- W najbliższej przyszłości świat, mediów i nasz, powinien mieć się na baczności.

~ * ~

W Święto Dziękczynienia, jak co roku, dom przeżywał oblężenie. Na to małe święto przyjechała prawie cała rodzina - jedynie Tony nie mógł przyjechać, bo miał pilny zabieg. Przyjechali również prawdziwi i przyszywani wujowie oraz - co bardzo cieszyło głowę rodziny – wnuki. W pewnym sensie najbardziej niespodziewaną i niepasująca osobą w domu państwa House był Wilson. Wiecznie smutny, przygnębiony i zastraszony – sprawiał wrażenie zaszczutego zwierzątka. Kundelka o wielkich brązowych oczach, który bardzo chce, żeby ktoś go przygarnął, przytulił i dał odrobię ciepła. Pomimo tego, że od znalezienia zwłok Chase’a w jego biurze minęły dwa miesiące, onkolog chodził wiecznie przybity. Wcześniej chociaż miał powód, żeby przebywać z innymi ludźmi, a teraz – kiedy zabrali mu prawo wykonywania zawodu – Wilson się zgubił i nie potrafił odnaleźć. W takich chwilach jak te, House po stokroć przeklinał Koreańczyków, którzy obcięli mu język.

~ * ~

House pochylił się w stronę swojej czteroletniej wnuczki i wytarł chusteczką raczki upaćkane czekoladą. Lucy była słodkim pasożytem. Wiecznie żywym, a teraz kiedy jej rodzice spodziewali się kolejnego dziecka, to jeszcze bardziej było jej wszędzie pełno.

- Dziadku? Dlaczego dziadek James jest smutny?

House się uśmiechnął. Od kiedy Wilson stał się częstym gościem w ich domu, mała zaczęła uparcie szukać odpowiedniego określenia, jakim mogłaby go nazywać. Z jakiegoś powodu nie pasowało jej nazywać onkologa „wujkiem”. Spytana kiedyś, czemu nie „wujek”, odpowiedziała po prostu, że jest to przyjaciel dziadka, więc będzie go nazywała „dziadkiem Jamesem”. W taki sposób Lucy dorobiła się czterech dziadków: dziadek Greg, dziadek Tom, dziadek James i nieżyjący już dziadek Artur. Na szczęście mała nie znała innych przyjaciół dziadka Grega.

House uklęknął na zdrową nogę, pogłaskał dziewczynkę po główce i zaczął zawiązywać małej rozwiązane sznurowadło. Jakimś niepojętym dla dorosłych sposobem, Lucy House doskonale rozumiała, co stara się jej przekazać dziadek-niemowa. Uśmiechnęła się do niego, uścisnęła i pobiegła w stronę kanapy, na której siedział Wilson.

- Długo jest już w takim stanie?

Nie odwracając się, lekarz kiwnął głową. Tom Moore westchnął i sięgnął po cukierka.

- Wpadnie w depresję. O ile już w nią nie popadł.

Pan domu ponownie kiwnął głowa i rzucił zaintrygowane spojrzenie swojemu przyjacielowi. Tom nie umiał rozpoczynać rozmów, a przynajmniej nie z nim. Diagnosta odwrócił się do szefa FBI i podniósł brew. Moore westchnął ponownie.

- Musimy porozmawiać. U mnie.

Szef DEA rozejrzał się dookoła i kiwnął głową. Kątem oka zauważył, że od jednej z grupek odłącza się Peter Irving i kieruje w stronę drzwi. House zmarszczył brwi i wyszedł z salonu. Nie zauważył, jak jego żona rzuca mu zaniepokojone spojrzenie.

~ * ~

Biuro dyrektora FBI nie zmieniło się niemal wcale, od kiedy w nim zasiadał. Różnice stanowiło jego zdjęcie i nazwisko powieszone na ścianie. Skrzywił się na ten widok. Na zdjęciu wyglądał lepiej niż teraz, no i nie chodził jeszcze wtedy o lasce, ale nadal było to jego zdjęcie. Nie lubił, kiedy go fotografowano. Uważał, że jest nie fotogeniczny – nie bez racji z resztą. Na szczęście zdążył już zapomnieć, że w biurze panuje zwyczaj, iż każdy dyrektor zostaje sfotografowany, a zdjęcie zostaje powieszone na ścianie obok reszty podobnych zdjęć poprzedników. Usiadł w wygodnym fotelu i patrzył na swojego przyjaciela. Był ciekawy, co takiego się stało, a biorąc pod uwagę, że był z nimi szef Wywiadu, musiało to być coś dużego. Czekał.

Obaj mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia, jakby grali w mentalne „kamień, papier, nożyce”. Szef Biura Federalnego musiał przegrać, bo kiwnął głową Irvingowi i westchnął. Podając swoim gościom po szklaneczce whisky, i samemu sobie też nalewając, Moore próbował wszystko poukładać odpowiednio w głowie. Kiedy w końcu to zrobił, ponownie westchnął i usiadł ciężko w fotelu. W palcach obracał w połowie pełną szklaneczkę.

- Twój przyjaciel Wilson ma duży kłopot. A fakt, że postrzelił jednego z dealerów wcale nie stawia go w lepszym świetle. Wręcz przeciwnie. Sprawa stoi tak, Greg – oparł się wygodnie o fotel – Wilson nadepnął na odcisk Takagi’emu i jego ludziom. Kojarzysz organizację Czerwonych Smoków, prawda?

House kiwnął potwierdzająco głową.

- Otóż, ludzie Petera od ponad siedmiu lat próbują dowiedzieć się czegoś o tej organizacji. Jak na razie wiemy tylko tyle, że jest to organizacja terrorystyczna o rozmiarze globalnym, która fundusze czerpie z narkotyków. Wiemy również, że cztery lata temu, Czerwone Smoki dostały się do koncernu farmaceutycznego oraz do gabinetów lekarskich. I tu pojawia się twoja rola i rola twojego człowieka. Jeden z ludzi Petera przechwycił wiadomość, że w Szpitalu Klinicznym Princeton-Plainsboro znajduje się jaszczurka. Nikt nie wiedział, kim ta osoba jest, więc do akcji wkroczyłeś ty. Były Federalny, były agent Wywiadu, były wojskowy, a do tego lekarz i wice biura do spraw narkotyków. Wiadomo już, że rozgryzłeś gniazdo i że wiesz, kto się w nim znajduje. Przynajmniej tak piszesz w raportach – powiedział z uśmiechem i wziął łyk whisky.

House wstał i zaczął krążyć po gabinecie. Wiedział już to wszystko. Od kiedy był w PPTH jego zadanie polegało na tym, żeby dowiedzieć się, kto steruje tym wszystkim. W razie czego miał wejść do gniazda, zaprzyjaźnić się i drążyć dalej. Sprawy, jak wiadomo, potoczyły się zupełnie inaczej. Kilkakrotnie to właśnie Wywiad stawał mu na przeszkodzie zdobycia naprawdę ważnych informacji. Oczywiście nie tylko. Wojsko też miało w tym swoją rolę. Gdyby zostawili go jedynie z tym zadaniem, to cholera wie, ale możliwe, że wiedziałby kto za tym wszystkim stoi. A nie, jak teraz, że znają tylko pomniejsze płotki, a na domiar złego jedną z nich muszą chronić, bo góra chce ją zabić. Przystanął na chwilkę. Kilka rzeczy mu nie pasowało. Brakowało mu danych. Obrócił się do siedzących mężczyzn i kiwnął głową Moore’owi żeby ten kontynuował.

- Większość, jak nie wszystko z tego, co ci powiedziałem, już wiedziałeś. Chodzi o to, że mamy furtkę, ale wiązałoby się to z wysłaniem cywila na akcję.

Były szef FBI gwałtownie zaprzeczył. A z ust wylatywał inwektywy pod adresem ich władz umysłowych.

- Tak, tak, wiem. Zgadzam się z tobą w stu procentach, ale nie mamy wyboru. Nikt z nas nie wie tyle, co Wilson.

W gabinecie zapadła cisza. Moore miał rację. Żaden z nich nie wiedział o gnieździe tyle, co Wilson. Diagnosta był tam zaledwie raz, a i to przed zmianą miejsca. Onkolog miałby największą szansę tam trafić. Bo już niekoniecznie wyjść. Potrzebowałby wsparcia. Ale niby kto? Colins? James jej nawet nie zna, poza tym od jakiegoś czasu ufa tylko jemu i jego rodzinie. House przejechał sztuczną dłonią po włosach i spojrzał znacząco na Irvinga.

- Popierdoliło cię?! – krzyknął szef CIA.

Kaleka przechylił nieznacznie głowę i uśmiechnął się promiennie.

- Czyli cię popierdoliło – westchnął. - No dobra, czysto teoretycznie, na akcję można by wysłać ciebie, ale jak ty to widzisz? Bo ja to widzę tak: dwie trumny, dwa pogrzeby i jedna wdowa. Pomyślałeś w ogóle o rodzinie?! O Alice?! A dzieci! Billy? spodziewa się drugiego dziecka! Susan ma chłopaka! Tony planuje się pobrać za cztery miesiące! A ty chcesz iść na samobójczą misję, tak?!

Niemowa pokiwał potwierdzająco głową, ale na jego ustach nie gościł już uśmiech. Był poważny. Śmiertelnie poważny.

~ * ~

Od tego dnia czas zaczął biec jakby szybciej. Zanim House się obejrzał, zbliżały się Święta Bożego Narodzenia i czas ubierania choinki, zaraz potem był Sylwester i Nowy Rok. Wszystko działo się za szybko. Dopiero co rozmawiali z Wilsonem na temat akcji, a tu już siedzieli w wojskowym śmigłowcu do Princeton. Jak zawsze w takich sytuacjach House słuchał muzyki z zamkniętymi oczami i powtarzał w głowie cały plan. Wcześniej, kiedy posiadał jeszcze język, wygłaszał mowy motywacyjne do swoich ludzi – jeżeli takowi byli. Bardzo często jeździł na akcje sam i teraz też wolałby, żeby tak było. Westchnął i otworzył oczy. Wilson siedział po drugiej stronie. Był blady i drżał na całym ciele. Po raz pierwszy miał wziąć udział w czymś, co do tej pory widywał tylko w filmach sensacyjnych albo o czym czytał w książkach. House ponownie westchnął.

Kiedyś słyszał, jak onkolog żali się Peterowi, że nie rozumie House’a. Że chce, ale nie wie jak. Poza tym boi się go zrozumieć. Ale też go podziwia. On, Wilson, nie mógłby wsiąść do samolotu i wylecieć na jakąś samobójczą misję. Że wiedza, że może już nigdy nie zobaczyć swoich bliskich, paraliżowałaby go. Szef DEA ponownie przymknął oczy. Myśl o tym, że jeżeli przeżyją, to Wilson dołączy do tego elitarnego grona ludzi, z którymi potrafi porozumiewać się bez słów. Którym w chwilach niebezpieczeństwa powierzyłby własne życie. Te myśli były abstrakcyjne. Niemożliwe. Nie do zrealizowania. A jednak, siedzieli w tym razem. Razem lecieli na samobójczą misję i razem mogli tam zginąć. Poniekąd Wilson dostał to, co chciał. Dostał szansę, w najbardziej ekstremalnych warunkach, żeby go zrozumieć. Pytanie tylko, czy zdąży to zrobić?

C.D.N.



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 8:56, 16 Mar 2011    Temat postu:

Ksenia napisał:
Richie, skarbie ty mój przeogromny, Wilson i dyrektura? Nie, przynajmniej nie we wcieleniu tego fica.
No, w sumie racja. W tym fiku Wilson jest zbyt wielką ciapą Ale tak w ogóle, to on ma potencjał na szefa szefów - skoro czasem potrafi zapanować nad House'em, to dałby radę zapanować nad wszystkim

Ksenia napisał:
Co biorąc pod uwagę zakończenie, skończy się pewnie moim ukamienowaniem.
łagodnie rzecz ujmując


Wiecznie smutny, przygnębiony i zastraszony – sprawiał wrażenie zaszczutego zwierzątka. Kundelka o wielkich brązowych oczach, który bardzo chce, żeby ktoś go przygarnął, przytulił i dał odrobię ciepła.
poor Wilson A House pewnie w kuchni przy garach siedzi, zamiast się przyjacielem pozajmować

W takich chwilach jak te, House po stokroć przeklinał Koreańczyków, którzy obcięli mu język.
House, gdzie twoja inwencja?! Ofkors, że język się przydaje, ale przecież nie jest najważniejszy

Na szczęście mała nie znała innych przyjaciół dziadka Grega.
oh yeah! Babcia Cuddy byłaby zachwycona swoim przydomkiem


Taaa... Mam na końcu języka, tzn palców, kilka rzeczy, ale większość z nich mogłaby zdradzić ciąg dalszy, więc zachowam je dla siebie. I idę zbierać te kamienie na raz następny


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ksenia Duchowlow
Pacjent
Pacjent


Dołączył: 18 Lut 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 15:16, 16 Mar 2011    Temat postu:

Drodzy Horumowicze

Sprawa wygląda następująco. Jak pisałam kilka postów wyżej, zakończenie tego fica jest otwarte. Związku z tym, proponuję małą zabawę. Jak Richie była miła mi przypomnieć, obiecałam Wam rozmowę House vas Wilson. Prawda jest taka, że mam szkic tej rozmowy, ale jestem wredna i ciekawa, jak Wy ją widzicie. Wszystkie dane odnośnie ff-a macie podane w opowiadaniu, jestem bardzo ciekawa jak to pokażecie. Czy będzie to DeathFic czy może coś zupełnie innego.

[Ksenia wali w gong]

GONG!

Pisanie alternatywnego końca uwarzam za rozpoczęte!

Betowała – niezastąpiona Hilsonka – Richie117

Ciąg Dalszy Nastąpił...


Rozdział 7 – Epilog

Kamienna Mogiła

Pierwszym problem okazała się sama wysiadka. Wilson co prawda wiedział, że będą zmuszeni wyskoczyć ze spadochronem i wylądować na dachu Szpitala Klinicznego Princeton-Plainsboro, ale między „wiedzieć” a „zrobić” było wielkie niedomówienie. Tak więc po długich namowach, kilku epitetach i groźbach ze strony pilota – Agaty Resin - Wilson w końcu zgodził się wyskoczyć. Pod dwoma warunkami. Wyskoczy, jeżeli będzie przypięty do House’a i nie będzie musiał widzieć zbliżającego się dachu. Po wielu kombinacjach ze sprzączkami i samym Wilsonem, obaj przytuleni do siebie, wreszcie wyskoczyli.

Samo wylądowanie też okazało się problemem. Był mroźny i wietrzny styczniowy wieczór, a House miał tylko jedną, w połowie sprawną i zreumatyzowaną rękę, szynę na prawej nodze, która miła mu ułatwić chodzenie bez laski, a w razie potrzeby również bieg, oraz przyczepionego do siebie, kręcącego i panikującego onkologa. Nie wspominając o wyposażeniu. Przeklinając bezgłośnie w kilku językach, były szef diagnostyki zaczął schodzić do lądowania. Zataczając w powietrzu coraz mniejsze kręgi zbliżał się do dachu. Po wylądowaniu i stanięciu na własnych kończynach - nogi się pod nim ugięły. Gdyby nie szybka reakcja Colins, która już na nich czekała, upadłby.

Przez chwilę cała trójka walczyła z linkami i zapięciami. Kiedy byli już wolni, skierowali się za kobietą w stronę drzwi. Colins czekała na nich nie bez powodu. Ktoś musiał ich wprowadzić do szpitala i w razie konieczności pomóc im z niego wyjść. W sumie to najważniejsze było to ostanie. Nie byli w końcu pewni, jak zostanie przyjęty powrót syna marnotrawnego.

~ * ~

Colins pożegnali zaraz na piątym piętrze, a sami skierowali się niżej. Po wejściu do szpitala przewodnikiem był Wilson, więc House się mu podporządkował. Wiedział mniej więcej, gdzie idą, a co gorsza – wiedział w jakim celu. Poprawił wiszący mu na ramieniu karabin. Miał nadzieję, że ani on, ani tym bardziej Wilson, nie będą zmuszeni do użycia broni.

~ * ~

Peter Iriving zaciągnął się nerwowo trzecim papierosem. Wypuszczając dym przez nos, szef CIA podszedł do okna. Nad Waszyngtonem szalała zamieć. Płatki śniegu uderzały o szybę i odlatywały dalej. Nienawidził czegoś takiego. Czekania. To nigdy nie było jego mocną stroną, ale zanim sam będzie musiał wysłać do Princeton swoich ludzi, a może i sam będzie się musiał pofatygować, musi czekać. Zacisnął dłoń w pięść i uderzył w ścianę. Jak on nienawidził bezczynności...

~ * ~

Pierwszym sygnałem (a zarazem włącznikiem syren alarmowych i migających czerwonych lampek bezpieczeństwa), że coś jest nie tak, był brak ludzi. Nagle wszyscy, cały personel i pacjenci szpitala, zniknęli. Jakby ktoś spuścił bombę na szpital i pod jej wpływem wszyscy wyparowali. Taka mikro Hiroszima. House rozglądał się czujnie dookoła, trzymając palec na spuście. Wolał być przygotowany na wszelką ewentualność.

Nagle Wilson się zatrzymał i patrząc na przyjaciela, kiwnął głową. Za następnym zakrętem znajdowało się gniazdo. Obydwaj popatrzyli się na siebie. Ostatni dzwonek, później już nie będzie odwrotu – mówiły oczy szefa DEA.

Wilson ponownie kiwnął głową.

House przymknął na chwilę powieki, ale zaraz je podniósł.

James wybrał – szli dalej.

~ * ~

Będąc najpierw wojskowym, później Federalnym, a jeszcze później – agentem Wywiadu, House nauczył się, że wojna to okrutna zabawa, w której otarcie się o śmierć jest tylko kwestią czasu i szczęścia. Jeżeli masz szczęście, ale takie cholernie dobre szczęście, to nigdy nie zobaczysz zakrwawionych po postrzale lub przecięciu zwłok, nigdy nie będziesz musiał patrzeć jak twój partner wykrwawia się na twoich rękach, nigdy w życiu nie będziesz zmuszony pociągnąć za spust, nigdy nie będziesz musiał zabić. House to wszystko przeżył i wiedział, że nie posiada tego typu szczęścia. Czuł w kościach, że coś w końcu pójdzie nie tak i będą zmuszeni zmienić taktykę. A jak wiadomo, Gregory House rzadko kiedy się myli.

~ * ~

Tym razem również się nie pomylił. Zanim nawet zdążyli minąć zakręt korytarza, ktoś otworzył w ich stronę ogień. Po kilku seriach ściana nie wytrzymała i byli zmuszeni się bronić. Strzelali na zmianę, albo przynajmniej próbowali. Wilson, mimo przebytego szkolenia, nie potrafił zbyt dobrze i płynnie posługiwać się bronią palną w stylu karabinu maszynowego. Kilka razy prawie postrzelił diagnostę.

Nagle, nie wiadomo skąd, koło ich nóg wylądował granat z wyciągniętą zawleczką. House, niewiele myśląc, rzucił się na onkologa całym ciałem i przeturlał pod stojącą niedaleko ławkę. Obydwaj usłyszeli najpierw jakieś niezrozumiałe krzyki, a później przeraźliwy wybuch oraz upadające na podłogę odłamki ścian i sufitu. Zanim stracił przytomność, House zastanawiał się, co spowodowało taki wybuch? Bo był pewien, że nie był to tylko granat. Później nastały ból i ciemność...

~ * ~

TRZASK!

Alice House podskoczył w fotelu, a na podłogę wyleciały jej trzymane w dłoni dokumenty. Nie podniosła ich jednak. Z przerażeniem patrzyła się na pęknięcie w szklanej ramce na zdjęcia. Wstała i z dławiącym gardłem podeszła fortepianu, na którym znajdowała się fotografia. Zdjęcie przedstawiało całą rodzinę. Musieli być na jednej z wielu ich wycieczek. Uśmiechnęła się, kiedy przypomniała sobie, jak Greg razem z dziećmi otwierał różne atlasy oraz mapy świata i wybierali kraj lub kontynent, na który chcą pojechać. W takich momentach rzucali wszystko, brali dzieci i jechali. Byli wolni, szczęśliwi i zakochani. Nie było wtedy polityki, przemówień, tajnych misji i narażania życia. Tylko oni, dzieci i cały świat. Po policzku popłynęła jej samotna łza.

Teraz fotografię przecinała wielka rysa, biegnąca przez całą postać śmiejącego się Gregory’ego House’a.

~ * ~

Ocknął się ze straszliwym bólem głowy i niejasnym uczuciem, że coś jest nie tak. Wziął głęboki oddech, ale zaraz tego pożałował i zaczął kaszleć. Nagle ból zaczął rozsadzać mu każdą komórkę ciała. Zaczął się dusić. Panika zalała mu umysł. Musiał się stąd wydostać! Potrzebował powietrza! Zaczął się wygrzebywać z czegoś, co po chwili obserwacji okazało się gruzami. Nie wiedział gdzie jest, ani gdzie jest House, ale jego umysł nie działał jeszcze tak sprawnie, żeby się nad tym zastanawiać.

Kiedy wygrzebał się ze zwałów gruzu, oparł się o jeden z większych odłamków i oddychał. Musiał się uspokoić. Jego lekarska natura kazała mu się opanować i pomyśleć o czymś przyjemnym, ale nie był w stanie. Przybliżył kolana do piersi i położył na nich głowę, którą objął rękami. Cały się trząsł, a w uszach słyszał równomierne buczenie.

Aura przyszła niespodziewanie. Zachłysnął się powietrzem i zacisnął drżące dłonie na karku. Musiał opanować atak. Zamknął oczy i zaczął powoli, spokojnie oddychać. Był jednak za bardzo zdenerwowany i do drżących dłoni szybko dołączyła głowa, która obracała się co chwilę w prawo. Wilson zagryzł zęby i próbował uspokoić nieposłuszne mięśnie. Było to ciężkie zadanie, ale w końcu po niezliczonych minutach głowa przestała się ruszać, a ręce drżały znacznie mniej. Odetchnął i rozluźnił dłonie.

W takim stanie znalazła go Colins. Kobieta chwyciła jego ramię i podniosła do góry. Wilson nawet nie zdążył zareagować, kiedy na słabych nogach został pociągnięty w stronę schodów. Tylko raz obejrzał się do tyłu i tylko po to, żeby jego wzrok natrafił na wystającą z pomiędzy gruzów rękę jego najlepszego przyjaciela.

~ * ~

Szef FBI dał znać swoim ludziom, żeby ruszali. Miał nadzieję, że plan, jaki skonstruowali z House’m, zadziała. Wolał nawet nie myśleć, co by się stało, gdyby jednak się pomylili. Przed oczami wyobraźni widział płaczącą Alice i Evelyn, stojące nad grobami swoich mężczyzn. Potrząsnął głową. Musiał skupić się na akcji, a nie pozwolić swoim myślom błądzić bez celu. W tym przekonaniu utwierdziły go dobiegające z oddali strzały karabinów. Odwrócił się stronę swojej grupy i ze śmiertelną powagą powiedział:
- Dokopmy im, chłopcy...

~ * ~

Bieg przez klatkę schodową Wilson widział jak przez mgłę. Cały czas się potykał, nie zauważył nawet, że Colins trzyma jego dłoń i asekuruje przed upadkiem. Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy strzałów, ale on ich prawie nie słyszał. Tak jakby jego głowę otoczył niewidzialny kokon, który nie przepuszczał żadnych dźwięków. A przed oczami ciągle miał nieruszającą się rękę House’a. Chciał wrócić i zobaczyć, czy żyje. Chciał wyć, wykrzyczeć cały swój ból, całą bezradność, ale nie mógł. Jego ciało było bierne. Jakby nie jego. W pewnym momencie został pociągnięty w prawo.

Jakaś jego część zarejestrowała, że zaraz przebiegną koło jego gabinetu i że na podłodze znajdują się ciała ludzi. W pewnym momencie potknął się o czyjąś rękę, a chwilę później został popchnięty na drzwi. Złapał się klamki, żeby nie upaść i wpadł do środka. Naglę odzyskał władzę nad ciałem, a w jego uszy uderzyła kakofonia wszelakich dźwięków. Obrócił się szybko na plecy, przeturlał pod regał z książkami i wstał. Był w swoim gabinecie i był sam. Ręce ponownie zaczęły mu drżeć, a głowa uciekać na prawo, kiedy uderzyła w niego pełna implikacja sytuacji, w jakiej się znalazł.

Rzucił się w stronę drzwi. Starał się nie patrzeć na leżących na ziemi ludzi, ale bezwiednie wyszukał Colins. Leżała na boku, a z jej podziurawionej klatki piersiowej lała się krew. Zatrzasnął drzwi, a przed oczami zaczęły mu latać czarne plamy. Oparł się plecami o drewnianą i osunął się na podłogę. Kręciło mu się w głowie, a w ustach czuł smak starej skarpety. Musiał się stąd wydostać. Nie mógł siedzieć cały czas w swoim gabinecie. Zaciskając mocno powieki i starając się choć trochę zapanować nad nerwami, wstał. Zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę.

Kiedy ponownie znalazł się na korytarzu, opierając się o ścianę ruszył w stronę wyjścia ze szpitala. Nie przeszedł nawet piętnastu kroków, kiedy usłyszał strzał z pistoletu, a później poczuł jak pocisk uderza w niego. Zsuną się po ścianie, a ostatnim co zarejestrował, były czerwone szpilki, które wydawały mu się dziwnie znajome oraz krzyczący kobiecy głos. Później była już tylko ciemność...

~ * ~

Wilson o tym nie wiedział, ale House to przewidział. Siedząc wieczorami w swoim gabinecie, rozstrzygał w głowie wszystkie możliwe opcje akcji pod kryptonimem „Poskromienie Jaszczurki”. Jedną z nich było to, że zaginie, umrze lub coś mu się stanie. Wziął to pod uwagę i zabezpieczył się na tą ewentualność. Na początek wydał kilka odpowiednich rozkazów i na terenie szpitala umieścił kilka grup ludzi Moore’a i Morgana. Po tym – jeżeli coś by mu się stało – szefowie FBI i ATF mieli przejąć dowodzenie nad akcją i wyciągnąć Wilsona. Onkolog nie mógł umrzeć i nie chodziło tu tylko o to, że jest on przyjacielem House’a. Chodziło o coś ważniejszego, wbrew pozorom, od przyjaźnij. James miał być świadkiem w sprawie Czerwonych Smoków. Za dużo ludzi zginęło – w tym większą część stanowili informatorzy, tacy jak Wilson - żeby zaprzepaścić taką szansę złapania i zatrzaśnięcia tych sukinsynów...

~ * ~

Tom Morgan zatrzymał raptownie samochód i wyskoczył z niego. Szef ATF rozglądał się dookoła z wymalowanym na twarzy przerażeniem. To, co działo się na ulicy, można było opisać jednym słowem – chaos. Ludzie biegali i krzyczeli. Inni leżeli jakby bez życia na ziemi. A jeszcze inni po prostu nie żyli. Tych ostatnich było najwięcej. Morgan przełknął ślinę i ruszył biegiem w kierunku swoich.

~ * ~

Ułożył się wygodniej na dachu szpitala i przykładając broń do barku, strzelił. Problemy, jakie niosło ze sobą bycie snajperem, polegały na tym, że nie wiedziałeś do kogo strzelać, dopóki nie wskażą ci celu. W tej akcji było nawet gorzej. Ponieważ Frank Lowell musiał polegać tylko i wyłącznie na wskazaniach innych. Dobrzy i Źli nie różnili się od siebie ubraniem, a niektórzy z nich chowali się wśród cywili, którzy biegali i krzyczeli. To utrudniało zadanie Lowella do granic możliwości.

~ * ~

Dopiero nad ranem strzały ucichły, a do akcji mogły wkroczyć służby medyczne i straż pożarna. Strażacy nie nadążali z wynoszeniem rannych i gaszeniem pożarów. Po kilku minutach okazało się, że jest za mało karetek pogotowia i że będzie trzeba wezwać je z innego stanu. Tym sposobem ruch został utrudniony, a normalny człowiek – zwłaszcza taki, który o niczym nie słyszał – głowił się co jest grane?

~ * ~

- Dobra, panowie, powoli do góry.

- Na trzy. Raz. Dwa. Trzy!

- Wjeżdżamy na szyny.


- Czekajcie!

Ekipa pogotowia popatrzyła w stronę krzyczącej i biegnącej przez parking kobiety. Evelyn Moore, nie przejmując się pielęgniarzami ani lekarzami, weszła do wnętrza karetki i usiadła koło leżącego na noszach Jamesa Wilsona. Onkolog był nieprzytomny, a do jego rąk poprzyczepiane były różnokolorowe wenflony, którymi lekarz pogotowia wpuszczał chwilę wcześniej leki, między innymi przeciwdrgawkowe. Evelyn odgarnęła z czoła Wilsona niesforny kosmyk włosów. To był jej mężczyzna i niech jej Bóg broni, żeby spuściła go z oka. Podniosła głowę i popatrzyła na spoglądających na nią dziwnie personel medyczny. W końcu milczenie przełamał ciemnoskóry lekarz, który wydawał się Moore znajomy. Pamiętała go jak przez mgłę z gabinetu wujka Grega, kiedy ten jeszcze pracował w PPTH. Na wspomnienie wuja do oczu napłynęły jej łzy.

- Jest pani rodziną doktora Wilsona?

Pokiwała przecząco głową i powiedziała.

- Nie, ale i tak nie zamierzam stąd wyjść.

Eric kiwnął głową i wszedł do środka. Dzisiejszego dnia był gotowy pójść na ustępstwa we wszystkim i ze wszystkimi, zwłaszcza jeżeli tyczyły się one Jamesa Wilsona i Gregory’ego House’a. Drzwi karetki zamknęły się z trzaskiem, a kierowca ruszył z piskiem opon. Musieli się spieszyć, rana postrzałowa była groźna i mocno krwawiła. Do tego te drgawki. Foreman nie wiedział, czy są one skutkiem postrzału czy innej choroby, o której nie wiedział nikt z personelu w PPTH.

Bo po przekroczeniu pewnych granic razem, nie wszystko wygląda tak samo....

The End


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Richie117
Onkolog
Onkolog


Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 39 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: w niektórych tyle hipokryzji?
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 6:23, 18 Mar 2011    Temat postu:

*udaje, że nie zna zakończenia i włącza pozytywne myślenie przed przystąpieniem do komentarza*


Wilson w końcu zgodził się wyskoczyć. Pod dwoma warunkami. Wyskoczy, jeżeli będzie przypięty do House’a i nie będzie musiał widzieć zbliżającego się dachu.
ależ z Wilsona cwaniak - nawet w takich warunkach myśli o przytulaniu się do House'a
Mam dla niego jeszcze trzeci warunek - że House powstrzyma go od wrzeszczenia ze strachu dłuuugim francuskim pocałunkiem

oraz przyczepionego do siebie, kręcącego i panikującego onkologa.
jestem zuaaa i uwielbiam takiego Wilsona tylko może w innych okolicznościach

Pierwszym sygnałem (a zarazem włącznikiem syren alarmowych i migających czerwonych lampek bezpieczeństwa), że coś jest nie tak, był brak ludzi. Nagle wszyscy, cały personel i pacjenci szpitala, zniknęli.
podobnie było w takim jednym fiku o zombie Biedny, nieświadomy niczego Wilson prawie dał się zjeść

Wilson, mimo przebytego szkolenia, nie potrafił zbyt dobrze i płynnie posługiwać się bronią palną w stylu karabinu maszynowego. Kilka razy prawie postrzelił diagnostę.
to nie powinno być śmieszne, ale... ale jest


A dalej już zdecydowanie nie jest śmiesznie i fluffowo
Zastanawiam się, czy to wszystko było konieczne. Tzn to, żeby chłopaki wyruszali na "wojnę" samotnie, skoro mieli do dyspozycji całą armię. A może House zaplanował tę akcję w taki sposób, bo chciał, żeby Wilson go zrozumiał?
Najlepsze dla mnie w tym wszystkim jest to, że nie poświęciłaś więcej miejsca na opisywanie związku Wilsona z Evelyn


Hmm... Nie mam głowy do pisania alternatywnego/dodatkowego zakończenia. Ale mam pomysł, którym mogę się podzielić
Otóż...
Wilson odzyskuje świadomość przed operacją na wystarczająco długi czas, żeby się dowiedzieć, że House nie przeżył. To pozwala mu uświadomić sobie, że owszem, zrozumiał swojego przyjaciela, ale zdecydowanie nie chciałby wieść takiego życia jak on. Operacji nie przeżywa.

Jakiś czas później Wilson budzi się, słysząc dźwięki fortepianu i stwierdza, że jest w mieszkaniu House'a razem z House'em we własnej osobie (tyle że House ma dwie zdrowe ręce i język na odpowiednim miejscu; laskę bym mu zostawiła )
A ich rozmowa zaczęłaby się mniej więcej tak:
[Wilson] - House, WTF?!
[House] - Cóż, zdaje się, że trafiliśmy do Nieba czy jakkolwiek nazwać to miejsce, gdzie kończą dusze umarlaków.
[Wilson] - Myślałem, że nie wierzysz w istnienie duszy i życia po śmierci...
[House] - Na szczęście moja wiara najwyraźniej nie ma w tym względzie najmniejszego znaczenia.




Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum House M.D Strona Główna -> Hilson Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin